Rozdział 4
— Może dziś uda się rozładować cegły? — zapytał dziadek, gdy kilka dni później usiedzieli razem do śniadania.
Cegły czekały na przyczepie, przykryte plandeką, ale z tylko sobie znanych powodów sołtys nie kazał ich rozładowywać, więc i oni czekali, aż da znać.
Dzień zapowiadał się upalny, bo choć była godzina dziewiąta, było już blisko trzydzieści stopni.
— Może — burknął Antek, nakrywając do stołu. — To czekanie jest irytujące. Nie mogę się ruszyć z domu na krok, a mógłbym robić cokolwiek innego.
Dziadek prychnął rozbawiony.
— Niby co?
Antek wzruszył ramionami.
— Nie wiem, mało to roboty wokoło? — zapytał retorycznie. — Słyszałem, że Adam Staszewski, ten wiesz, co mieszka pod lasem i ma konie, potrzebuje kogoś do pomocy przy sianie. Pewnie byłoby zajęcia na ładnych kilka dni, a tak? Siedzę i zbijam bąki, czekając, aż sołtys się namyśli, w który kąt podwórka zrzucić mu cegły — powiedział zirytowany. — Po co mu w ogóle tyle cegieł?
— Dom będzie budował, nie słyszałeś? — zapytał dziadek.
Antek znieruchomiał na chwilę.
— Dom? Po co mu drugi dom?
— Wiktor wrócił ze studiów, pewnie przejmie połowę gospodarstwa i będzie szukał żony — rozwinął dziadek.
— Żony? — prychnął pogardliwie Antek. — Przecież on jest raptem cztery lata starszy ode mnie.
Dziadek pokiwał głową na boki.
— Zanim dom postawi pewnie ze dwa albo trzy mu przybędzie, a słyszałem, że córka sklepowej się za nim ogląda — stwierdził.
Antek westchnął. On nigdy nie miał dostać takiej szansy od życia, żeby mu ojciec dom wybudował. Nawet go nie znał. Obraz matki majaczył mu gdzieś w głowie, ale był rozmazany i niewyraźny. Pamiętał jej czerwoną bluzkę, gdy raz pojawiła się na podwórku i wyciągnęła do niego ręce. Do dziś pamiętał też to uczucie strachu i niechęci, jaką wtedy poczuł, choć był małym dzieckiem.
— Możemy pojechać pod las, jak tak bardzo chcesz — wtrącił się Kuba. — Dziadek po nas zadzwoni, gdyby sołtys dał znać co z cegłami — zaproponował.
Antek spojrzał na niego, potem na dziadka i się zmieszał. Trochę było mu głupio, ale musiał się przyznać.
— Mamy tylko jeden telefon — burknął ledwo dosłyszalnie i postawił mu talerz przed nosem.
Dziadek łypnął oczami na talerz w różowe kwiatki, a następnie szybko na Antka, ale on odwrócił wzrok, udając, że nie ma pojęcia, o co chodzi i usiadł na swoim miejscu.
Tak naprawdę czuł skrępowanie. Z powodu telefonu, ale też tego, co zauważył dziadek, czyli talerza i teraz żałował, że dał go Kubie. Właściwie to czuł się rozdarty. Zagubiony. Z jednej strony chciał tak zrobić, a z drugiej nie chciał, ale musiał, bo babcia zawsze go tego uczyła. Nie rozumiał swoich emocji, a przez wiadomość o budowie domu dodatkowo czuł rozdrażnienie.
— Ale przecież ja mam telefon, więc ten wasz zostanie z dziadkiem i zadzwoni do mnie — wysunął propozycję Kuba.
— Możemy tak zrobić — zgodził się dziadek.
Antek westchnął zirytowany jeszcze bardziej.
— Przecież nie umiesz.
— To pokażecie mi jak, najwyższa pora się nauczyć, nie sądzisz? — zapytał z przekorą. — Na naukę nigdy nie jest za późno.
Antek wykrzywił usta w grymas niezadowolenia.
— Nigdy nie chciałeś się nauczyć — burknął arogancko.
Nie podobało mu się, że dziadek nagle, gdy pojawił się Kuba, stał się taki otwarty. Rozmawiali, siedząc pod gruszą całymi wieczorami i chyba się zaprzyjaźnili, jego trzymając z boku. Nie podobało mu się to ani trochę.
Dziadek uśmiechnął się pod nosem zadowolony i gestem ręki zachęcił obu chłopaków do jedzenia.
— Możecie jeść, ja nałożę sobie ostatni.
Antek od razu sięgnął ręką po miseczkę z białym serem i chciał sobie nałożyć, ale zerknął na dziadka, który uniósł brwi, więc podał miskę Kubie.
— Proszę, nałóż sobie pierwszy — powiedział do niego, ale nawet na niego nie spojrzał.
Tych kilka dni, które spędzili razem, przemilczeli, zdawkowo tylko rozmawiając o rzeczach niezbędnych i potrzebnych.
„Tak się odpala ciągnik".
„Tu jest łazienka".
„Żeby się wykąpać, musisz włączyć bojler, ale nie lej dużo wody, bo szambo jest małe".
Instruował Antek, a Kuba tylko kiwał głową, że rozumie, ale wcale nie rozumiał. Nie miał bladego pojęcia, co to jest szambo i jak działa bojler. Wtyczkę miało to ustrojstwo do prądu i wyglądem przypominało beczkę zawieszoną na ścianie. Z tego, co zrozumiał, podgrzewało wodę. Przez dwa pierwsze wieczory przezornie odłączał go od zasilania, zanim wszedł do wanny, bo bał się, że woda popłynie pod napięciem i go porazi. Czuł się z tym, jak głupek. Zupełnie tak samo, jak w tej komicznie małej wannie, jakby była dla niemowlęcia. Czuł, że to są rzeczy oczywiste, normalne, ale dla jego rzeczywistości umiejscowionej w nowoczesnym, miejskim domu, gdzie każdy pokój miał ogromną łazienkę, bieżącą, ciepłą wodę, wannę i prysznic jednocześnie, nie wspominając o automatycznym podajniku mydła, pasty do zębów i czujników puszczania wody — niepojęte, dlatego rzadko zadawał pytania, ale miał je na końcu języka i siłą powstrzymywał się, żeby nie zadać ich na głos i nie wyjść na idiotę. To zesłanie na wieś było koszmarem, choć nie tak wielkim, jak wydawało mu się na początku. Miał pogryzione całe ciało przez komary, twarz od twardej wody wyschła mu na popiół i lada moment miały się pojawić pryszcze wielkości wulkanów, a spanie w zaduchu na poddaszu przypominało wizytę w saunie, to wciąż największym plusem przeważającym wszystkie niedogodności było to, że krów nie było. Dziadek nie miał żadnego inwentarza. Powiedział mu przedwczoraj wieczorem, że kiedyś, jak jeszcze jego żona żyła, mieli kury i — o zgrozo — krowę, ale to już była odległa przeszłość. Żona dziadka, a babcia Antka umarła sześć lat temu. Nie wiedział, czy się cieszyć z tego powodu, bo krowa wciąż by tu była, gdyby babcia żyła, czy jednak wolałby, żeby żyła, a krowę jakoś by ścierpiał. Uważał, że mimo wszystko jest z nim coś nie tak, bo czuł z tego powodu ulgę. Śmierć od jakiegoś czasu przestała być dla niego straszna i nie czuł już przed nią respektu ani też nie czuł rozpaczy. Po tym, jak jego mama zmarła na nowotwór, gdy był na tyle mały, aby nie rozumieć, co się właściwie stało, a siostra odebrała sobie życie niemalże na jego oczach, przyjął jej obecność w swoim życiu, jako coś bardzo oczywistego, przed czym nie ma ucieczki, a wręcz przeciwnie, można bardzo łatwo przyspieszyć. I sam już nie wiedział, czy to on jest nienormalny, bo się nie bał śmierci, czy to cały świat zbyt wyolbrzymił strach przed nią. Wiedział jedno, najprawdopodobniej był znieczulony, bo nie miał już nic, co mogłaby mu zabrać. Miał tylko ojca, któremu wiecznie przeszkadzał, więc... śmierć była jak wybawienie? I chyba tylko tego spostrzeżenia się nieco obawiał. Nie chciał taki być.
Antek z kolei obserwował Kubę uważnie, ale niepostrzeżenie przez tych kilka dni. Według niego ten chłopak miał całą masę wad jak to mieszczuch. Kąpał się codziennie i codziennie wkładał czyste ubranie. Przy cegłach dostał takich odcisków na dłoniach, że w życiu większych u nikogo nie widział. Jadł tylko wybrane rzeczy tak jak teraz.
— Nie, dziękuję, nie będę jadł białego sera. Nie, żebym nie lubił, ale dermatolog mi zabronił, mam atopowe zapalenie skóry, nie mogę jeść zbyt dużo nabiału — wytłumaczył grzecznie, ale westchnął bezsilnie, rozglądając się po stole.
Nabił na widelec parówkę.
Antek łypnął na niego oczami. Ciągle jadł tylko chleb, parówki i ewentualnie dżem. Sam też nie lubił zbytnio białego sera, ale żeby aż tak wybrzydzać? W głowie mu się nie mieściło. Mimo to wciąż jego obecność go intrygowała. Zwłaszcza wyznanie o tym, że jest gejem. Nie wiedział, czy to była prawda, czy tylko sobie z niego żarty stroił. To też mu się w głowie nie mieściło i lekko go przerażało, ale jednocześnie ciekawiło. Pociągało, choć starał się ze wszystkich sił tę ciekawość stłumić. Szukał podobieństwa do tego chłopaka i każda różnica, jaka dzieliła go od niego, cieszyła go niepomiernie, ale każde podobieństwo zsyłało na dno piekła.
Nie jestem gejem — wpajał sobie jak mantrę.
— Zawsze jecie jedno i to samo? — zapytał Kuba, przerywając ciszę.
Antkowi wypadł widelec z dłoni. To była kolejna rzecz, która mu się w głowie nie mieściła. Ta jego cholerna bezpośredniość. Bezczelność!
Czy syn ministra nie powinien być chociaż trochę lepiej wychowany? — zadawał sobie pytanie w głowie za każdym razem, gdy to rozwydrzone chłopaczysko coś palnęło.
Tym razem poczuł się jednak osobiście dotknięty tą uwagą z racji tego, że to on przygotowywał jedzenie.
Wstał energicznie, szurając mocno krzesłem. Na końcu języka miał słowa: — Jak ci się nie podoba, to możesz głodować! Ale nic się nie odezwał. Spojrzał na dziadka z wyrzutem, złapał za karton mleka, stojący na kredensie i wyszedł na zewnątrz.
Kuba spojrzał na dziadka otwartymi szeroko oczami, wystraszony.
— Powiedziałem coś nie tak? — zapytał zdezorientowany.
Dziadek westchnął.
— Niespecjalnie to było miłe...
— Ale dlaczego?
— To Antek dla nas gotuje, choć nie umie. Powinieneś to docenić — upomniał go dziadek.
Kuba się speszył.
— Nie chciałem... tylko zapytałem... nie miałem pojęcia, że nie umie gotować — powiedział skrępowany.
W piersi poczuł uścisk. To był kolejny gwóźdź do trumny i tak już wątłej relacji z Antkiem, ale naprawdę skąd miał wiedzieć?
— Dostałeś najładniejszy talerz — powiedział dziadek i wskazał na niego palcem. — Babcia go tego uczyła, że gości należy przyjmować jak najlepiej — dodał z rozgoryczeniem.
Kuba spojrzał na swój talerz. Był w jakieś różowe kwiatki. Potem na talerz Antka, zwykły biały i na talerz dziadka, biały ze złotą lamówką. W kredensie stał ich cały stos. Ten jego wcale nie wyglądał jakoś specjalnie, choć faktycznie był tylko jeden.
— Jest najładniejszy, bo jedyny? — zapytał wciąż zdezorientowany.
— Nie, to jej talerz i dla Antka zapewne jest najładniejszy.
Kuba poczuł, że zawalił na całego. Spuścił głowę.
— Przepraszam — bąknął.
— Jego przeproś — powiedział otwarcie dziadek.
Kuba podniósł głowę i spojrzał na dziadka błagalnie.
— Nie znajdę go. Ciągle gdzieś znika. Nie wiem, gdzie?
— Zabrał mleko, więc na pewno jest w stodole — poinstruował go dziadek.
Kuba nie miał znów pojęcia, co ma wspólnego mleko i stodoła, ale wstał, nałożył na talerz plasterki pomidora, dwie kromki chleba i dwie parówki, a następnie ruszył w stronę drzwi. Przystanął w progu i odwrócił się do dziadka.
— Ja umiem gotować, mógłbym to robić.
Dziadek się uśmiechnął.
— To dobrze — powiedział z zadowoleniem. — Ale nadal powinien to usłyszeć Antek — dodał z przekorą.
Kuba skinął głową, że się zgadza i wyszedł z domu.
Droga do stodoły wiodła na wprost pod wielką gruszą Królową Podwórka. Pokonał ją w kilka sekund, a potem ostrożnie otworzył haczyk mniejszych drzwi w wielkich wrotach i zajrzał do środka.
Zapachniało wilgotnym drewnem i kurzem.
Rozejrzał się wokoło. Po lewej stronie ściana była z szarych pustaków, jakby dzieliła budynek stodoły na dwa mniejsze pomieszczenia i były w niej śmieszne małe, drewniane drzwi. Przejście. Dokąd? Pojęcia nie miał. Po prawej była przegródka z desek, bardzo podobnych, jakimi był obity strop na poddaszu, gdzie spali z Antkiem.
Dostrzegł go tuż za nią. Siedział na czymś, co przypominało kostkę ze słomy i głaskał malutkiego burego kotka, pijącego mleko ze spodka. Karton stał obok.
Kuba zdawał sobie sprawę, że Antek wie, że tu jest, ale go ignoruje. Podszedł więc do niego i zastąpił karton z mlekiem swoim tyłkiem.
— Przyszedłeś zapytać, co jutro będzie na śniadanie? — zapytał opryskliwie Antek.
Kuba się zaśmiał i podał mu talerz z jedzeniem.
— Nie, przyszedłem się z ciebie ponabijać, że nie umiesz gotować — zakpił.
Antek wstał automatycznie i zacisnął pięści.
— Powiedział ci? — zapytał z pretensją o dziadka. — Jak jesteś taki mądry, to sam gotuj!
Kuba bał się, że rzuci się na niego z tymi pięściami, więc wyciągnął rękę, żeby go powstrzymać.
— Możesz się o wszystko nie wściekać? — zapytał opryskliwie. — Właśnie chciałem to zaproponować.
Antek stał chwilę oniemiały. Słowa powoli wsiąkały mu w umysł.
— Że co? — zapytał zdziwiony.
— To, że to ja będę od dzisiaj gotował — odpowiedział mu hardo Kuba. — Oczywiście, jeśli się zgodzisz — zastrzegł natychmiast.
Pięści Antka się rozluźniły, więc Kuba opuścił rękę.
— Goście nie powinni — stwierdził Antek, ale nie mógł zaprzeczyć, że to byłoby dla niego jak wybawienie.
Nie umiał i nie lubił gotować. Gdy zmarła babcia, przypalał nawet wodę na herbatę. Dosłownie spalił czajnik, bo zostawił go na piecu, a woda się wygotowała. Dziadek tylko się śmiał, ale trzynastoletni on płakał w pustku jak bóbr. Nie umiał znieść porażki. Nie mówiąc o tym, że czajnik był kupiony przez babcię, czerwony w niebiesko-białe kwiatki. Jego obraz natychmiast wymalował mu się przed oczami.
Usiadł znów na kostce słomy i wlepił oczy w kotka. Pił swoje mleko łapczywie, aż trzęsło mu się całe małe bure ciałko.
— Ale ja nie przyjechałem w gości — powiedział z przekonaniem Kuba. — Przyjechałem tu do pracy. Zjedz, przyniosłem ci, bo niczego nie tknąłeś — nakazał i podsunął mu znów talerz.
Antek spojrzał na niego spod byka, ale talerz przyjął.
— Do pracy? — zapytał drwiąco. — Nie macie pracy w Warszawie?
— W Piasecznie — poprawił go Kuba, patrząc na kotka. — Nie mieszkam w Warszawie. Tam tylko pracuje mój ojciec, a ja chodzę do szkoły. Ojciec ma tam mieszkanie, wiec jak mi się nie chce wracać, to śpię w tym mieszkaniu.
— No dobra — przytaknął Antek, pakując do ust chleb z pomidorem. — Ale do pracy? — zapytał zdziwiony.
Kuba pokiwał głową twierdząco w odpowiedzi, a grzywka opadła mu na oczy. Poprawił ją palcami i Antek odwrócił wzrok. Z trudem przychodziło mu oderwać oczy od tych jego malinowych ust i dużych zielonych oczu, ale skrępowanie było silniejsze.
— Przecież widziałeś mnie w telewizji — zadrwił Kuba. — Ojciec dał mi wybór albo wyjazd na wieś, albo poprawczak.
Antek spojrzał na niego szybko, zszokowany.
— Poprawczak? Na serio? — zapytał z pełnymi ustami. — Coś ty narobił?
Kuba znów pokiwał głową twierdząco, a potem na boki.
— Sporo złych rzeczy, choć chyba wcale nie chciałem — wyznał z pokorą. — Nie jestem zły, czuję się zagubiony. Mój psycholog tak mówi...
— Psycholog? — wpadł mu w słowo zdziwiony Antek i o mało oczy mu z oczodołów nie wypadły.
Kuba spojrzał na niego i Antek znów uciekł wzrokiem.
— Nie byłeś nigdy? Nie potrzebowałeś?
Antek pomyślał, że nie jest nienormalny, żeby musieć tam chodzić, ale nie wypadało powiedzieć tego głośno. Wzruszył ramionami dla niepoznaki.
— Chyba nie — odpowiedział zdawkowo. — Naprawdę ojciec zamknąłby cię w poprawczaku? — dopytywał.
To była jeszcze jedna rzecz, która mu się nie mieściła w głowie. Bezwzględność ludzi z miasta zawsze go zadziwiała.
Kuba wzruszył ramionami. Przypomniała mu się rozmowa z Ostrym.
— Nie wiem. Ostry twierdzi, że nie, ale ja mam mieszane uczucia.
— Ostry?
— Ochroniarz, który ze mną przyjechał — wyjaśnił Kuba.
— Myślałem, że to twój brat — rzucił Antek.
Kuba uśmiechnął się smutno.
— Chciałbym. Myślałem, że będzie mężem mojej siostry, ale... — urwał i się skrzywił.
Antek czekał na ciąg dalszy, jednak Kuba milczał, głaszcząc kota.
— Wybrała kogoś innego? — dopytał zaciekawiony.
Kuba prychnął z rozgoryczeniem.
— Można tak powiedzieć.
Kot właśnie skończył pić mleko ze spodka, więc Kuba odkręcił karton i dolał mu troszeczkę, żeby wydłużyć rozmowę.
— Skąd go masz? — zapytał, odstawiając kartonik na klepisko.
— Znalazłem — odpowiedział Antek. — Chyba matka go porzuciła.
Obaj sięgnęli do niego, żeby go pogłaskać i ich dłonie się zetknęły. Antek odsunął swoją, jakby się oparzył. Spojrzał na Kubę wystraszony i wstał natychmiast z kostki słomy, gdy ich spojrzenia się spotkały.
— Sołtys dzwonił? Nie wiesz? — zapytał zdenerwowany, patrząc w stronę domu przez otwarte drzwi. Serce miał w przełyku. — Drzwi trzeba zamykać, bo jakby się zerwał wiatr to je urwie — trajkotał, chowając dłoń do kieszeni tych swoich obdartych portek, dziś koloru czarnego, a w drugiej trzymał teraz już pusty talerz.
Kuba się zaśmiał. On mu się podobał taki skrępowany.
— Jest trzydzieści stopni, o jakim wietrze gadasz?
Antek spojrzał na niego groźnie, ale że Kuba się uśmiechał, szybko odwrócił wzrok speszony. To, co robił z nim ten chłopak, również nie mieściło mu się w głowie i sam już nie wiedział, czy mu się to podoba, czy irytuje. Na pewno czuł panikę.
— O takim, co się nagle zerwie, przecież mówię.
Kuba wstał i złapał go za ramiona. Potrząsnął.
— Oddychaj Tosiek — zażartował. — Dotknąłem tylko twojej ręki, to nic takiego.
A ponieważ wiedział już, że Antek za sekundę zacznie się awanturować, puścił go i ruszył w stronę domu.
— Chodźmy! — zawołał. — Dowiemy się co z cegłami!
A co na to cegły?
Jak sobie leżały na przyczepie, tak sobie poleżeć musiały do kolejnego dnia, a oni pojechali pod las pomóc przy sianie.
Kiedy weszli do stajni, Antek natychmiast zrzucił białą, bawełnianą koszulkę i złapał za widły.
— Dzień dobry! — wydarł się na całe gardło. — Przyszliśmy pomóc!
— Antek, to ty? — usłyszeli męski głos z wnętrza, gdzie były końskie boksy.
— Tak, to ja! — odkrzyknął Antek.
— Dobry z ciebie chłopak! Widły stoją przy ścianie! — usłyszeli znowu.
— Już znalazłem! Bierzemy się za robotę!
Kuba stał i patrzył, ale nie na to, co robi Antek, a na jego gładkie plecy. Widok jego nagiej skóry przyciągał jego oczy od chwili, gdy wyszedł się z nim przywitać tych kilka dni temu przed jego domem.
— A ty co? Będziesz się tylko gapił? — zrugał go Antek. — Bierz widły i do roboty.
Kuba przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
— Będę umiał?
— A co w tym trudnego? Nabijaj i wrzucaj do góry tak jak ja.
Kuba złapał za widły i choć szło mu niemrawo, to się nie poddawał. Antek pracował jak maszyna. Mięśnie na ramionach mu pracowały równomiernie i nawet nie dostał zadyszki, za to Kuba... zaczął kichać, spocił się i wszystko zaczęło go swędzieć.
Kiedy kichnął siedem razy z rzędu, a oczy zrobiły mu się czerwone jak u samego diabła, Antek się zatrzymał, oparł łokciem o trzonek wideł i spojrzał na niego krytycznie.
— Masz uczulenie?
Kuba pokręcił głową przecząco.
— Tylko na trawę.
Antek otworzył oczy szeroko.
— I wlazłeś w stóg siana?
Kuba spojrzał na niego załzawionymi oczami.
— Przecież to siano, a nie trawa — opowiedział oburzony, nosowym głosem.
Antek przywalił sobie dłonią w czoło.
— Wiesz, czym jest siano? — zapytał jak idiotę.
— No... siano to siano, nie? — odpowiedział pytaniem na pytanie Kuba.
— Ty kretynie! To skoszona trawa! — wydarł się na niego Antek.
— No właśnie, uschnięta, martwa, to już nie powinna uczulać — bronił się Kuba.
— W tym mieście niczego was nie uczą? Czy to ty jesteś taki tępy? — warknął Antek.
Kuba pociągnął nosem, a z jednego oka popłynęła łza. Wyglądał, jakby płakał, bo Antek go beszta.
— Na pewno uczą nas gotować! — odgryzł się chamsko.
Antek zacisnął zęby i pięści.
— Ty gnojku! Zaraz ja cię nauczę kilku rzeczy! — wrzasnął i rzucił się na niego.
Obaj przewrócili się na stóg siana, wzniecając kolejne tumany pyłu, a Antek złapał Kubę za szyję i zaczął dusić.
— Złaź ze mnie, palancie! — wrzeszczał i wierzgał pod nim Kuba.
— Urwę ci ten zakuty miejski łeb, przysięgam! — groził Antek, szarpiąc nim zapamiętale, dopóki sam nie poczuł szarpnięcia za ramię.
— Antoni, co ty wyprawiasz? — zapytał tęgi mężczyzna koło czterdziestki.
Adam. Właściciel stajni.
Silnym uściskiem trzymał jedną ręką Antka za kark, a drugą Kubę za ramię. Oboma potrząsał jak workami kartofli. Pary miał w rękach tyle, co lokomotywa.
— Ktoś ty? — zapytał, patrząc na Kubę.
— Jestem Kuba...
— Taaa Kuba! Raczej miejska zakała — awanturował się Antek.
— Uspokój się — upomniał go Adam i spojrzał znów na Kubę. — Skąd się tu wziąłeś? — zapytał podejrzliwie i potrząsnął nim raz jeszcze. Mocno.
— Przyszliśmy razem. Przyjechałem do niego i do jego dziadka na całe lato do pracy — wytłumaczył się szybko Kuba.
Adam wciąż patrzył na niego przenikliwie, ale podejrzliwość z jego spojrzenia zniknęła. Pojawiło się zaintrygowanie.
— Ludzie gadają, że jesteś synem ministra, prawda to? — zapytał bezpośrednio.
Kuba otworzył oczy szeroko.
— Ludzie? Jacy ludzie? Skąd niby już wiedzą, przyjechałem kilka dni temu — wystraszył się, sądząc, że Adam ma na myśli kogoś z gazet i telewizji.
Antek prychnął pogardliwie.
— To mieszczuch i zakała! Nie ma pojęcia co to siano, a ma go pełny łeb!
Adam spojrzał na niego zaskoczony.
— Antoni ja wiem, że jesteś skory do bitki, ale to twój gość, nie powinieneś być milszy? — zapytał zdziwiony.
— Taaa milszy — sarknął Antek. — On jest uczulony na trawę, ale siano to według niego siano, a nie skoszona trawa! Teraz patrz, jak wygląda, pędzel! Dziadek mi łeb urwie przy samej dupie, bo powie, że go obiłem! Więc czemu mam się powstrzymywać, jak i tak mi się za to dostanie?
Adam buchnął śmiechem. Obu popchnął w stronę wyjścia.
— Wynocha — pogonił ich. — Obaj. Mieszczuch niech umyje twarz. Zaprowadź go do hydrantu. Może zimna woda trochę pomoże na te opuchnięte oczy — poinstruował Antka. — Przyjdźcie jutro, dam wam co innego do roboty.
— Ale ja nie jestem uczulony! Mogę pracować — oponował Antek.
— Idź, pokaż mu, gdzie jest hydrant, powiedziałem — powiedział surowo Adam, choć jego pucołowata twarz wciąż się uśmiechała.
Antek spojrzał na Kubę spod byka. Oczy i twarz miał już tak opuchnięte, że ledwo widział. Złapał go więc za nadgarstek i zaprowadził pod hydrant. Puścił wodę i usiadł obok.
— Mieszczuch. Zakała. Mięczak — złorzeczył pod nosem.
Kuba ledwo widział, kichnął jeszcze kilka razy i umył twarz.
— A ty? Wiejska fujara — odgryzł się hardo.
— Zaraz znowu ci przyłożę! — pogroził Antek. — Wolę być wiejską fujarą niż taką miejską łamagą jak ty!
— Teraz ja cię zleję!
Antek zacisnął pięści i zerwał się na równe nogi.
— Spróbuj szczęścia! — rzucił wyzwanie, cedząc słowa przez zęby. — Zobaczymy!
Kuba nie myśląc wiele, złapał za wiadro stojące pod hydrantem i chlusnął w Antka lodowatą wodą.
Antek oniemiał. Zamrugał oczami, odgarnął mokre włosy z czoła i zacisnął szczękę.
— Zabiję cię ty kmiocie!
Kuba w salwach śmiechu zaczął przed nim uciekać.
Obu im brakło sił w połowie drogi spod lasu. Szli powoli miedzą, dziesięć metrów od siebie, a Kuba tylko się za siebie oglądał, czy Antek znów go goni. Kiedy dotarli na podwórko, Antek był już suchuteńki. Upał był niemiłosierny.
— Jak siano? — zapytał dziadek siedzący jak zwykle pod gruszą. — Nie za szybko wróciliście?
Antek tylko machnął ręką zdegustowany w odpowiedzi i zniknął za stodołą. Kuba opowiedział dziadkowi, co się stało, a ten śmiał się z niego i poklepywał go po plecach.
— Musisz się sporo nauczyć.
Kuba przytaknął skinieniem głowy, śmiejąc się z samego siebie, ale uśmiech nie sięgał oczu, gdy zerkał w stronę drugiego podwórka, gdzie zniknął Antek. Był ciekawy, dokąd chodzi i po co i nieco podłamany, że nie umie się z nim dogadać. Przyjechał tu naprawić w sobie to i owo, a relacja z Antkiem tego nie ułatwiała.
— Czy to ci przejdzie? — zapytał dziadek o opuchnięte oczy i twarz.
— Tak, przywiozłem ze sobą leki. Pójdę i wezmę — odpowiedział, a dziadek poklepał go znów po plecach.
Do wieczora faktycznie było lepiej i kiedy Kuba najchętniej położyłby się do łóżka, a raczej na swój materac, musiał niestety zajrzeć do książek. Nie robił tego od chwili, gdy tu przyjechał, a egzaminy zbliżały się z każdym dniem nieubłaganie.
Usiadł więc przy stole po kolacji, bo tu było najlepsze światło oraz jedyny stół w całym domu i rozłożył książkę do matematyki. Szło mu opornie. Trzy razy robił jedno i to samo zadanie i wciąż wychodziło źle. Dodatkowo Antek przemykał mu za plecami co rusz, jak jastrząb na polowaniu i zaglądał mu do książki przez ramię.
W końcu zawisł nad nim jak gradowa chmura. Nie mógł wytrzymać. Widział, co jest nie tak już pół godziny temu.
— Tu masz błąd, dlatego ci nie wychodzi — powiedział jak na autopilocie i wskazał miejsce palcem. — Tu trzeba zastosować wzór skróconego mnożenia. To przecież algebra. Znajdź kwadrat sumy — poinstruował i nachylił się nad zeszytem, opierając się jedną ręką na stole.
Kuba spojrzał w górę.
— Jak?
— Normalnie. Pomnóż dwumiany. Tu akurat zachodzi potrzeba zamiany powrotnej, dlatego wyrażenie postaci a2+2ab+b2 możesz od razu zapisać w postaci kwadratu sumy. Ogólnie wyrażenie postaci ax2+bxy+cy2 można zamienić na kwadrat, jeśli c≥0 i b=±2c√. Masz c dodatnie i b równe jest podanej wartości, więc zamiana jest możliwa i możesz zapisać ax2+bxy+cy2=(x+c√y)2 lub ax2−bxy+cy2=(x−c√y)2. Musisz zwrócić uwagę, że kolejność składników w wyrażeniu nie musi być zawsze uporządkowana, tak jak tutaj masz zapisane, trzeba czasem dokonać zamiany składników, by zauważyć, że taka zamiana powrotna do kwadratu sumy lub różnicy jest możliwa.
Kuba patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Bynajmniej imponowała mu jego znajomość algebry, bo o niej wcale nie słuchał. Dla niego to było coś astronomicznie niezrozumiałego. Gapił się za to w jego profil, który miał tuż przed nosem i czuł nieodpartą chęć pogłaskania go po lekko zarośniętym policzku. Zapach jego skóry potęgował pokusę. Uniósł dłoń, ale Antek spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
— Słuchasz mnie w ogóle?
— Musisz się ogolić — palnął Kuba, gapiąc się w niego jak w obrazek i opuszkami palców przesunął po jego brodzie.
Antek wyprostował się jak struna.
— Nic nie muszę — odburknął i zniknął w popłochu na poddaszu.
Z ciężko bijącym sercem w piersi, położył się na materacu. Palcami przesunął po brodzie w miejscu, gdzie dotknął go Kuba. Podobał mu się ten dotyk. Nie mógł zaprzeczyć nawet sam przed sobą.
Nie jestem gejem — zapierał się gorliwie, ale jego umysł nie chciał przestać myśleć o tym delikatnym dotyku jego palców. Długo mu zeszło, aby uspokoić skołatane serce i drżenie dłoni, ale kiedy mu się to udało, poszedł wziąć kąpiel, mijając Kubę jak powietrze.
Kuba, gdy skończył zadania, zjawił się na górze, ale Antek już spał głęboko. W powietrzu unosił się zapach pianki do golenia. Uśmiechnął się sam do siebie i położył do łóżka. Rano wstał przed świtem i przygotował śniadanie. Antek zszedł godzinę później, zaspany i potargany. Spojrzał na niego opuchniętymi od snu oczami i bez słowa usiadł do stołu.
Czekał.
Kuba się uśmiechnął, postawił na stole ostatnią miseczkę z warzywami i usiadł naprzeciwko. Dziś jego talerz był biały jak Antka.
— O! A gdzie ten talerz, z którego jadłem wczoraj? — zapytał i wstał, aby poszukać go w kredensie.
Antek wlepił w niego szeroko otwarte oczy.
— Który? — zapytał bezwiednie, a serce podeszło mu do gardła.
Czyżby „ten"?
Kuba przetrząsał już górną półkę kredensu, stojąc na palcach.
— Taki w różowe kwiatki, podobał mi się, był bardzo ładny. Chciałbym zawsze z niego jeść — trajkotał, podnosząc talerze ułożone w stos, jeden po drugim.
Wiedział, że zapunktuje tym u Antka.
Dziadek uśmiechnął się pod nosem. To on rozkładał dziś talerze. Chciał sprawdzić, czy Jakub to naprawdę taki zepsuty chłopak, czy tylko okoliczności w jego rodzinnym domu były niesprzyjające. Nie zawiódł się. Chłopak może i miał temperament, ale też dobre serce.
🦊🍓🦊🍓🦊🍓
Kuba i ta skoszona trawa <facepalm>
Do jutra!
Monika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro