Rozdział 6
Rano nadeszło jednak czy tego Kuba chciał, czy nie chciał.
Kolejne.
I kolejne.
I jeszcze jedno.
A dni stały się przytłaczające i zaczęły przypominać rozgotowany makaron.
Antek zamienił się w sopel lodu. Zobojętniał i wyblakł jak stara, papierowa fotografia i prawie się nie odzywał. Jedynie wyzwiska były jak woda na młyn dla jego języka.
— Głupcze! To ty na pewno przesunąłeś wiadro! — oskarżył go, gdy poddasze zalał deszcz i wycierali obaj podłogę, czym się dało.
Potężna ulewa przeszła nad wsią, zalewając pola i podwórka.
— Stało niemalże na środku! Miałem je tak okrążać wiecznie? — zapytał z pretensją, ale nie czekał na odpowiedź. — Tak, być może ja je przesunąłem — przyznał rozzłoszczony wiecznymi wyzwiskami.
Nie pamiętał, czy to był on, ale było mu wszystko jedno. Przecież nie miał pojęcia, po co tu stało.
— Głupiś jak but! — wyzywał dalej Antek. — Zobacz, co narobiłeś? Cała podłoga teraz napęcznieje!
Kuba się zirytował. Wyprostował plecy i rzucił ręcznikiem o deski, aż chlupnęło.
— Nie, to nie ja jestem głupi, tylko zazwyczaj dachy są całe, a nie dziurawe i nie stoi pod nimi wiadro o niewiadomym przeznaczeniu — odgryzł się jadowicie.
Antek zastygł w bezruchu i zatrzymał na nim osądzające spojrzenie.
— Drwisz z mojego domu? — zapytał z roszczeniem. — Taki z ciebie hipokryta? A na Wiktora mówiłeś...
— Nie. Nie jestem Wiktorem — zaprzeczył natychmiast Kuba. — Mówię, że NIE MIAŁEM POJĘCIA, DO CZEGO SŁUŻY WIADRO NA ŚRODKU POKOJU! NIE POWIEDZIAŁEŚ MI! W ogóle ze mną nie rozmawiasz, tylko mną poniewierasz! Ciągle tylko jestem głupi, beznadziejny i do niczego! — zarzucił mu z pretensją. — Naprawdę aż tyle kosztuje jeden pocałunek? Nie robisz z tego zbyt wielkiej tragedii? — zapytał, choć wcale nie chciał lekceważyć tego, co zaszło.
Bardzo chciał, żeby to miało znaczenie, ale po prostu nie umiał się inaczej obronić. Czuł się odepchnięty i wzgardzony. Śmieszny i słaby, a w dodatku obrzydliwy. W życiu nie czuł tak okropnej mieszanki emocji i nie chciał, żeby Antek miał z tego satysfakcję.
Antek spojrzał na niego spod byka i zamilkł. Wycierał dalej podłogę. Kuba miał rację, wiedział o tym, ale go nie przeprosił. Ani myślał.
— Powiedziałem ci, wszystko to sobie zmyśliłeś — burknął.
Zabolało. Za bardzo. Kuba poczuł się jeszcze gorzej. Nawet już na kłótnię nie miał ani siły, ani ochoty. Rzucił ręcznikiem raz jeszcze o podłogę i wstał z kolan.
— Sam sobie to wycieraj — warknął. — Przecież nie potrzebujesz pomocy pedała — rzucił obelżywie i ruszył w stronę schodów.
Tym razem on zaszył się w pustku. Czuł się dokładnie tak, jak to miejsce wyglądało. Zrujnowany i zdewastowany od środka i jak wrak z zewnątrz. Wystawiony na pośmiewisko. Odkryte miał wszystkie czułe punkty, w które Antek go dźgał bezlitośnie. To było najgorsze.
Kiedy chmury następnego dnia się nieco rozeszły, Antek zaczął wymyślać rozkazy.
— Dziś skosisz trawnik na drugim podwórku, tylko uważaj na grządki — nakazywał.
Kolejnego dnia przeszedł sam siebie.
— Pozamiatasz stodołę i uporządkujesz narzędzia.
Jeszcze kolejnego wymyślił mycie węża ogrodowego, który miał chyba ze sto metrów, podlewanie ogródka i porządki w spichrzu. Składanie worków na zboże, które były już złożone.
Sam w tym czasie jeździł pod las do stajni pomagać przy sianie, a gdy wracał, zaszywał się w pustku, byle z dala od Kuby. Tylko dym papierosowy, który unosił się znad kamieni, dawał znać, że wciąż żyje.
Istotnie siedział na kamieniach i kotłowało mu się w głowie. Miał wrażenie, że ten dym paruje mu z czaszki, a nie tylko z ust. Nie umiał zrozumieć, co czuje. A czuł obrzydzenie do samego siebie i jednocześnie nie mógł wyzbyć się poczucia, że ten pocałunek w jeziorze był najprzyjemniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek przeżył. Rozmyślał o nim, wędrował wyobraźnią głębiej, odważniej, strasznie go to pociągało, a potem beształ się za to, że o tym myślał. Był przerażony faktem, że usta Kuby smakowały tak dobrze. Przerażony tym, że ich pragnął i tego wszystkiego, o czym myślał. Z nim. Z Kubą. Jego usta, ale teraz już tylko te jego, były wszystkim, czego szukał. Już nie myślał o mężczyznach z gazet. Teraz myślał tylko o nim i był zły na niego jednocześnie. Obarczał go winą za to, że świdruje jego myśli na wylot i jest w zasięgu ręki, a on musiał go odpychać i trzymać z daleka od siebie. Zawisł w ten sposób nad przepaścią, gdzie każdy ruch, czy to w tę, czy we w tę, miał spowodować, że spadnie z wysoka i się rozbije.
Kuba zdawał sobie sprawę, że te „obowiązki" nie miały z obowiązkami tak naprawdę nic wspólnego. Czuł, że Antek chciał go nimi od siebie oddalić i chyba upokorzyć. Dlatego, żeby się trochę przed tym obronić, zaczął przesiadywać nad książkami. Tam był dla niego niedostępny. Nie mógł mu kazać rzucić podręcznikiem i pójść coś zrobić. Pomyślał, że może na dobre mu to wyjdzie. Nie wyszło. Nie mógł się skupić i nic nie wchodziło mu do głowy. Zrobiło się za to gorzej między nimi, bo przez to Antek zaczął traktować go jak powietrze i chyba nawet mu przez to dokuczać, jakby czuł, że Kuba ucieka w książki przed nim.
— Jakub? Aaaa znów ślęczysz z podręcznikiem, to zrobię to sam — mówił z wyrzutem, a potem tak naprawdę nic nie robił.
Znikał znów w pustku i palił papierosy.
Kuba zaczął się czuć w tym miejscu i domu jak intruz. Już mu się tu mocno nie podobało. Zupełnie jak na początku i coraz bardziej tęsknił za domem. Za jakąkolwiek rozrywką, siłownią, klubem z kolegami lub sensownym zajęciem.
Jednego popołudnia nie mogąc już znieść tego marazmu, naładował telefon i wybrał się nad jezioro. Usiadł na pomoście, spuścił nogi do wody i zamyślił się głęboko. Płynął przez swoje myśli wpław szeroką, rwącą rzeką. Wciąż czuł jego usta na swoich i słyszał te jego westchnienia. Miał wrażenie, że kręci mu się od nich w głowie. Położył się na deskach i patrzył w niebo. Kiedy się ocknął, okazało się, że minęły dwie godziny, a nogi zanurzone w wodzie zmarzły mu na kość pomimo upału. Zrobił kilka zdjęć i wrzucił na Instagrama. Zastanawiał się nad opisem, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wtedy poczuł, że tęskni za nim. Za Antkiem. Za tymi jego drwinami i przytykami. Prostym obyciem. Za tym jego wybuchowym charakterem i gburowatością. Obdartymi portkami i klapkami. Łzy bezwiednie popłynęły mu po twarzy. Był rozdarty. Chciał z nim porozmawiać. Zawrzeć jakiś rozejm i wiedział, gdzie go znaleźć, w pustku, ale Antek przecież o rozmowie nie chciał nawet słyszeć. Kuba nie chciał mu przeszkadzać ani tym bardziej mu narzucać i narażać się na kolejną wzgardę. Zdawał sobie sprawę, że Antek nie rozumie sam siebie, ale on nie dopuszczał do siebie kompletnie NIC, więc co mógł zrobić? Też nic. I tym sposobem było coraz gorzej. W dodatku Antek wieczorami zaczął wychodzić do kumpli pod sklep, zostawiając go samego. Słyszał tylko, jak mówi dziadkowi, dokąd wychodzi, bo przecież jemu nie zwykł się spowiadać, a potem wracał późną nocą. Nie chciał go pytać, czy może pójść z nim, poza tym znał odpowiedź. Wiedział, że się nie zgodzi lub wykręci jakimś śmiesznym argumentem. To było zbędne i poniżające. Przecież gdyby chciał, to by mu zaproponował, a tego nie zrobił. Nie mówiąc o tym, że chyba nawet nie miał ochoty. Czułby się jak głupek.
— Co się dzieje? — zapytał któregoś wieczoru dziadek, zastając go nad książkami w kuchni. — Nie lubisz się z chłopakami? A może źle ci tu u nas? — dopytywał, widząc, że już któregoś wieczoru nie wychodzi z Antkiem.
Kuba popatrzył na niego zrezygnowany. Nie było co się wymigiwać. Sytuacja — mało powiedzieć — rzucała się w oczy.
— Nie, nie, czuję się tu bardzo dobrze, dziękuję — skłamał na wdechu, a w duszy odliczał dni do końca tej katorgi.
To było jeszcze strasznie długo. Cały miesiąc albo półtora, jeśli ojciec miałby nie okazać się łaskawy. Miał ochotę zadzwonić do niego, rozpłakać się w głos i prosić, żeby go stąd zabrał, jak dziecko, któremu nie podoba się na zielonej szkole. Był jednak na to za stary i za dumny. Wiedział, że ojciec nie ulegnie, a on wyjdzie na słabeusza. To przecież miała być kara i tylko dałby ojcu dowód, że dostał w skórę. Ale czy nie o to chodziło? Oczywiście i naprawdę miał dość. Nakazał sobie i jednocześnie obiecał, że teraz wytrzyma, ale jak tylko wróci do domu, uściska ojca i poprzysięgnie mu, że nigdy w życiu już nie sprawi kłopotu. Przyłoży się do nauki i ojciec będzie jeszcze z niego dumny, a on sam znów będzie mógł być sobą.
Tu był tylko łamagą z miasta i czuł się jak kukiełka. Uzurpator. Gdziekolwiek się pojawiał, wszyscy widzieli w nim tylko syna ministra, jakby to był jakiś fenomen, a Antek łypał oczami, bojąc się panicznie jego seksualności i gardził nim za to, jakby miał to wypisane na czole i wszyscy mogli to przeczytać.
— Nie chcę mu przynosić wstydu i stawiać w niezręcznej sytuacji — wyjaśnił najprościej, jak potrafił.
Dziadek się zdumiał.
— Wstydu? — zapytał, unosząc ramiona w niedowierzaniu.
Kuba poprawił się na krześle nerwowo. Odłożył długopis, a dłonie wsunął pod kolana i zakołysał się w tę i z powrotem. Oczy wbił w blat stołu.
— Jestem synem ministra, wszyscy tu tylko o tym mówią wokoło i chyba mu z tym niezręcznie — próbował się wymigać.
Dziadek uniósł brwi i znów wzruszył ramionami.
— To dziwne, bo sam słyszałem, jak niedawno mówił sąsiadowi zza miedzy, wiesz, temu z żółtego domu z czerwonym dachem, który widać z podwórka, kim jesteś i że przyjechałeś do nas na całe lato — powiedział stanowczo, a Kuba spojrzał na niego zaskoczony.
Antek naprawdę mówił sąsiadowi, że do niego przyjechał? — pytał sam siebie, a dziadek dokładnie to miał wymalowane na twarzy.
— Nie wyglądał na skrępowanego, wręcz przeciwnie — zaprzeczył temu, co mówił Kuba. — Na pewno o to chodzi? — dopytał dociekliwie.
Kuba uciekł wzrokiem, a potem spuścił głowę, skrępowany. Długo milczał, skubiąc zębami dolną wargę, ale dziadek wciąż czekał na odpowiedź, więc musiał się odezwać.
— Jest coś... chodzi o mnie... jestem... inny niż jego koledzy... jestem... — jąkał się, drapiąc palcami po czole skrępowany, bo słowo „gej" po raz pierwszy w życiu nie przechodziło mu przez gardło.
Bał się reakcji dziadka. Lubił go i szanował, ale to był obcy człowiek, starszy i zapewne nietolerancyjny z racji wychowania i wieku. Zaczynał rozumieć Antka po trosze.
— Wiem, „kim" jesteś — ukrócił jego męki dziadek.
Kuba spojrzał mu w oczy. Znów tak samo zaskoczony o ile nie bardziej.
Dziadek chwilę milczał i odwzajemniał spojrzenie, ale nie wyglądał na oburzonego, czego Kuba chyba obawiał się najbardziej. Nie, był spokojny i chyba tak samo skrępowany, jak on.
— Skąd dziadek wie? — zapytał oszołomiony.
Dziadek westchnął.
— Mówił mi o tym pan Ostrowski. Daniel — przyznał od razu, mając na myśli Ostrego. Widać było, że ta rozmowa nie należała do łatwych, bo odwrócił wzrok i zaczął gładzić ceratę na stole zgrabiałą dłonią. — Jedynym warunkiem twojego ojca, abyś mógł tu spędzić lato, było, żebyś był tu pod tym względem akceptowany.
Kuba patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Zdziwił się, że ojciec zadbał o taki szczegół i właściwie tylko o ten jeden i tym bardziej miał ochotę go uściskać. Bardzo chciał być już w domu. Zatęsknił jeszcze bardziej i westchnął ciężko.
— Antka to krępuje. Nie chce mnie takiego znać — powiedział z żalem. — To mu bardzo przeszkadza.
Dziadek się zasępił.
— Naprawdę? — zapytał przygnębiony, błądząc oczami znów po szarej kratce na ceracie. — Sądziłem, że lepiej go wychowałem. Przepraszam cię za niego, jeśli sprawił ci przykrość — dodał ciężko. — Nie porozmawiałem z nim, zanim tu przyjechałeś, to mój błąd. Powinienem był mu powiedzieć.
Kuba zaczął nerwowo kręcić głową.
— Nie, nie, nic takiego się nie stało — skłamał znów jak z nut, ale ton jego głosu mówił sam za siebie, że jest inaczej.
Cała ta rozmowa była jednym wielkim dowodem na to, że Antek nie tylko sprawił mu pojedynczą przykrość, ale cały czas traktował źle.
Ten wieczór, gdy go pocałował, a potem odepchnął z obrzydzeniem, był najgorszym, jaki Kuba przeżył w życiu. Nigdy nie czuł się tak, jak wtedy. Wzgardzony i obrzydliwy. Zepsuty. Poczucie winy zjadało go żywcem, choć to przecież nie on pocałował Antka pierwszy, ale przez to, kim był, czuł się winny, że go tym sprowokował. Uwiódł. Tak przedstawiał to Antek i Kuba w to wierzył.
— Liczyłem też, że twój pobyt tutaj pomoże mu zrozumieć siebie — dodał z żalem dziadek.
Kuba znów spojrzał na niego zaskoczony. Tym razem śmiało mógłby powiedzieć, że to był szok, ale dziadek zafrasował się i zamyślił bardzo głęboko, nie zwracając uwagi na jego reakcję.
Nie raz nie dwa znajdował u Antka na poddaszu gazety z mężczyznami pod materacem. Antek zapewne był przekonany, że skoro dziadek poruszał się o kuli, to nie będzie się fatygował i wchodził na górę. Było inaczej. Czasem po prostu potrzebował tam zajrzeć i znalazł gazety. I choć nie były pornograficzne, to sam fakt, że czytywał tylko takie i to w tajemnicy, a strony były pozaznaczane zagiętymi rogami przy artykułach o męskim seksie, było więcej niż oczywiste i wymowne dla dziadka. Początkowo był tym tak bardzo oszołomiony, że nawet nie potrafił zrobić awantury. Zaszył się w swoich myślach i próbował wyprzeć. Potem doszły do tego inne uczucia. Był oburzony, zdegustowany i zawiedziony. Chyba nawet brzydził się po trosze chłopca, którego wychował. Własnego wnuka! Nawet chwilowo żałował, że go przygarnął, a później nieco ochłonął, zdystansował się i opamiętał. Antek był jego oczkiem w głowie! Zawsze! Na zawsze! Dziękował sobie za to w duchu, że mu się udało dojść do ładu z własnymi emocjami, bo co by to dało, gdyby zrobił awanturę? Odepchnął? Próbował „wyprostować"? Tylko tyle, że oddaliliby się od siebie, a przecież dziadek miał tylko jego, kochał jak własne dziecko, nie mówiąc o tym, że był u schyłku życia. W końcu zaczął szukać błędu wychowawczego w sobie, ale to też nie było to. Zawsze przecież starał się uczestniczyć w jego życiu. Może na ojca był za stary, ale męskim wzorcem był dla niego na pewno. Nie zostawił go pod wyłączną opieką babci, która słodziła mu dwa razy herbatę i smarowała masłem chleb do jajecznicy. Nie. Tak nie było. Zaczął więc obserwować uważnie samego Antka, doszukując się zmiany w jego zachowaniu, jakiejś kontrowersji, zepsucia, nieposłuszeństwa i buntu, który mógłby obarczyć winą za to, jaki był jego wnuk, ale on wciąż był tym samym chłopcem, grzecznym i pracowitym, którego wychowywał przez lata, wpajając wartości takie jak szacunek do drugiego człowieka i uczciwość. Zrozumiał w końcu i pogodził się z tym, że wybory jego wnuka i to, jaki jest w swoich preferencjach, niczego nie zmieniają. To wciąż był ten sam Antek. Ten sam chłopiec, którego wychował na dobrego człowieka. Nie umiał jednak do niego dotrzeć i pozwolić mu się przed sobą otworzyć. Nie chciał go płoszyć, a na pewno nie stracić. Mieli przecież tylko siebie, ale był na to za stary i po prostu nie umiał rozmawiać na takie tematy. Za jego czasów młody człowiek musiał radzić sobie z takimi sprawami sam i w ogóle nie było mowy o homoseksualizmie. Wybór był tylko jeden słuszny. Kobieta. Żona. I nikt nie mówił co robić w noc poślubną. Nikt nie nauczył o tym rozmawiać, a co dopiero o takich sprawach jak homoseksualizm. Wiedział, że takie coś istnieje, ale to się działo gdzieś daleko, poza jego zasięgiem, nie w jego życiu i nie wiedział, jak zacząć o tym rozmowę, gdy się pojawiło. Jak Antka ośmielić. Oswoić, żeby chociaż spróbował. Z nauczycielką w szkole tym bardziej nie chciał poruszać tego tematu. Poza tym rozmowy z nią w ogóle sobie nie wyobrażał. To było zbyt osobiste. Wiedział też, że to by się rozniosło i że ludzie później by plotkowali i być może wytykali jego wnuka palcem. O kościele nie myślał. Nie miał z nim zbyt wiele wspólnego. Wieś była na tyle mała, że nie mieli własnego, dlatego już od dawna w niedzielę nie jeździł na mszę do Sosenek, gdzie była ich parafia, a ksiądz przestał do nich zaglądać, jeszcze, gdy żyła jego żona. Wiedział dlaczego. Wszystko zaczęło się, gdy Antek się urodził, jako nieślubne dziecko ich córki. Kościół sam ich wykluczył ze społeczności i o nich zapomniał. Owszem, Antka ksiądz ochrzcił, ale po mszy w zakrystii. Czuł się upokorzony z tego powodu, ale mały Antek wynagradzał mu wszystko. Dla niego był w stanie znieść o wiele więcej. I kiedy w bramie zjawił się ten młody, barczysty człowiek, ochroniarz ministra, proponując pobyt jego syna przez lato w ich domu w zamian za poprawę bytu, początkowo odrzucił jego propozycję, ale gdy się dowiedział, że chłopak jest podobny do Antka, dostrzegł w tym nie tylko korzyść związaną z naprawą dachu, ale przede wszystkim szansę dla swojego wnuka na poznanie siebie. To był jego ostatni cel w życiu i niczym zrządzenie losu, że ochroniarz akurat wybrał ich dom. Najwidoczniej jednak Antek nie umiał z tej szansy i z tego zrządzenia losu skorzystać tak samo, jak on nie umiał z nim o tym porozmawiać.
Bardzo go to zasmuciło. Czuł się winny i odpowiedzialny za tę sytuację. Nie tak powinien ją był rozegrać. Nie powinien był zrzucać odpowiedzialności na kogoś innego.
Wstał od stołu bez słowa i poszedł do swojego pokoju, zostawiając Kubę z domysłami.
Kuba siedział przy stole jeszcze długo w noc i zamiast się uczyć, wisiał nad książką i myślał o tej rozmowie.
Wychodziło na to, że nie tylko on dostrzegł prawdziwą naturę Antka. Zastanawiał się, czy jego koledzy również to widzieli, ale nie miał jak sprawdzić. Poza tym nic by to nie zmieniło, bo sam Antek jej do siebie nie dopuszczał. A póki Antek nie chciał przyznać, kim był, nikt nie mógł tego zrobić za niego.
To było przykre i zasmucające, bo... on mu się podobał. To jak całował i nie umiał przestać, było jak narkotyk. Jedyny, od którego Kuba chciał być uzależniony, a nie mógł.
Co za ironia losu — pomyślał i zamknął o północy książkę.
Wspiął się na poddasze i tylko zerknął na materac po przeciwnej stronie. Antka wciąż nie było. Siedział z chłopakami pod sklepem i pewnie dobrze się bawił. Oczami wyobraźni widział go uśmiechniętego z papierosem w dłoni. Zazdrościł jego kolegom, że mogli go takim oglądać. On, gdyby mógł, oglądałby go takiego cały czas.
Czy ona też? Czy była tam znów ta dziewczyna z warkoczami? Michalina? Rozmawiali? Śmiali się razem? — zadręczał się pytaniami i złość wymieszana z bezsilnością płynęła mu pod skórą.
Położył się do łóżka z ciężkim sercem. Znów zamknął oczy z życzeniem, aby się rano nie obudzić. To było niepokojące. Wiedział o tym. Bał się, że jest z nim gorzej. Tak jak wtedy po śmierci Oliwii. Lekarz przestrzegał ojca przed depresją. Zamknął oczy.
Dam radę — powiedział sam do siebie w myślach, a Oliwia była już tuż obok. Czytała mu Małego Księcia jak kiedyś, gdy był młodszy. Jej wytatuowane ramiona znów gładził dłonią i czuł ich ciepło.
Mówię ci Róża to pizda. Lis jest spoko — usłyszał ją w swojej głowie i się uśmiechnął. Nigdy nie przebierała w słowach. — Oboje się ojcu nie udaliśmy.
Kolejnego rana Antek, pomimo że wrócił późno, wstał o świcie i obudził go kopniakiem w udo.
— Wstawaj, musimy jechać pod las, opryskać truskawki płynem na ślimaki, bo wszystko zeżrą, tak jest wilgotno — powiedział szorstko i zszedł na dół.
Kuba zwlókł się z materaca i poszedł za nim. Przygotował śniadanie i usiadł na swoim miejscu jak skazaniec. Obserwował, jak Antek zjada na szybko cokolwiek, byle długo nie musieć na niego patrzeć przy stole, a potem łapie za karton z mlekiem i idzie do stodoły. Miał ochotę mu wykrzyczeć, żeby się udławił.
Wyjechali z podwórka, nim ustąpiła poranna rosa. Słońce stało już wysoko i piekło po plecach, a warkot traktora niósł się głośno po polu i milkł gdzieś, chowając się w żółtym zbożu. Antek milczał jak zaklęty, a Kuba nie miał zamiaru tego zmieniać. Dopiero pod lasem, gdy droga odbijała od jego ściany w prawo, Antek się ożywił, gdy w pobliskich krzewach coś zaczęło się miotać.
— Mam cię łajdaku! — krzyknął, gdy zobaczył lisa we wnykach prowizorycznie uwiązanych z drutu.
Zgasił silnik, złapał za łopatę leżącą na naczepie i zeskoczył z ciągnika.
Kuba nie miał pojęcia, co chce zrobić, ale zeskoczył za nim i podbiegł do niego w chwili, gdy Antek się zamachnął i chciał uderzyć lisa łopatą. Odepchnął go z całej siły.
— Zwariowałeś? — wydarł się na niego.
Antek otworzył szeroko oczy, a potem je zmrużył wściekle.
— Zejdź mi z drogi! — pogonił go.
— Co ty chcesz zrobić? — zapytał wystraszony Kuba. — Chcesz go zabić?
— A co niby się robi z lisami? — zakwestionował Antek. — To złodzieje i łajdaki! Kradną kury z kurników i jajka!
— Chyba oszalałeś! Chcesz go zabić, naprawdę? — dopytywał zszokowany Kuba. — Przecież to nie jego wina. Musi coś jeść. Nie może zmienić tego, kim jest!
Antek się zirytował. Zrobił krok do przodu i znów zamachnął się łopatą. Lis zaskamlał, skulił się i zamknął żółto-zielone oczy. Kuba stanął Antkowi na drodze.
— Nie zrobisz tego. Musiałbyś być najgorszą bestią — zarzucił mu brak empatii.
— Może jestem — warknął Antek. — Zejdź mi z drogi, bo i ty oberwiesz — pogroził.
Kuba ani drgnął. Długo patrzyli sobie w oczy hardo, dopóki Antek nie opuścił łopaty.
— I niby co chcesz zrobić łamago z miasta? — zapytał z pretensją.
Kuba obejrzał się na lisa przez ramię. Leżał w trawie z łapką uwięzioną we wnykach i bał się okrutnie. Jego rudo-bure futerko lśniło w promieniach wschodzącego słońca, gdy miotał się ze strachu, a pyszczek miał smukły i chytre spojrzenie, jak zawsze opisywane było w bajkach. Był piękny. Kuba nigdy nie widział lisa na żywo, a co dopiero z bliska. No chyba, że w zoo, ale to przecież nie było to samo. Na myśl znów przyszła mu siostra.
Lis jest spoko — usłyszał znów jej słowa w myślach.
— Zobacz, jaki on jest ładny — powiedział z zachwytem.
— Taaaa, ładnie to wyżera jajka z kurnika — sprzeciwił się Antek, ale przyznać musiał, że lis był wyjątkowo ładny. — Nadałby się na futrzaną czapkę.
Kuba spojrzał na niego spod byka.
— To już niemodne. Teraz jest moda pro-eko. W jakich czasach ty żyjesz? Jaskiniowiec się znalazł spod kamienia — zakpił i prychnął na niego z pogardą.
Antek się skrzywił, ale łopatę wciąż mocno ściskał w dłoni.
— Pomóż mi go uwolnić — poprosił Kuba.
— Chyba se jaja robisz, nie ma mowy — odmówił stanowczo Antek.
Kuba spojrzał na niego, a na jego twarzy malował się nieodgadniony wyraz.
— Ty też jesteś jak ten lis — rzucił mu jak obelgą. — Wszyscy stoją nad tobą z łopatą, a ty drżysz ze strachu uwięziony we wnykach. Nie chciałbyś, żeby ktoś ci pomógł? — zapytał łagodniej.
Antek od razu domyślił się, o co chodzi. Rozluźnił uścisk na łopacie, ale złość tym bardziej za buzowała mu pod skórą. Kuba znów miał rację i to go strasznie rozzłościło.
— Nie jestem żadnym lisem — zasyczał przez zaciśnięte zęby. — I nie wiem, o czym mówisz — wyparł się kategorycznie.
— Doskonale wiesz, o czym mówię — zlekceważył jego zaprzeczenie Kuba. — Ale to nie moja sprawa i nie mój problem — powiedział obojętnym tonem, a potem odepchnął go ręką. — Odsuń się, sam to w takim razie zrobię — nakazał ostro.
Antek prychnął ze wzgardą.
— Pogryzie cię, ale wtedy sam sobie będziesz winien — pogroził. — Zastrzyki z surowicy w brzuch bolą jak jasna cholera.
— Na pewno tego nie zrobi. Przecież nie jest tobą — zakpił Kuba i odwrócił się na pięcie.
Złapał za długi, gruby patyk i z daleka próbował rozsupłać wnyki. Szło mu marnie. Patyk co rusz łamał się i wyginał. Wnyki były za silne, a on za daleko. Z obawy, że faktycznie lis go ugryzie, nie mógł podejść bliżej, a ten skamlał i rzucał się we wszystkie strony, co sprawiało mu jeszcze większy ból, bo drut zaciskał się na łapce. Kuba czuł się bezradny.
Antek przyglądał się temu, siedząc za kierownicą ciągnika i tylko przewracał oczami.
— Muszę jechać na pole — poganiał.
— To jedź, sam wrócę do domu — zapewnił zirytowany Kuba.
Nie chciał zostawiać lisa we wnykach. Czekała go pewna śmierć. Bo choć był obojętny na jej skutki, to z lisem było inaczej. On wciąż był do uratowania. Żył. Chciał żyć. To naprawdę nie była jego wina, że był tym, kim był.
— Miałeś mi pomóc! — krzyknął do niego znów Antek.
— A ja ciebie też prosiłem o pomoc, ale odmówiłeś — zripostował Kuba. — Razem poszłoby nam szybciej, ale wolisz się tylko gapić.
Antek zasyczał rozeźlony. Zeskoczył z ciągnika i znów złapał za łopatę. Ruszył w stronę Kuby i lisa, który skamlał coraz głośniej.
Kuba w ostatnim momencie wstał i się odwrócił. Odepchnął Antka, ale on szedł jak taran.
— Zejdź mi z drogi łamago! — warknął na niego i odepchnął tak mocno, że Kuba się przewrócił.
Podszedł do lisa i zablokował go łopatą tak, że nie mógł się ruszyć, a co dopiero kogoś ugryźć. Łapka uwięziona we wnykach była naciągnięta, przez co lis był dodatkowo sparaliżowany bólem.
— Rozwiązuj! Póki nie może się ruszyć! — krzyknął do Kuby.
Ten szybko pozbierał się z ziemi i podbiegł. Drżącymi rękami naciągnął zaciśnięty drut na łapce, a lis umknął momentalnie w gęstwinę.
Kuba się wyprostował i uśmiechnął, dysząc, jakby przebiegł maraton.
— Wyzdrowieje?
— Oby nie — sarknął Antek. — I oby nie zbliżał się do naszej posesji, bo wtedy mu nie daruję.
Kuba wykrzywił usta w kpiącym grymasie i jedno oko zmrużył od słońca.
— Przecież nawet nie macie kur — zadrwił, a po chwili spoważniał. — Masz dobre serce, Tosiek — pochwalił i się uśmiechnął.
Antek tylko się skrzywił.
— Jeszcze raz nazwiesz mnie Tosiek, a naprawdę dostaniesz łopatą — pogroził, ale gdy szli w stronę ciągnika, uśmiechnął się sam do siebie.
Podobało mu się to, co Kuba powiedział o jego sercu.
Wtedy nastało kilka dni rozejmu.
Antek znów zaczął jeść przy stole jak człowiek i tyle o ile się odzywać. Po śniadaniu jak zwykle szedł do stodoły dać kotu mleko.
Jednego ranka Kuba usłyszał, jak drzwi od stodoły trzaskają z hukiem. Wybiegł przed dom, żeby sprawdzić, co się stało. Antek, dzierżąc coś w dłoniach, okrążył biegiem stodołę i uciekł w stronę pustku.
Kuba pognał za nim. Zastał go skulonego na kamieniach z zakrwawionymi rękami.
— Co się stało? — zapytał przerażony.
Zrobiło mu się słabo na widok krwi.
Antek wstał z zaciętą miną i łzami w oczach.
— TO TWOJA WINA! To ty uratowałeś tę łajzę i złodzieja! — krzyczał, mając na myśli lisa. — A on przyszedł i zagryzł kota! — krzyczał rozgoryczony i wyciągnął małe bezwładne bure ciałko w jego stronę.
Kuba, patrząc na to, otworzył oczy szeroko i cofnął się o dwa kroki. Zachwiał. Poczuł się jak oprawca. Poczuł tak ogromne wyrzuty sumienia i poczucie winy, że ledwo ustał na nogach. Czuł się oszukany przez lisa. Pomógł mu, a on w zamian zrobił coś takiego?
Antek znów skulił się bardziej i przytulił kociątko do siebie.
— Dlaczego wszyscy mi umierają? — jęknął żałośnie.
W Kubę te słowa uderzyły mocniej. Był żywym przykładem tego, że jemu dosłownie wszyscy umierali. Przełknął suchość w ustach i chwilę mu zajęło zebranie myśli do kupy.
— Nie tylko tobie — powiedział ze smutkiem i kucnął przy nim. — Daj, zakopię go — zaproponował bez emocji.
Antek spojrzał na niego mokrymi od łez oczami.
— Tak po prostu? Zakopiesz go. Lisa było ci szkoda, walczyłeś o niego jak lew, a kota zakopiesz ot tak?
Kuba patrzył gdzieś na horyzont, gdzie ściana lasu zlewała się z niebem. Znów usłyszał słowa Oliwii i czuł zapach jej perfum. Był do złudzenia realny.
— Jeśli zostanę zabity tylko dla życia, niech śmierć będzie milsza niż człowiek — powtórzył za nią.
Zawsze lubiła poezję i wierzyła w reinkarnację. Nie pamiętał, z jakiego to było wiersza i kim był autor, ale to było bardzo wymowne, teraz gdy nie żyła, a on czekał na nią, aż go odnajdzie. Przypomniał sobie, że o tym pisała w swoim liście, który dla niego zostawiła.
— Lis był żywy, a kot jest już martwy — wyjaśnił.
To znów było to uczucie, które nim owładnęło, gdy Oliwia popełniła samobójstwo.
— Jaka to różnica? — zapytał z roszczeniem Antek.
— Śmierć mnie nie przeraża. Przeraża mnie życie — odpowiedział Kuba. — Kiedy jesteś martwy, jest ci wszystko jedno. Pogrzeb jest dla żywych. Słowa, które mówią wtedy ludzie, też. Nic nie jest dla martwych. Nie słuchają tego. Nie słyszą płaczu, nie czują tęsknoty, a otrzymują tyle miłości, ile nie otrzymali, gdy byli żywi przez całe swoje życie. Nie uważasz, że powinno być na odwrót? — zapytał zamyślony i wrócił wspomnieniami do dnia pogrzebu Oliwii. Pamiętał, jak ojciec płakał. Tylko raz w życiu widział jego łzy właśnie wtedy. Zawsze się z nią tylko kłócił, a na pogrzebie płakał jak dziecko. Dlaczego? Dlaczego nie pokazał jej nigdy wcześniej, jak bardzo ją kocha. Może Oliwia, gdyby widziała, jak ojciec płacze, kiedy żyła, gdyby okazał jej trochę uczucia, nie odebrałaby sobie życia. — Choć... i wtedy czasem jest za późno — zwątpił. Oliwii przecież nie o uczucia ojca się rozchodziło.
Antek patrzył na niego jak zahipnotyzowany.
— O czym mówisz?
— Moja siostra popełniła samobójstwo, pomimo że ją kochałem i mówiłem jej o tym każdego dnia.
Antek otworzył oczy szeroko. Słowa nie był w stanie z siebie wydusić.
— Co? — stęknął na granicy płuc, wciąż tuląc do siebie małe ciałko kota.
— Powiesiła się i to ja ją znalazłem w jej pokoju — powiedział bez emocji Kuba, wciąż patrząc na horyzont. — Nie masz pojęcia, jak ciężkie jest ludzkie ciało, gdy jest bezwładne — mówił jak w transie. — Wołałem ojca, wypluwając płuca, żeby mi pomógł. Byłem pewien, że jeśli ją utrzymam, wszystko da się odwrócić. Błagałem ją, żeby otworzyła oczy. Potem przyjechała policja, karetka i wokoło pełno było obcych ludzi, a jej piżama się uchyliła i niemalże widać jej było piersi, gdy leżała już na podłodze. Nikt o to nie dbał. Wszyscy chodzili tylko wokoło, jakby była przedmiotem. Przesłuchiwali mnie, a ja nie mogłem oderwać od tego oczu. Wyrwałem się policjantom i uklęknąłem przy niej. Zapiąłem guziki i pogładziłem ją po policzkach. Mówiłem, jak bardzo ją kocham, ale ona już tego nie słyszała. Było jej wszystko jedno. Jak ta rozpięta piżama. Nigdy za życia by się tak nie roznegliżowała, choć nie należała do tak zwanych grzecznych dziewczyn. Przeniosła swój ból na mnie i teraz ja go niosę. Jest mi strasznie ciężko, ale dam radę — zapewnił i spojrzał na niego. — Dlatego takie rzeczy trzeba mówić i okazywać ludziom, zanim umrą. To dlatego zależało mi, żeby uratować lisa, bo on wciąż żył i chciał żyć, a kota jest mi oczywiście żal, ale jedyne co mogę dla niego zrobić, to go zakopać. Jemu już jest wszystko jedno. Daj — ponaglił i odebrał ostrożnie zwierzątko z jego dłoni.
Miał rozszarpaną szyję. Widok był okropny, dlatego starał się na niego nie patrzeć. Za to Antek wciąż patrzył na Kubę jak w transie. W życiu by nie przypuścił, że przetrwał coś tak potwornego i wciąż miał siłę żyć.
— Tu go zakop — poprosił.
Kuba spojrzał na niego pytająco.
— Dlaczego tutaj?
Antek chwilę patrzył na niego w milczeniu. Miał ochotę mu się zwierzyć, zrewanżować czyś osobistym, jak on przed chwilą jemu. Nigdy z nikim w ten sposób nie rozmawiał. Nie otworzył się przed nikim, a czuł, że mu tego potrzeba.
— Tu go znalazłem. Tu go podrzuciła matka, jak mnie kiedyś moja — wyznał. — Gdybym mógł, też chciałbym tu być pochowany, gdy umrę.
Teraz Kuba zamrugał oczami.
— Jak ciebie twoja matka? — zapytał z niedowierzaniem i rozejrzał się po pustku.
Może nie był jakiś strasznie okropny, ale to nie było miejsce dla noworodka.
Antek przytaknął skinieniem głowy i popatrzył w kąt pod wysoką ścianą.
— Moja matka to córka dziadka i babci. Wyjechała do miasta na studia i zaszła w ciążę z przypadkowym mężczyzną. Wróciła do domu i ukrywała ciążę. Urodziła mnie tutaj i zostawiała na pastwę losu. Był środek zimy, wyobrażasz sobie? Cudem przeżyłem. Ona z resztą też. Dostała gorączki i krwotoku. Babcia się zorientowała i zaczęła szukać po całym obejściu. Oboje trafiliśmy do szpitala, ale mnie odebrał dziadek z babcią, bo ona zniknęła i nigdy tu nie wróciła. Nie wiem, czy ze wstydu, czy po prostu mnie nie chciała. Widziałem ją tylko raz. Przyjechała kiedyś, nie mam pojęcia po co. To nasz dom. Mój i jego — miał na myśli kota i pustek. — Czasem czuję się jak ten budynek. Pusty, na wpół zniszczony i niechciany. Czujesz się czasem podobnie?
Kuba się uśmiechnął kącikiem swoich malinowych ust.
— Nawet nie wiesz, jak często — powiedział smutno, chcąc dodać: I przez kogo. Ale sobie darował.
To było niepotrzebne w tej chwili, bo rozczuliło go to wyznanie i jednocześnie złapało za serce mocnym uściskiem. Znów byli sobie bliżsi. Może tędy prowadziła droga?
— Może chociaż na zewnątrz? Będzie miał ładny widok — zaproponował miejsce na pochówek kota, jakby naprawdę miał mieszkać obok domu, ale Antek tego właśnie potrzebował.
Potrzebował całego tego rytuału i pożegnania.
— Dobrze, na zewnątrz — zgodził się Antek i otarł łzy brudnymi od krwi rękami.
Rozmazał ją sobie na policzkach.
Kuba zakopał kota w odpowiednio głębokim dołku, żeby żadne dzikie zwierzę go nie odkopało i wyciągnął rękę do Antka.
— Chodź, musisz umyć twarz.
Antek o dziwo podał mu rękę i pozwolił się poprowadzić.
W ten sposób nastał kolejny rozejm, choć wciąż wiało chłodem. Dystans nie zmalał, jedynie rozwiązał Antkowi ten zawiązany na supeł język, którym nie mielił obelg, a Kuba na nowo polubił to miejsce, choć Antek wciąż znikał wieczorami pod sklepem, a on zostawał sam.
Minęło kolejnych kilka dni. Był wieczór. Antek wyjątkowo starannie przygotowywał się do wyjścia z domu, co Kuba zauważył, bo ubrał KOSZULĘ! Była w niebieską kratkę i miała krótki rękaw, a on wyglądał w niej, jakby nie był sobą. Ciekawiło go to, ale nie zapytał skąd ta zmiana. Zabrał książki i poszedł na dół. Usiadł przy stole i rozłożył zeszyt. Litery znów nie składały się w zdania.
Idzie na randkę? Z tą dziewczyną? — pytania rosły mu w głowie i złość pięła się pod powierzchnią skóry.
Po chwili zjawił się Antek.
— A ty? Czemu się nie szykujesz? Nie idziesz? — zapytał z pretensją, rozkładając przy tym ręce w bezsilnym geście.
Kuba podniósł oczy znad książki zaskoczony. Serce podeszło mu do gardła. Chciał z nim gdzieś wyjść?
— Co? Gdzie niby? — zapytał w szoku.
Antek przewrócił brązowymi oczami.
— Dziś impreza u Wiktora — odpowiedział takim tonem, jakby to było oczywiste i jednocześnie najświętszym obowiązkiem.
Entuzjazm natychmiast w Kubie ostygł. Spuścił wzrok znów na książkę.
— Nie, nie idę — odburknął.
Antek kończył dopinanie guzików.
— Zapraszał cię. Zachowasz się chamsko...
Kuba przerwał mu, prychając z pogardą. Spojrzał na niego drwiąco.
— Mówił też, że mieszkasz w ruinie i wyzwał cię od bękartów. Serio idziesz do kogoś takiego na imprezę? — zapytał arogancko.
Antek się zmieszał. Zrobiło mu się głupio.
— Wiktor już taki jest, ma niewyparzoną gębę — próbował jakoś go wytłumaczyć. — Poza tym nic co powiedział, nie mija się z prawdą, już ci mówiłem.
Zależało mu, żeby tam pójść. To był przywilej być na jego imprezach. Był starszy, bogaty i popularny. Wszyscy go lubili.
Niestety to nie były cechy, które imponowałyby komuś takiemu jak Kuba. W jego świecie tacy jak Wiktor, to były zakały. Ludzie, którzy niczego nie umieli załatwić relacjami, a jedynie pieniędzmi i wpływami.
— Serio? — zapytał raz jeszcze z drwiną. — Przecież on mnie zaprosił, bo jestem synem ministra. To interesowny gnojek, a ty... — urwał, ale złość i rozgoryczenie buzowały mu pod skórą już zbyt mocno, żeby się powstrzymać. — A ty traktujesz mnie jak śmiecia, wychodzisz gdzieś codziennie i wtedy mi nie proponujesz wyjścia, ale dziś ci zależy, żebym poszedł, bo chcesz się mu podlizać. Taki z ciebie hipokryta — wylał z siebie jednym tchem.
Antek stał tylko i gapił się na niego. Pięści zacisnął tak samo mocno, jak szczękę. Kuba znów miał rację i nie zawahał się mu jej wygarnąć.
— Nigdzie nie idę — zaprzeczył raz jeszcze Kuba i wrócił wzrokiem do książki.
Antek chwilę stał i mierzył go ostrym jak brzytwa spojrzeniem.
— Nie, to nie — burknął rozzłoszczony.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu.
Kuba zawisł nad książką, ale litery wciąż nie składały się w zdania w jego głowie, za to pojawiły się w niej znów podejrzliwe pytania.
Poszedł na tę imprezę dla tej dziewczyny? Naprawdę mu na niej zależy? — pytał w kółko.
Dziewczyna była śliczna. Sam by się za nią obejrzał, gdyby spotkał ją na ulicy, ale ona uruchamiała w nim to zniecierpliwienie, którego nie lubił. Zazdrość. Pamiętał doskonale, jak zapiekła go po raz pierwszy, gdy usłyszał jak koledzy Antka przyszli pod okno wtedy w nocy i mówili o tej dziewczynie. A jeszcze gorzej było, jak pomyślał o tym, że jest na przegranej pozycji i nie może nawet z nią konkurować. To było nie do zniesienia.
Po godzinie bijatyki z własnymi myślami, wstał, zamknął książkę i poszedł na poddasze. Rzucił książki na podłogę z taką siłą, że długopis potoczył się po niej aż pod materac Antka. Ruszył za nim w tamtą stronę. Schylił się i zobaczył wystającą spod materaca gazetę. Sięgnął po nią i otworzył. Zagięty miała róg na stronie o seksie oralnym. Zaśmiał się z tego, a po chwili spoważniał. Wsunął gazetę pod materac tak, jak była schowana i poszedł znów na swoją stronę. Wyciągnął z plecaka najlepszą koszulkę i spodenki, a adidasy przetarł szmatką, którą znalazł obok hydrantu przy stodole i ruszył w drogę na imprezę.
— Przecież jak nikt umiem zrobić rozróbę, nie? — powiedział sam do siebie, wychodząc za bramę.
Wieczorna rosa obmyła mu czubki butów, gdy szedł po skarpie i osiadała na łydkach. Potem gdy już szedł asfaltem, czuł na ciele raz chłodne raz ciepłe powiewy znad pól spowitych delikatną mgłą, a świerszcze cykały w trawie ostatnie koncerty i milkły powoli.
Do domu Wiktora zaszedł w dwadzieścia minut. Muzykę słychać było z daleka, więc początkowe obawy, że nie trafi, szybko się rozwiały. Poza tym tu była tylko jedna droga przez całą wieś. Trudno byłoby zabłądzić.
Jak tylko przekroczył bramę posesji, gdzie rozładowywał ponad tydzień temu cegły, dopadł go gospodarz. Miał na sobie białą poplamioną ketchupem koszulkę i był już wstawiony.
— Kubusiu! — wydarł się jak głupi i objął go ramieniem. — Jednak wyzdrowiałeś?
Kuba spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Wyzdrowiałem? — zapytał skonsternowany.
— Antoni powiedział, że źle się czujesz i dlatego nie przyszedłeś — wyjaśnił Wiktor.
Kuba nie miał zamiaru bawić się w gierki Antka.
— Kłamał. Po prostu nie chciałem przyjść, ale zmieniłem zdanie, a Antek lubi kłamać w wielu kwestiach — powiedział otwarcie.
Wiktor spojrzał na niego uważnie, odchylając się lekko w bok. W jego mętnym od alkoholu spojrzeniu widać było, że się nad czymś intensywnie zastanawiał. Zapewne myślał o tym, jak zwęszyć kłamstwa Antka, ale Kuba nie miał zamiaru mu nic podpowiadać. Wiktor po chwili się uśmiechnął.
— Lubię tę twoją niewyparzoną gębę — powiedział z uznaniem i poklepał go po policzku. — Jesteśmy do siebie podobni. Chodź, usiądziesz z nami i się napijemy piwa — zaprosił go do swoich kolegów, pokazując ich ręką. — Chłopaki, syn ministra przyszedł na moją imprezę!
Kuba przewrócił oczami.
Kumple Wiktora siedzieli pod zielonym namiotem ogrodowym, spod którego unosiły się kłęby papierosowego dymu. Gdzieś obok bardzo podobnie dymił grill. Śmierdziało rozlanym piwem, a wszyscy obecni bez wyjątku byli starsi dobrych kilka lat od niego i co chwila rechotali z czegoś przesadnie głośno. Zupełnie tak jak teraz. Salwa neandertalskich okrzyków rozbrzmiała na całą okolicę. Kuba rozpoznał siedzącego między nimi Marcela, który jako jedyny był trzeźwy lub miał to szczęście, że jego przystojna twarz po prostu nie ulegała tej głupkowatej manierze nabzdryngolonego idioty. No i miał czystą koszulkę, a nie uwalaną keczupem i w tłuste plamy, jak cała reszta.
Wiktor szarpnął Kubę za kark, przez który przewiesił swoje ciężkie ramię, ale znieruchomiał.
— Chwila, chwila, ale ty jesteś nieletni, tylko nie mów tacie, że piłeś u mnie alkohol — zaśmiał się jak hiena.
Kuba znów przewrócił oczami.
— Gdzie jest Antek? — zapytał.
— Kłamczuch Antoni? — zapytał kpiąco pijany Wiktor. — Nie wiem, chyba widziałem, jak Michalina ciągnęła go do stodoły — mówiąc to, rozejrzał się wokoło, jakby ich szukał wzrokiem.
Kuba osłupiał.
— Po co?
Wiktor spojrzał na niego zdziwiony i widząc jego szeroko otwarte oczy, roześmiał się na całe gardło.
— Jak to po co? Na siano. Pobzykać się, nie wiesz, co się robi na sianie? — zapytał rozbawiony.
Kuba się skrzywił.
— U nas się wynajmuje hotel — odpowiedział mu zdegustowany.
— Aaaaaaa no tak, przecież ty jesteś z wielkiego miasta — zdumiał się Wiktor, nieco kpiąco.
Kuba zbił z tonu. Nie chciał być za takiego postrzegany. Przyszedł tu z pewną misją i chciał się nieco wtopić w towarzystwo, ale oczy miał już rozstawione naokoło głowy w poszukiwaniu Antka.
— Chciałem tylko powiedzieć, że w mieście trudno o stodołę i siano — wytłumaczył od niechcenia.
Wiktor znów się roześmiał.
— No, masz rację mieszczuchu, masz rację, wybacz kpinę — zażartował. — Chodź, napijemy się razem — zaproponował, a następnie zaciągnął rozglądającego się wokoło Kubę pod ogrodowy namiot i posadził między sobą a Marcelem.
Ludzi w ogrodzie było tak dużo, że Kuba się zastanawiał, czy przyszła tu tylko jedna wieś, czy cztery ościenne.
Wtedy go spostrzegł. Antka. Patrzył wprost na niego i miał minę, jakby tylko na to czekał, aż go zauważy. Siedział po drugiej stronie placu na schodach domu z grupką dziewczyn i chłopaków.
Objął Michalinę za szyję i przesiedział tak pół wieczoru. Przymilał się do niej i jej nadskakiwał, a potem rzucał Kubie wymowne spojrzenia. Ciśnienie mu podskakiwało za każdym razem na wysokość Pałacu Kultury, gdy to robił, a złość nie chciała dać za wygraną. To nie był Antek, którego znał. To był sztuczny chłopak stworzony na potrzeby zatuszowania tego, kim był naprawdę. Poczuł na niego niepomierną złość. Miał ochotę wstać i wykrzyczeć to wszystkim obecnym, ale zamiast niego, zrobiła to Michalina. Wstała i wyciągnęła rękę do Antka. Coś do niego powiedziała, a wszyscy się zaśmiali. Kuba nie słyszał jej słów, bo siedział za daleko, ale jasne było, że to był jakiś podtekst, bo Antek się uśmiechnął, wypychając językiem policzek i spojrzał na kolegów wymownie. Podał jej swoją i w salwach śmiechów przyjaciół, oboje zniknęli za domem.
Kuba się skrzywił. Wstał, zachwiał się na nogach, bo Marcel dolewał mu co chwila piwa do szklanki, i nie zwracając uwagi na nawoływanie Wiktora, poszedł za nimi. Wychylił się zza gzymsu i zastał ich w niedwuznacznej sytuacji oświetlonych nikłym światłem latarni z ulicy. Michalina stała oparta o ścianę domu, a on wisiał nad nią, opierając się ręką tuż nad jej głową. Jego drugą rękę Michalina trzymała w swojej i przyciągała do piersi, skrytej pod obcisłą białą bluzką. Antek się nie bronił, ale próbował ją odwieść od macanek.
— Miśka, to mi niepotrzebne, mówiłem ci, nie myślę tylko o tym — przekonywał ją.
— Antek, no co ty, nie chcesz się całować? Dotykać? — pytała natarczywie i wciąż próbowała go przyciągnąć do siebie.
Antek pocałował ją w usta, ale szło mu niemrawo. Nie było tu tych westchnień i zachłanności, której Kuba doświadczył nad jeziorem.
Kuba parsknął kpiącym śmiechem. Michalina się wystraszyła, ale natychmiast zmarszczyła brwi i napadła na niego.
— W mieście was nie uczą, że ludzi się nie podgląda? — zawarczała jak lwica.
Kuba jednak nie zwracał na nią uwagi. Oczy miał wbite w Antka jak gepard na polowaniu.
— Co? To nie to samo, nie? — zadrwił z niego i jego pocałunku, choć ten widok palił go żywcem w duszę. — Nie oszukuj się, to NIGDY nie będzie to samo — powiedział z pogardą.
Michalina spojrzała na Antka oburzona.
— O czym bredzi ten mieszczuch? — zapytała z roszczeniem.
Antek się zmieszał. Za to Kuba się uśmiechnął.
— On cię nie lubi, ale nie odbieraj tego osobiście — zażartował.
— Zamknij pysk! — wydarł się Antek.
Michalina wydawała się zdezorientowana, ale nie traciła rezonu. Znów spojrzała na Antka gniewnie.
— Masz jakąś inną dziewczynę? — zapytała pełnym pretensji głosem, ale nie czekała na odpowiedź. — Pewnie ta latawica, córka sklepowej się do ciebie dostawia. Widziałam jak się na ciebie gapi — zaatakowała. — Wytłumacz mi to! — żądała twardo.
Antek spojrzał na nią przelotnie.
— Jest pijany, nie słuchaj go — warknął na nią i wrócił wzrokiem do Kuby.
Ten zatoczył się na nogach. Ledwo kontrolował, co się dzieje.
— Nie musisz się martwić o córkę sklepowej, słyszałem z pewnego źródła, że ona ogląda się za twoim bratem — zwrócił się do Michaliny. — A Tosiek, on po prostu nie lubi dziewczyn — powiedział z kpiną, patrząc jej prosto w oczy, a potem spojrzał na niego. — Widzisz, to nie takie trudne przyznać się, że jesteś geje...
Nie zdążył dokończyć, bo Antek wymierzył mu z pięści w twarz. Kuba się zatoczył i upadł na ziemię. Michalina zaczęła krzyczeć i panikować, gdy Antek usiadł na nim i zaczął go okładać pięściami.
— To ty jesteś gejem, NIE JA! — wrzeszczał, nie panując nad sobą.
Wszyscy z imprezy się zlecieli. Wiktor złapał Antka za koszulę i odciągnął od Kuby.
— Antek czyś ty zwariował? Za co go tak lejesz? — zapytał zdyszany.
— Za to, że jest gejem! — wrzeszczał jak w szale Antek.
Wiktor zdębiał. Marcel otworzył gębę i o mało się nie obślinił. Reszta imprezowiczów tylko stała i się gapiła.
— Zgłupiałeś? — zapytał Wiktor. — I co z tego, że jest gejem?
Antek osłupiał.
— Jak to, co z tego? — zapytał rozsierdzony.
— Antek — zwrócił się do niego Marcel łagodnie. — To nie zbrodnia. Połowa mojej uczelni to geje.
— Na mojej też było kilku — przyznał Wiktor. — Antek nie bądź zacofany, to nie te czasy.
Antek rozejrzał się wokoło. Ludzie gapili się na niego jak na dziwadło. Zacisnął szczękę i zasyczał z bezsilności. Nagle wszyscy byli tacy wyrozumiali i wspaniałomyślni.
— Mówicie tak, bo jest synem ministra! — zaatakował. — Gdybym to był ja, szydzilibyście ze mnie i wytykali palcami! — miotał się jak w amoku.
Wiktor rozejrzał się wokoło. Pojęcia nie miał, o czym on gadał.
— Wracajcie do ogrodu! — nakazał wszystkim Oskar.
Niewysoki chłopak z krótkimi włosami pofarbowanymi na blond. Znał się z Antkiem od dziecka. Byli niemalże jak bracia. Obaj pochodzili z biednej rodziny, przez co zawsze odstawali od reszty. Ona ich definiowała jako tych gorszych. Doskonale wiedział, co Antek czuł i co miał na myśli. Popularni ludzie nie mieli takich problemów. Mieli w życiu łatwiej. Czuł się w obowiązku go obronić przed tą kompromitacją. Podszedł do nich obu i poklepał Wiktora po ramieniu.
— Ja się tym zajmę — powiedział z przekonaniem.
Wiktor pokiwał głową na zgodę i objął Marcela za kark. Siostrę drugą ręką i pociągnął ich w stronę bramy.
— Chodźmy. A ty Antek zabieraj go i idźcie do domu, jak pogadacie z Oskarem — nakazał, pokazując na Kubę skinieniem głowy.
Antek stał i warczał jak dzikie zwierzę. Widział jak Natan i Jasiek zbierali Kubę z ziemi. Krew lała mu się z nosa i Natan wytrzasnął dla niego skądś chusteczkę. Wcisnął mu w rękę.
— Jestem Natan — przedstawił się i pokazał na chłopaka stojącego obok. — A to Jasiek. Z Antkiem gada Oskar. Jesteśmy kumplami.
Kuba spojrzał w tamtą stronę. Jego oczy spotkały się z oczami Antka. Był zły do szpiku kości i miotał w niego piorunami.
— Byłoby tak, nie zaprzeczaj — mówił zapamiętale do Oskara. — Gdybym to był ja, nie chcielibyście mnie znać. Gdybym był gejem...
Oskar złapał go za ramiona i potrząsnął nim mocno.
— Mówisz tak, jakbyś nas nie znał. Może jesteśmy trochę w szoku, ale na pewno nikt się od ciebie nie odwróci.
Antek osłupiał.
— Coś ty powiedział? — zawarczał znowu.
Oskar znów nim potrząsnął.
— Antek! Jesteś gejem?
— Co? NIE JESTEM GEJEM, ZWARIOWAŁEŚ? — wydarł się na całe gardło Antek.
Oskar uniósł ręce w obronnym geście.
— Skoro tak mówisz, to tak jest — zapewnił solennie, a jego niebieskie oczy wyrażały powagę. — Chciałem ci tylko dać do zrozumienia, że nie mielibyśmy nic przeciwko, tylko tyle chciałem, żeby było jasne. Nie obchodzi nas czy jesteś, czy nie jesteś gejem — zapewnił raz jeszcze.
— Skąd w ogóle ci to przyszło do głowy? — zapytał hardo Antek.
Tym razem niebieskie oczy Oskara uśmiechnęły się kpiąco.
— Po prostu — powiedział z uśmieszkiem i wzruszył ramionami. — Czasem dajesz taki vibe — wytłumaczył. — Dziewczyny się do ciebie garną, a ty się od nich oganiasz... Spałeś, chociaż z jedną? — zapytał z żartem. — Wszystkie bez wyjątku cię lubią we wsi. Wszystkie chcą się z tobą kumplować. Zawsze ci tego zazdrościliśmy — wyliczał, ale Antek znów się zagotował.
— Michalina chciała czegoś więcej... — stęknął w desperacji.
Oskar znów spoważniał i przewrócił niebieskimi oczami.
— Taaa ona zawsze chce. Teraz znów gadasz, jakbyś jej też nie znał. Wszyscy wiedzą, że lubi ten sport. Ty też wiesz, a mi chodzi o to, że z żadną się jeszcze nie umówiłeś, nie byłeś na randce, choć jest we wsi kilka takich, które gdybyś zapytał, to wybudzone z głębokiego snu nad ranem, zgodziłyby się bez zająknięcia — zadrwił. — A Michalina założyła się z siostrą Marcela, że się z tobą prześpi.
Z Antka zaczęło kipieć złością.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
— Dowiedziałem się dziś na imprezie — uspokoił jego obawy o zdradę Oskar. — Podsłuchałem, jak szepczą między sobą, gdy siedzieliśmy na schodach. Chyba mnie nie podejrzewasz o nielojalność.
Antek się skrzywił.
— Prześpię się z nią. Nie jestem gejem.
Oskar znów uniósł ręce.
— To nie moja sprawa, co z tym zrobisz, choć uważam, że gadasz głupoty — zastrzegł. — Co niby chcesz tym udowodnić? — zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. — Zabieraj Kubę i idźcie do domu. Nic tu po was po takiej szopce.
Antek przytaknął skinieniem głowy, pożegnał się z chłopakami bezsilnym machnięciem ręki i odwrócił się na pięcie. Ruszył środkiem asfaltu w stronę domu. Nie dbał o Kubę.
Noc była ciepła jak zupa i wilgotne powietrze owiewało klejącą mgiełką rozgrzane ciało. Rozpiął koszulę, żeby poddać się chłodnym powiewom. Świerszcze już dawno zasnęły i panowała tylko głucha cisza. Nawet muzyka w domu Wiktora już umilkła. Czasem tylko słychać było wybuchy śmiechów, ale im dalej byli od jego domu, tym słabiej je słyszeli. Antek się zastanawiał, czy to z niego się śmieją. Był pijany i trzeźwy jednocześnie. Oszołomiony i wściekły.
Kuba wlókł się za nim.
— Tosiek, poczekaj, nie nadążam, nogi mi się plączą — wołał błagalnie.
Antek szedł jak w transie, ale odwrócił się i podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami.
— Mówiłem ci coś na temat Tośka! — zawarczał przez zaciśnięte zęby.
Kuba zakrył się ramionami, gdy do niego doskoczył.
— Dobra, ale już mnie nie bij! — krzyknął prosząco.
Antek znów tylko syknął.
— Mam ochotę cię sprać na kwaśne jabłko. Zdzielić cię tak w mordę, że zobaczyłbyś przyszłą sobotę.
Kuba wyprostował plecy i spojrzał mu w oczy. Był pijany i nie panował nad sobą. Nabrał nagle odwagi. Miał dość tych poniżających wyzwisk i chciał się wreszcie odegrać. Był na to jeden sposób, który doprowadzał Antka do szewskiej pasji.
— A ja bym cię pocałował — powiedział sugestywnie i zbliżył się do niego, patrząc zachłannie na jego usta.
Antek go odepchnął, ale on złapał go za łokcie i przyciągnął znów do siebie. Agresywnie. Wtulił twarz w jego szyję.
— Całego — wyszeptał mu do ucha i musnął wargami skórę tuż pod nim. — Od stóp do głów wycałowałbym cię powolutku — dodał drżącym głosem. — Pocałuj mnie, tak jak wtedy w jeziorze — zażądał.
Antkowi dreszcz przeszedł po ciele, ale znów próbował go odepchnąć. Kuba jednak trzymał mocno.
— Puszczaj. Jesteś obleśny!
Kuba znów się w niego wtulił. Siłą próbował go zmusić do tego samego. Przyszła mu na myśl gazeta spod materaca.
— Wziąłbym ci do buzi. Chciałbyś? — zaczął szeptać świństwa. — Wiem, że tak...
Antek zaczął warczeć i się szarpać, choć ciepły dreszcz wciąż przemykał mu po ciele od tych słów.
— Spieprzaj!
Kuba jednak trzymał tak mocno, że nie mógł drgnąć.
— A potem przeleciałbym ten twój chudy tyłek — zawarczał do jego ucha i pchnął biodrami w jego biodra.
Antka sparaliżowało. Był zaskoczony jego śmiałością, obelżywymi słowami i siłą, zwłaszcza że Kuba był pijany. Nigdy by się nie spodziewał, że ma jej aż tyle, a już na pewno nie po pijaku. Po raz pierwszy poczuł przed nim respekt, ale też jego ciepłe, silne ciało. Nie radził sobie z tym, co czuł. To była jedna wielka sprzeczność. Targała nim we wszystkie strony i rozrywała na kawałki. I kiedy Kuba poluzował uścisk, nie wytrzymał i zdzielił go pięścią w twarz. Kuba się przewrócił, a on znów na nim usiadł, jak pod domem Wiktora. Uniósł pięść, a Kuba zacisnął powieki i zasłonił się rękami.
— Nie mów, że cię to nie kręci! — wrzasnął. — Widziałem gazetę pod twoim materacem! Lecisz na facetów! Czemu tak strasznie temu zaprzeczasz? — zapytał i oczekiwał ciosu.
Pięść jednak nie spadła na jego twarz. Uchylił powieki i ostrożnie zerknął na Antka. Wisiał nad nim jak gradowa chmura. Dyszał głośno, oblizując wargi z wściekłości.
— Powiedz jeszcze słowo, a cię zabiję.
— Chętnie byś to zrobił, prawda? Jak tego lisa pod lasem? — zapytał z żalem Kuba, a jego oczy wypełniły się łzami. — Zabij mnie, bo nie przestanę — zapłakał. — Podobasz mi się, nie rozumiesz?
Antek jeszcze chwilę wisiał nad nim z pięścią przygotowaną do ciosu, ale był jakby zawieszony w próżni. Te słowa go uwodziły. Chciał je usłyszeć. Chciał czuć to, co poczuł, gdy przyciągnął go do siebie. Pochylił się i pocałował zachłannie jego usta. To było to uczucie. Ten dreszcz. Jego szukał. Pragnął.
Dłonie Kuby momentalnie oplotły się wokół jego talii.
— Antek... — stęknął z satysfakcją, przyciągając do siebie coraz mocniej. — Jeszcze... nie przestawaj — prosił.
Antek całował go znów tak, jakby nie umiał się oprzeć, a musiał kończyć. Kuba spłynął dłońmi na jego pośladki i zacisnął je delikatnie. Pomasował. Antek stęknął spazmatycznie i stał się bardziej zachłanny. Objął jego twarz dłońmi i całował jak w transie. Kuba wsunął mu dłonie pod koszulę. Poczuł ciepłą skórę i dreszcz, jaki nim wstrząsnął. Wtedy Antek oderwał od niego swoje usta z jękiem zawodu i wstał, strącając jego ręce z siebie. Chwiejnym krokiem poszedł w stronę domu. Kuba chwilę leżał na asfalcie i patrzył za nim, jak wyciera usta wierzchem dłoni, a następnie poprawia spodnie w wiadomym miejscu. Położył się znów i rozkoszował tym, co zaszło.
— Bądź mój — jękną bezsilnie. — Przecież chcesz.
Potem pobierał się i poszedł do domu. Kiedy weszli na poddasze, padł na materac pierwszy i zasnął jak kamień. Był pijany w trupa.
Antek siedział na swoim i trzymał się za głowę. Próbował w niej poukładać wszystko, co się stało.
To się działo naprawdę? — myśli kotłowały mu się w głowie. — Znów go pocałowałem?
Ale tym razem już nie tylko o pocałunek się rozchodziło, a o te jego dłonie, spięte ciało i determinację. Długo tak siedział zagubiony i wystraszony, rozmyślając o tym, co zaszło, aż w końcu trochę otrzeźwiał i zebrał myśli do kupy. Kuba spał na swoim materacu i tylko słychać było jego ciężki oddech. Świństwa, które mówił w drodze, były pociągające i nie mógł przestać o nich myśleć. Nie mógł zaprzeczyć, że CHCIAŁ TEGO WSZYSTKIEGO! Chciał go całować, dotykać i być z nim blisko. Dzielić intymność. NIGDY nie czuł tak silnego przyciągania przy żadnej dziewczynie.
Wstał i podszedł do jego materaca. Stał tak nad nim i patrzył na niego. W świetle księżyca wpadającego przez okno, z którego zerwał ręcznik, gdy deszcz zalał podłogę, wyglądał jak wiejski pijaczyna, śpiący gdzieś pod schodami lub na ławce pod sklepem. Oko mu opuchło, a rozcięta warga zaschła. Położył się ostrożnie obok niego. Cuchnął alkoholem, ale...
I tak mu się podobał. Musiał to przyznać wreszcie sam przed sobą. Te jego malinowe usta i oczy zielone jak liście dębu, skryte teraz pod opuchniętymi powiekami. Proste jasne włosy pofalowane na końcach, opadające na czoło oraz pieprzyk pod dolną wargą. Okrągły kolczyk w uchu.
Pogładził go po policzku. Jego skóra w dotyku była gładka i ciepła.
— Kurwa, nie jestem gejem — stęknął sam do siebie cicho. — Nie chcę.
Wstał i poszedł na swój materac. Zwinął się w kłębek, ale wciąż myślał tylko o tym, co mówił Kuba na drodze. To mu nie dawało wytchnienia. Skołowany i wyczerpany zasnął, dopiero gdy świtało.
Pomimo tego, rano obudził się pierwszy. Był kłębkiem nerwów. Na trzeźwo dotarło do niego podwójnie, co się właściwie stało i był o to wściekły na Kubę. To on był prowodyrem całego zajścia. Podszedł do jego materaca, zrzucając z siebie wymiętą, spoconą koszulę i kopnął go w udo.
— Wstawaj! — wrzasnął, ciskając koszulą w kąt pokoju.
Kuba się ocknął i uchylił powieki. Poddasze było jak zwykle duszne i poczuł od razu, jak koszulka lepi mu się do pleców. Słońce świeciło mu prosto w twarz i zamknął natychmiast oczy.
— Co się stało? — zapytał na wpół przytomny. — Pali się czy co?
— Uchlałeś się wczoraj jak świnia, więc teraz wstawaj i do roboty — warknął Antek.
— Co? Do jakiej roboty? — zapytał, przysypiając znów na poduszce.
Antek znów go kopnął w udo.
— Wstawaj, powiedziałem.
Kuba tylko mruknął niezadowolony, a potem uchylił jedno oko i spojrzał na niego niezadowolony.
— Jakie dziś trywialne zajęcie mi wymyślisz? — wybełkotał. — Może muchy będę łapał?
Antek się rozeźlił.
— Jedziesz dziś w pole wyrywać chwasty z redlin ziemniaków — zawyrokował, nie znajdując nic innego bardziej głupiego.
Ziemniaki istotnie wymagały takiego zabiegu, a w dodatku dzień zapowiadał się upalnie i chciał mu dać nauczkę.
Dostaniesz za swoje — dodał w myślach.
Godzinę później wywiózł go ciągnikiem daleko w pole. Kuba miał opuchniętą twarz i był ledwo żywy, ale nie było mu go żal.
— Złaź — nakazał mu, gdy zajechali na miejsce.
Kuba jednak nie miał zamiaru drgnąć. Czuł, że Antek chce się go pozbyć i dosłownie porzucić na tym pustkowiu.
— A ty? — zaczął dopytywać.
— Ja jadę do Adama — rzucił niedbale Antek w odpowiedzi.
Kłamał, wcale nie jechał do stajni.
— Nie zabrałem nic do picia, przywieziesz mi? — zapytał Kuba i obejrzał się za siebie na pole.
Słońce piekło niemiłosiernie, pomimo że była dopiero dziesiąta.
— Jak będę wracał, za parę godzin — odpowiedział zdawkowo Antek, włączając wsteczny bieg. — Złaź.
— Nie wytrzymam tu kilku godzin w tym upale bez wody — argumentował Kuba.
Antek się skrzywił.
— To trzeba było o niej pamiętać — burknął, nawet na niego nie spoglądając. — Muszę już jechać. Złaź, powiedziałem.
— A co ja właściwie mam tu robić? — dopytał Kuba.
Antek znów się skrzywił i przewrócił brązowymi oczami. Zeskoczył z ciągnika i wszedł w redliny ziemniaków.
— To jest chwast — powiedział, wyrywając jeden i podniósł do jego oczu. — A to są ziemniaki — pokazał na zielone kłącza, które zostały w ziemi. — Te pierwsze wyrywasz i odrzucasz na bok, a te drugie zostawiasz, pojmujesz?
Kuba zeskoczył z ciągnika i przytaknął skinieniem głowy, choć zadanie wydawało mu się kompletnie bezsensowne.
Antek wskoczył znów na ciągnik i usadowił się za kierownicą.
— Pola jest dwa hektary, do wieczora powinieneś się z tym uporać — dorzucił na koniec. — Widzisz ten słup w oddali? Tam zawracaj.
— Co? Ile? — zapytał oszołomiony Kuba i znów spojrzał za siebie, żeby dosięgnąć wzrokiem słup, który mu wskazał.
Antek włączył silnik.
— Co mówisz? Nic nie słyszę! — zadrwił niewybrednie i ruszył w drogę powrotną.
Kiedy odjechał ładnych kilkadziesiąt metrów, obejrzał się za siebie. Kuba rozebrał koszulkę i zabrał się za pracę.
— Głupek — wyzwał go i się odwrócił. — Słońce da mu popalić.
Stało się tak szybciej, niż przypuszczał i poważniej, niż to przemyślał i zamierzył. Kuba nie miał niczego na głowie, był jeszcze pod wpływem alkoholu, a do tego rozebrał koszulkę. Po dwóch godzinach był wycieńczony. Słońce żywcem zjadało jego jasną skórę na plecach, a on poczuł, że kręci mu się w głowie, gdy wyprostował plecy. Zrobiło mu się słabo i ciemno przed oczami. Miał wrażenie, że ma halucynacje, bo zobaczył lisa siedzącego na miedzy. Kiedy spostrzegł, że Kuba na niego patrzy, wstał, zrobił kółko i znów usiadł.
— Ty łotrze! — zawołał do niego Kuba. — Jak mogłeś! — zarzucił mu sytuację z kotem.
Lis ani drgnął. Kuba złapał za kamień i rzucił w jego stronę. Kamień nie przeleciał nawet połowy odległości, a co dopiero dosięgnął lisa, ale ten znów wstał z zadku i zrobił kółko, jakby się niecierpliwił o coś.
Kuba dał mu spokój. Chciało mu się pić i brakowało mu sił.
Było chyba trzydzieści stopni w cieniu i samo południe. Postanowił jednak, że wytrzyma. Domyślił się, że Antek zrobił to specjalnie, wywożąc go tu i nie chciał mu dać satysfakcji. Odpoczął chwilę i znów zabrał się za pracę. Ziemia sucha i gorąca jak popiół wsypywała mu się do butów, a on znów był brudny o ile nie brudniejszy niż przy rozładunku cegieł. Zastanawiał się, czy daleko stąd jest to jezioro, w którym się kąpali z Antkiem, ale stracił orientację. Z domu umiał do niego trafić, ale nie stąd. Kompletnie nie wiedział, gdzie jest. Wokoło były same pola. Nie widać było ściany lasu, do którego wpadało lustro wody. Pracował jeszcze jakieś pół godziny i kiedy zwymiotował z wysiłku, zebrał się w drogę powrotną do domu. Zabrała mu kolejną godzinę, bo zabłądził. Stanął na rozstaju drogi i nie wiedział, w którą stronę pójść. Wtedy znów zobaczył lisa. Siedział na skraju dróżki. Wstał i odwrócił się tyłem. Zrobił kilka kroków i obejrzał się na niego. Kuba miał wrażenie, że idzie przez pustynię, a on pokazuje mu drogę. Poszedł za nim, a gdy droga stała się znajoma, lis zniknął.
— Wyprowadził mnie? — zapytał sam siebie jak w transie, ale nie miał siły się nad tym długo zastanawiać.
Ból głowy rozsadzał mu czaszkę i kiedy dotarł na skarpę, zwymiotował drugi raz. Miał wrażenie, że wnętrzności przewlekły mu się na lewą stronę, a głowa eksploduje z bólu. Stanął w bramie, zobaczył dziadka siedzącego pod gruszą i osunął się po ścianie domu.
— Kuba? Co się stało? — zapytał zmartwiony dziadek.
Wstał z krzesła i ruszył, wspierając się o kuli pospiesznie.
— Antek zawiózł mnie w pole, żebym wyrywał chwasty, ale nie miałem nic do picia, więc wróciłem.
— Zawiózł cię gdzie? — zapytał zaskoczony dziadek. — W taki upał? Myślałem, że śpisz na poddaszu!
Kuba próbował wstać, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa.
— Złap się mnie — zaproponował dziadek.
— Nie, nie, nic mi nie jest — próbował się pozbierać Kuba, skrępowany swoją bezsilnością, ale znów zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Upadł na trawnik i nie był w stanie się już podnieść. Ból głowy był tak silny, że miał wrażenie, że za chwile mu ją rozsadzi.
— Antek! — usłyszał tylko, jak dziadek woła w stronę domu i odpłynął.
Antek zjawił się w drzwiach i zamarł.
— Kuba? — zawołał wystraszony.
W momencie pożałował tego, co zrobił. Nerwy poniosły go za bardzo i chyba nie zdawał sobie sprawy, jak opłakane w skutkach mogą być konsekwencje.
Zbiegł z trzech schodków prowadzących na ganek i uklęknął przy nim. Plecy miał czerwone jak rak, a całe ciało rozgrzane jak piec kaflowy. Żyły na czole mu pulsowały, a usta miał wyschnięte na popiół i popękane. Spuchnięte od wczorajszej bójki oko wyglądało fatalnie.
— Zadzwoń szybko po lekarza — nakazał dziadek.
Antek wstał z ziemi i zastygł jak słup soli. Przełknął głośno, patrząc na Kubę szeroko otwartymi oczami.
— I przynieś wody, migiem! — ponaglał zdenerwowany dziadek.
Antek nie mógł się ruszyć, ale dziadek popchnął go i wtedy poczuł, że ma władzę nad ciałem. Popędził do domu, o mało nie łamiąc nóg na schodach. Drżały mu jak wtedy, gdy babcia przewróciła się w tym samym miejscu i biegł do sąsiada.
To było to samo miejsce!
— Proszę, proszę, proszę, niech mu się nic nie stanie. Nie chciałem — lamentował po drodze, gubiąc klapki. — Naprawdę nie chciałem — zarzekał się sam przed sobą.
O mało nie płakał w panice. Wykręcił numer ojca Marcela, ale ten nie odbierał. Zadzwonił raz jeszcze i wtedy udało mu się z nim połączyć.
Zjawił się po kilkunastu minutach. Dosłownie wypadł z samochodu, który prowadził Marcel i dopadł Kubę leżącego na trawniku. Był już przytomny.
Marcel wraz z Antkiem pomogli mu się przenieść na łóżko w pokoju na parterze. Był niewielki, pomalowany na szaro i było w nim przyjemnie chłodno.
— Udar — zawyrokował ojciec Marcela, gdy zbadał Kubę i wykonał dwa zastrzyki. — Jest odwodniony i przegrzany — tłumaczył dziadkowi. — Co on robił w polu w takim upale? Bez nakrycia głowy? Bez koszuli? Poparzenia będzie leczył przez miesiąc jak nie dłużej.
Kuba zasnął, jak kamień a Antek spuścił głowę i cofnął się o krok. Wszyscy patrzeli wprost na niego, bo wiedzieli, że zna odpowiedź.
— To ja go tam zawiozłem i zostawiłem. Widziałem, jak zdejmuje koszulkę i że nie ma nic do picia i żadnej czapki — przyznał się od razu. — Nie sądziłem, że tego nie wie, że trzeba się osłonić. Kazałem wyrywać chwasty z redlin ziemniaków. Byłem na niego zły, bo wczoraj na imprezie Wiktora się pokłóciliśmy i chciałem się na nim odegrać.
Dziadek zakrył twarz dłońmi, jakby płakał.
— Coś ty narobił? — zapytał z niedowierzaniem. — Czy ja cię tak wychowałem? — zapytał rozgoryczony.
Antek jeszcze nigdy nie widział go tak zawiedzionego. Poczuł, jak serce łamie mu się od tego widoku na kawałki. W życiu nie przypuściłby, że przyniesie dziadkowi tyle wstydu.
— Nie chciałem — pokajał się, a usta wykrzywiły mu się w grymas.
Ojciec Marcela poklepał dziadka po ramieniu.
— Oby jego ojciec nie wyciągnął z tego konsekwencji. Niech pan po niego zadzwoni. Zmieniajcie mu kompres. Podałem leki, gorączka powinna zelżeć, a jakby co, to dzwońcie nawet w nocy. Wezwiemy pogotowie.
Dziadek tylko pokiwał głową, że tak właśnie zrobi.
Kuba leżał z gorączką cały wieczór, a potem noc. Na przemian wymiotował i zasypiał jak kamień. Wezwali raz jeszcze ojca Marcela i ten zrobił kolejne dwa zastrzyki. Leki jednak nie chciały dać pożądanego skutku, ale chociaż przestał wymiotować. Antek siedział przy nim aż do rana i zmieniał mu kompres na czole.
— Przepraszam — powiedział do niego, gdy w południe następnego dnia Kuba otworzył oczy. — Przepraszam, słyszysz? — powtórzył ze skruchą, jakiej Kuba nigdy u niego nie widział.
Zamknął oczy z powrotem. Teraz już był pewien, że Antek zrobił to specjalnie. Nienawidził go za to, że jest gejem. Przyszło mu na myśl, że właśnie zabił lisa pod lasem bez mrugnięcia okiem. Łzy popłynęły mu po bokach twarzy. Czuł się fatalnie. Pęcherze, które w nocy pojawiły się na jego ramionach i plecach szczypały niczym żyletki.
— Chcę wyjść na dwór — powiedział i podniósł się z poduszki.
Wytarł łzy z policzków.
— Jasne, nie ma sprawy. Chodź, pomogę ci — zaproponował mu Antek i chciał mu pomóc wstać.
Złapał go delikatnie za ramię, ale Kuba wymanewrował się z tego uścisku, nie pozwalając mu na to.
Antek poczuł, jak lęk wlewa mu się do klatki piersiowej.
— Nie kręci ci się w głowie? — zaczął dopytywać.
— Nie — odpowiedział zdawkowo Kuba, ale nawet na niego nie spojrzał.
To nie był Kuba, którego znał Antek. Nie chciał, żeby taki był. Oschły i zdystansowany.
— Zrobię ci coś do jedzenia — zaproponował.
Kuba pokręcił głową.
— Nie, dzięki.
Antek zaczął mu nadskakiwać.
— Może dać ci wody?
— Nie, też nie — zaprzeczył Kuba i skierował się do drzwi, chwiejnym krokiem.
Wyszli na podwórko. Przeszli pod gruszę i usiedli. Milczeli. Kuba był spokojny, ale to było jak cisza przed burzą. Widać było, że zobojętniał. Jakby nagle pogrzebał w sobie wszystkie emocje gdzieś bardzo głęboko, ale czekał na erupcję. Antek tylko łypał na niego oczami i obgryzał nerwowo paznokieć.
Kiedy na skarpie zachrzęściły opony i chwilę później na podjeździe pokazało się czarne Volvo, Kuba poderwał się z miejsca. Z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy szedł w stronę bramy.
— Ostry? — zawołał zrozpaczonym głosem. — Ostry, to naprawdę ty? — dopytywał.
Kiedy wysiadł z samochodu, Kuba rzucił mu się na szyję i rozpłakał w głos.
— Proszę, zabierz mnie do domu, chcę do domu — prosił.
Antek znów poczuł, jak serce mu pęka na pół od tego widoku. Ta nagła erupcja niemalże rozpaczy przyprawiła go o gulę w gardle. Przy nim milczał i cierpiał po cichu. Nie ufał mu. To go bardzo zabolało. Nie chciał, żeby wyjeżdżał. Nie z takiego powodu. Nie, gdy mu nie wybaczył.
— Pakuj się, przyjechałem po ciebie — powiedział Ostry, patrząc na Kubę z niedowierzaniem.
W jego oczach wyglądał gorzej, niż opisał dziadek. Miał opuchnięte oko i ogólnie sińce pod oczami, był blady, choć spalony słońcem i wyglądał ogólnie na zaniedbanego. Pęcherze wypełnione krwią były odrażające. Spojrzał na dziadka, który dokuśtykał do bramy.
— Dobrze, że pan przyjechał. Chciałem przeprosić za to zajście, to moja wina — powiedział od razu.
Grymas rozpaczy wykrzywił Antkowi twarz jak wczoraj przy lekarzu. Przyniósł dziadkowi wstyd. To było najgorsze, co mogło go spotkać w życiu.
Ostry klepnął Kubę w tyłek.
— Pakuj się, powiedziałem, zabieram cię do domu — ponaglił.
Kuba się uśmiechnął przez łzy i drgnął.
— Już się robi — przytaknął i ruszył natychmiast w stronę domu.
Antek poszedł za nim jak w letargu. Wszystko mu drżało. Nawet oddech.
Kuba wpadł na poddasze, otarł łzy ręką i złapał za plecak. Wrzucał do niego wszystko, co wpadło mu w dłonie bez ładu i składu. Po chwili pojawił się Antek.
— Nie wyjeżdżaj — stęknął, przestępując nerwowo z nogi na nogę.
— Czemu miałbym tego nie zrobić? — zapytał Kuba obojętnym tonem, wciąż pakując swoje rzeczy do plecaka, jak leci, ale ponieważ Antek się nie odzywał, przerwał pakowanie i spojrzał na niego. — Odpowiesz? — ponaglił z roszczeniem. — Czyżbyś nagle mnie polubił? Nie boisz się, że ktoś pomyśli, że jesteś gejem, bo kolegujesz się z jednym?
Antek przestąpił z nogi na nogę.
— Jeśli wyjedziesz, twój ojciec nie zapłaci za naprawę dachu — stęknął w panice, która widać było, że zjada go żywcem.
Kuba patrzył teraz na niego z wyrzutem. Chwilę milczał. Czuł chęć zemsty. Antek przesadził, wysyłając go w pole, ale czuł też, że wybaczyłby mu wszystko, gdyby tylko się tak głupio nie zapierał.
— Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem — powiedział z żalem.
Antek znów przestąpił z nogi na nogę. Był jak ten lis pod lasem. Miał pętlę na szyi i był w potrzasku.
— A jakiej? — dopytał w desperacji.
Kuba odłożył na chwile plecak i odwrócił się do niego przodem.
— Liczyłem, że powiesz, żebym został, bo ty chcesz, a nie dlatego, że mój ojciec nie naprawi dachu.
Antek milczał, patrząc mu w oczy. Na jego twarzy malowała się teraz panika wymieszana z rozpaczą i poczuciem winy.
— Pocałowałeś mnie...
— Chciałem tylko spróbować — zastrzegł szybko Antek. — Tak jak ty z narkotykami, pamiętasz? Mówiłeś, że chciałeś spróbować, żeby się przekonać, co w nich jest takiego pociągającego i czy warto, ja też chciałem sprawdzić.
Kuba zaśmiał się cicho.
— Dwa razy? Mam rozumieć, że było warto? — zapytał kpiąco, a potem jego uśmiechnięte spojrzenie przemieniło się w groźne jak u pantery. — Czy może jednak nie? Czego się dowiedziałeś? — zapytał hardo.
Antek milczał.
Kuba wiedział, że do niczego się nie przyzna. To było jak walka z wiatrakami, ale chciał, żeby to powiedział ostatni raz głośno.
— No powiedz to. Powiedz, czego się dowiedziałeś? — dopytywał twardo.
Antek odwrócił wzrok. W oczach Kuby szalał złowrogi sztorm.
— Nie jestem gejem...
Kuba prychnął z pogardą.
— A ja nie jestem przedmiotem. Nie jestem twoją zabawką — wysyczał przez zęby. — To, że jestem gejem, nie znaczy, że nic nie czuję i że można na mnie eksperymentować — mówił z pretensją, a jego głos co słowo wznosił się o jeden ton. — POCAŁOWAŁEŚ mnie — wrzasnął rozeźlony, ale się opamiętał. — To coś intymnego, rozumiesz? Geje nie myślą tylko o przygodnym seksie. O tym, żeby komuś wsadzić w tyłek, tak jak tobie się wydaje. Ja też mam swoje uczucia i emocje. Pocałowałeś mnie, a ja pomyślałem, że to coś więcej, rozumiesz?
Antek zmarszczył brwi.
— W drodze z imprezy Wiktora mówiłeś inaczej! — oskarżył go.
Kuba westchnął. Spojrzał gdzieś w bok.
— Tak, to prawda. Przepraszam, ale... — urwał, znów patrząc mu prosto w oczy. — Po prostu byłem wściekły. I jestem wściekły nadal. O to, że chciałbym tego, o czym mówiłem, ale nie dlatego, że tylko to mnie pociąga i tylko o tym myślę. Ja bym tego chciał, ale z tobą. Tylko z tobą, rozumiesz różnicę? A nie mogę dostać, bo się wypierasz. Raz mnie do siebie przyciągasz, a raz odpychasz. W życiu nie czułem się taki bezwartościowy. Jak ten pustek, pamiętasz? Sam mówiłeś niedawno, że czasem się tak czujesz. Ja czułem się tak wtedy. Bezwartościowy i zepsuty, tam głęboko w środku — mówiąc to, złapał się za serce. — A do tego obrzydliwy i brudny, wtedy w jeziorze, gdy mnie odepchnąłeś, dlatego tak powiedziałem na drodze z domu Wiktora. Chciałem być brudny i zepsuty byle tylko dostać te twoje cholerne usta!
Antek złapał się za głowę, jakby zatykał uszy. Skulił się w sobie.
— Nie wyjeżdżaj — poprosił z jękiem.
— To nie ja chcę stąd wyjechać, to ty zrobiłeś wszystko, żeby mi pokazać, że mnie tu nie chcesz. Pocałowałeś mnie, a potem nazwałeś obrzydliwym. Czułem się jak łotr, który cię zwiódł na pokuszenie. Poza tym, po co mam zostać. Powiedziałeś, że nie jesteś gejem. To moja wina, że kot został zagryziony, bo uwolniłem lisa z potrzasku, a deszcz zalał podłogę, bo przesunąłem wiadro. Po co mam zostać? Znów chcesz mnie wywieźć w pole i porzucić na pastwę słońca? Może od razu przyłóż mi łopatą!
Antek chwilę milczał, ale wiedział, że musi się przyznać.
— To były szczury — wyznał. — To one zagryzły kota. I ja przesunąłem wiadro.
Kuba zamilkł i zmarszczył brwi. Złość znów zapłonęła mu pod skórą.
— A ty bez mrugnięcia okiem pozwoliłeś mi sądzić, że jestem winny? — zapytał z roszczeniem.
Serce pękło mu w tej chwili na pół. Naprawdę sądził, że przesunął wiadro, choć tego nie pamiętał, a wyrzuty sumienia nie pozwoliły mu co wieczór zasnąć, bo sądził, że to naprawdę ten lis spod lasu przyszedł i zagryzł kota.
Antek uciekł wzrokiem, a usta wykrzywił w grymas. Odpowiedź była oczywista.
— W polu też mnie zostawiłeś, choć wiedziałeś, że się rozchoruję? — zapytał, ale już nie czekał na odpowiedź. Znał ją. — O mało nie wylądowałem w szpitalu! — rozzłościł się na dobre. — Zobacz, jak wyglądam! — podniósł głos i odwrócił się tyłem na chwilę. — Wiesz, jak to boli? — zapytał z pretensją o pęcherze na plecach wypełnione wysiękiem zapalnym i krwią. — Masz pojęcie, jak bolało, gdy wymiotowałem całą noc? Myślałem, że wyrzygam wnętrzności, a głowa mi eksploduje! Ufałem ci! W życiu nie przypuściłbym, że na to pozwolisz. Że pozwolisz na to, żeby stała mi się krzywda. Wiesz, co zrobiłeś? Ty naprawdę przyłożyłeś mi łopatą, tak, jak chciałeś temu lisowi pod lasem. Sądziłem, że jesteś mądry i odpowiedzialny. Dojrzały. Nawet cię za to podziwiałem, a ty jesteś zwyczajnie głupi i płytki. Patrzysz tylko na to, co powiedzą ludzie. Jesteś naiwny, wierząc w ich słowa i w to, że przyniosą ci zadowolenie. ONI NIGDY nie będą zadowoleni! Rozumiesz? A ty będziesz przez to całe życie nieszczęśliwy!
Antek znów przestąpił z nogi na nogę. Usta mu drżały, a w oczach szalała panika.
— Jestem gejem.
Spojrzenie Kuby zmieniło barwę. Ze wściekłej na poważną i lekko pobłażliwą.
— Wiem — przytaknął z oczywistością. — Wiem to od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem — dodał łagodnie. — Ale ty mówisz to tylko po to, żebym nie wyjechał. Właściwie nie wiem dlaczego? — zadał pytanie. — Dlaczego? — zapytał i zrobił krok w jego stronę.
Antek cofnął się jak oparzony, co było bardzo wymowne i milczał. Patrzył mu w oczy, otwierał usta, ale żadne słowo nie przechodziło mu przez gardło.
— Nie chcę i nie będę twoim eksperymentem — powiedział z żalem Kuba. — Twoim chłopcem do bicia. Wyjeżdżam, Antek.
Ten Antek, nie Tosiek, skutecznie zamykał rozmowę. Wiedzieli o tym obaj.
Kuba zacisnął zęby i wrócił do wpychania swoich rzeczy do plecaka. Miał dość tych przepychanek. Tej huśtawki i wiecznego pola bitwy. Upokorzeń, tylko dlatego, że był z miasta i nie znał się na życiu na wsi. Czuć się wiecznie jak kretyn i popychadło.
Antek patrzył na niego przez chwilę rozgoryczony, a potem odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Wypadł przed dom i pobiegł za stodołę. Kuba miał ochotę pobiec za nim. Złapać i schować w ramionach, ale... co by to dało? Nic. Kompletnie nic, prócz kolejnych ran, które Antek by mu zadał, gdyby go odepchnął. Nie był gotowy przyznać, kim był i co czuł w związku z tym, więc o żadnych uczuciach, które mogłyby ich połączyć,nie było mowy.
On nie kochał nawet samego siebie. Przede wszystkim siebie. Nie akceptował żadnej cząstki.
Dlatego upchnął wszystko do plecaka, zaścielił materac i rozejrzał się wokoło. Spędził tu nieco ponad trzy tygodnie i, pomimo że początkowo za wszelką cenę chciał się stąd wydostać, to wiedział, że teraz będzie tęsknił. Niemiłosiernie.
Zszedł na dół ze ściśniętym sercem i gardłem. Dziadek stał, podpierając się o kuli przy bramie. Kuba podszedł do niego i uścisnął go mocno.
— Do widzenia dziadku.
— Przepraszam, Kuba — odpowiedział cicho dziadek.
Kuba nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Pokiwał jedynie głową i uścisnął go mocniej. W końcu puścił i popatrzył w jego wyblakłe ze starości oczy.
— Będę tęsknił — bąknął. — Muszę już jechać.
Dziadek poklepał go po przedramieniu.
— Jedź i bezpiecznie dotrzyj do domu. Przeproś ojca ode mnie.
Kuba znów pokiwał tylko głową i wsiadł do samochodu na tylne siedzenie. Nie chciał jechać z przodu. Zacisnął powieki, gdy samochód ruszył i siłą powstrzymywał się, żeby się nie odwrócić.
Dziadek stał w bramie jakąś chwilę, aż usłyszał, że samochód zjeżdża ze skarpy. Wtedy znikąd pojawił się zdyszany Antek.
— Pojechał? — zapytał z niedowierzaniem i spojrzał na dziadka ze strachem w oczach. — Nie poczekał? — zapytał w panice. — Nie poczekał? — podniósł głos rozgoryczony.
Dziadek uniósł brwi zdezorientowany.
— Nie wiedzieliśmy, że chcesz się pożegnać.
Antek wybiegł na skarpę, ale samochód był już daleko na drodze. Wykrzywił usta w grymasie, a oczy zaszły mu łzami.
— Dojrzały — umknął mu zdławiony szloch. — Mieliśmy je zjeść razem — zapłakał i zacisnął pięści.
Spomiędzy palców trysnął czerwony sok.
Przyniósł mu pierwsze truskawki, licząc, że może one go przekonają, żeby został.
🦊🍓🦊🍓🦊🍓
To najdłuższy rozdział z całej opowieści. Ma dokłdnie 12 500 słów. Jak to przetrwaliście, to przetrwacie całą resztę xD
Dajcie znać, jak się czyta i jak wrażenia ;)
Jutro sprawię, aby pękło Wam serce ^^ cieszycie się, prawda?
No. To...
Do jutra!
Monika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro