Rozdział 1
W ogromnym salonie podwarszawskiej rezydencji Ministra Jana Kwiatkowskiego, pomimo wczesnej pory, gdy zegar pokazywał kilka minut przed czwartą nad ranem, panowało spore poruszenie. Ktoś zamykał drzwi, ktoś wyszukiwał kanału z wiadomościami na ogromnym telewizorze zawieszonym na ścianie, a jeszcze ktoś inny zasłaniał okna, zza których błyskały flesze fotoreporterów. Nerwowość sytuacji potęgowały ciche, aczkolwiek rozemocjonowane wymiany zdań.
— Rano trzeba będzie wydać oświadczenie. Daj znać Sławkowi Sójce, napisze — mówił rozgorączkowany sekretarz Zawilski. — Jest w tym najlepszy — dodał, jakby sam siebie chciał przekonać.
Jego siwa czupryna sprawiała wrażenie jeszcze bardziej najeżonej niż zazwyczaj, a brązowa marynarka była wymięta i cała w kociej sierści, co świadczyło tylko o tym, że nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. Wyszedł z domu tak, jak stał.
— Trzeba go wyciągnąć z łóżka — jąkał się młody mężczyzna przestępujący z nogi na nogę u jego boku.
Chudy jak tyczka, ubrany w dresową bluzę i eleganckie spodnie, sprawiał wrażenie zaspanego i nie do końca rozumiejącego słowa sekretarza.
— Jak nas wszystkich — warknął Zawilski. — Wyciągaj go, ale już! Jeszcze tego nie zrobiłeś? — zapytał z pretensją. — Na co czekasz? Gnojek znowu narozrabiał. Będziemy mieli kłopoty, jeśli nie wydamy oświadczenia do ósmej. Skaranie boskie z tym dzieciakiem. Janek powinien go wysłać do koszar na porządną musztrę, może wtedy by mu rozum wrócił — złorzeczył.
— Czy nasz rzecznik prasowy już tu jest? — zapytał jakiś facet w rozpiętej koszuli i z potarganymi włosami, przechodzący obok.
— Tak, tyle co przyjechał — potwierdził młody mężczyzna stojący wciąż u boku sekretarza. — W spodniach od piżamy.
— Kamera bierze kadr tylko do pasa — uspokoił go Zawilski. — Znajdź mu jakąś marynarkę i będzie dobrze.
Kuba siedział na skórzanej sofie, przykładając do opuchniętego policzka lód zawinięty w ręcznik, nie myślał o niczym. Z palcami drugiej dłoni wplecionymi w swoje ciemnoblond włosy, przysłuchiwał się całemu zamieszaniu, którego był powodem i czekał na ojca oraz jego karcące słowa w asyście dwóch jego osobistych ochroniarzy. Barczystego, jak szafa trzydrzwiowa gdańska Daniela, do którego znajomi oraz Kuba, zwracali się per Ostry i bezwzględnego Bogdana, o ksywce Zezowaty. I o ile ten pierwszy miał dla niego i jego wybryków jakiś margines tolerancji, o tyle drugi był po prostu dla wszystkich bez wyjątku bezwzględny. Właściwie, to można by powiedzieć, że dla niego zwłaszcza. Wciąż jeszcze czuł jego dłoń zaciśniętą na swoim ramieniu i słyszał w głowie jego głośne przekleństwa, jakich mu nie szczędził, gdy wyciągał go z rozwścieczonego tłumu dobrą chwilę temu. Zastanawiał się od kiedy siedzieli mu na ogonie, że tak szybko zdążyli zareagować, gdy rozpętała się bójka pod nocnym klubem.
Myśli te pierzchły jak mgła o poranku, gdy w korytarzu rozbrzmiały odgłosy kroków jego ojca. Kuba nie mógł zaprzeczyć, że ten dźwięk przyprawiał go zawsze o dreszcz na plecach, który spotęgował się, gdy w salonie nastała cisza jak makiem zasiał. Wszyscy obecni zamilkli i zastygli w bezruchu. Słychać było tylko reporterkę w telewizji.
„Po raz kolejny nieletni syn ministra obrony narodowej, Jana Kwiatkowskiego, rozpętał bójkę w nocnym klubie. Świadkowie zeznali, że był pod wpływem alkoholu i być może substancji psychotropowych. Minister znów będzie musiał złożyć wyjaśnienia przed prokuraturą. A oto krótka relacja nagrana przez jednego ze świadków" — zapowiedziała, a salon wypełniły pijackie krzyki Kuby i szamotanina.
„Spierdalajcie ćwoki! Mój ojciec się z wami policzy!"
— Pieprzone szczury — syknął pod nosem, wciąż patrząc w podłogę.
Nie spostrzegł, że ojciec zatrzymał się tuż obok niego.
— Licz się ze słowami — warknął, a Kuba poczuł dreszcz.
Ojciec podszedł do sofy naprzeciw. Palcami podciągnął nogawki eleganckich spodni i usiadł ciężko. Znów pracował całą noc, więc wyglądał jak spod igły. Przyjechał prosto z kancelarii. Skórzana sofa wydała z siebie charakterystyczne skrzypnięcie, a telewizor zamilkł. Ktoś go wyłączył. Kuba pomimo palącej frustracji i rozeźlenia, nie miał śmiałości spojrzeć ojcu w twarz.
— Wyjaśnisz mi to? — zapytał szorstko ojciec.
Kuba zagryzł zęby i przycisnął ręcznik wypełniony kostkami lodu mocniej do policzka, a palce drugiej ręki zacisnął znów na przydługawych włosach.
— Nie — bąknął cicho, ale buntowniczym tonem.
Ojciec oparł łokcie o kolana, nachylając się tym samym w jego stronę.
— Przynosisz mi wstyd — upomniał go surowo. — Nadwyrężasz moją cierpliwość i szargasz moją reputację.
Kuba wykrzywił usta w grymas, ale wciąż nie podnosił wzroku.
— Nie pierwszy i nie ostatni raz — zakpił. — Przecież i tak to wszystko zamieciesz pod dywan. Nie rozumiem, o co się tak pieklisz?
Ojciec chwilę milczał.
— Idą wybory — powiedział rzeczowo. — Twoje zachowanie nie sprzyja temu wydarzeniu i kampanii mojej partii.
— Mogę się powiesić jak Oliwia, to będziesz miał problem z głowy.
— ZAMKNIJ PYSK SMARKACZU! — wydarł się ojciec, a zdenerwowanie podniosło go z sofy.
Zamachnął się, a Kuba skulił się w sobie. Ojciec jednak go nie uderzył. Opadł na sofę z powrotem i zakrył twarz dłońmi, jakby był zmęczony.
— Nie pozostawiasz mi wyboru. Jutro wyjeżdżasz na wieś — zawyrokował.
Kuba podniósł na ojca zszokowane spojrzenie.
— Gdzie? Niby po co? — zapytał zaskoczony.
— Wyjeżdżasz na wieś do pracy — powtórzył ojciec, patrząc mu już teraz prosto w oczy, a jego szpakowate skronie błysnęły niczym stal szafotu.
Kuba zamrugał jedną powieką, bo druga była tak opuchnięta, że nawet jej nie czuł.
— Oszalałeś? — zapytał arogancko. — Do jakiej pracy? Co ja tam niby będę robił? Krowy pasał?
Ojciec westchnął zirytowany.
— Niewykluczone.
— A szkoła? — zapytał raz jeszcze Kuba, chwytając się niepodważalnego argumentu. — Chyba mi nie powiesz, że nagle pozwolisz mi do niej nie chodzić? — dodał drwiąco.
Był koniec maja i wciąż trwał drugi semestr.
Ojciec potarł dłonią zmęczoną twarz.
— Załatwiłem to z dyrektorem, zrobi dla ciebie wyjątek. Też ma cię dość — rzucił, jakby od niechcenia. — Za kilka tygodni wrócisz na egzaminy z przedmiotów, z których nie można cię klasyfikować. Jak nie zdasz, czekają cię egzaminy komisyjne pod koniec sierpnia.
Teraz Kuba poderwał się z miejsca. Słowa ojca były niepodważalnym dowodem, że mówi poważnie.
— Nigdzie nie jadę! — wydarł się na całe gardło.
Zezowaty natychmiast chwycił go za ramiona i usadził z powrotem, jak kukłę.
— Jedziesz i to bez dyskusji — zawyrokował kategorycznie ojciec. — Już znalazłem dla ciebie odpowiednie miejsce pod Łodzią, koło Bełchatowa w Kostrzankach. Liczyłem, że może uda ci się dotrwać do końca roku szkolnego, ale najwidoczniej jak zwykle się przeliczyłem.
— Gdzie? Na jakimś zadupiu? — wydarł się znów Kuba i znów próbował podnieść z sofy.
Silne jak imadło dłonie Zezowatego po raz drugi z lekkością usadziły go na miejscu.
— Przecież mówiłem. Na wsi. Będziesz pracował u pewnego starszego gospodarza. Potrzebuje pomocy. Niewiele ma ziemi i żadnego inwentarza, ale znajdzie dla ciebie zajęcie.
— Nigdzie nie jadę! — pieklił się Kuba i szarpał w uścisku ochroniarza. — Zezowaty, puść mnie do kurwy nędzy!
Ojciec westchnął ciężko i znów wsparł dłonie o kolana. Wciąż patrzył na syna przenikliwie, choć teraz jego spojrzenie było bardziej zrezygnowane i zawiedzione.
— Możesz nie jechać, ale wtedy zajmie się tobą policja — stwierdził bezsilnie, a Kuba zamarł.
Po chwili zaśmiał się gorzko.
— Nie zrobisz tego — wydrwił słowa ojca.
Ojciec chwilę milczał, a potem spojrzał na niego tak jakoś inaczej. Surowo. Bezwzględnie.
— Zrobię — potwierdził sucho.
Kuba znów zaczął się szarpać, gdy zdał sobie sprawę, że ojciec nie żartuje.
— Matka przyjdzie do ciebie zza grobu — syczał przez zęby.
— Nie mogę się dłużej za tobą wstawiać i ci pobłażać — argumentował ojciec. — Ostatnim razem poręczyłem za ciebie naszym nazwiskiem, a ty jak zwykle zrobiłeś z tego marny użytek. Grozi ci powtórka trzeciej klasy. Pijesz, balujesz, koniec z tym. Ćpałeś dziś? — zapytał bezceremonialnie, a wszyscy obecni wstrzymali oddech.
Kuba zastygł w bezruchu.
— Nie. Wiesz, że nie — burknął w odpowiedzi, ale uciekł wzrokiem.
Kłamał. Wieczorem palił trawkę z kumplami i chyba koło dwudziestej drugiej połknął jakąś tabletkę, ale słabo to pamiętał, bo zalał ją kilkoma piwami. Zwaliły go z nóg i przespał się w kącie za konsolą znajomego DJ'a. Ocknął się gdy wybuchła bójka. Nawet nie pamiętał o co poszło.
Ojciec westchnął po raz kolejny.
— Co brałeś tym razem? — zapytał spokojnie, ale w jego głosie wyraźnie słychać było zawód.
— Nic nie brałem — warknął nadąsany Kuba.
Ojciec kiwnął dłonią na Ostrego, a ten z kwaśną miną podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Do salonu weszło dwóch sanitariuszy. Jeden z torbą.
Kuba znów poderwał się z miejsca. Tym razem zarówno Zezowaty, jak i Ostry złapali go za ramiona i usadzili na sofie. Wiedział, co to oznaczało. Testy.
— Puśćcie mnie kutasy! — wrzeszczał i szarpał się zapamiętale, ale na nic się to zdało.
Ojciec wstał z sofy.
— Proszę robić, co do was należy — zwrócił się do sanitariuszy i dłonią wskazał na syna. — A ty, im więcej będziesz się szarpał, tym bardziej będzie bolało — pogroził Kubie.
— Trzeba rozebrać koszulę, jeśli mamy pobrać krew — odezwał się jeden z sanitariuszy, który uklęknął obok sofy.
— Proszę rozciąć — nakazał z lekkością ojciec i machnął dłonią bezceremonialnie.
Kuba szarpnął się, uwięziony w uścisku ochroniarzy.
— Ta koszula kosztuje więcej niż twoja miesięczna pensja złamasie! — zasyczał przez zęby do sanitariusza.
Ten jednak nic sobie z jego słów nie zrobił. Wręcz przeciwnie, z lubością wymalowaną na twarzy rozciął czarny, elegancki materiał, patrząc mu w oczy. Kiedy wyciągnął strzykawkę, Kuba zastygł w bezruchu.
— Po cholerę strzykawką? Przecież to się robi z palca! — argumentował, bo ta gruba igła, jaką naszykował sanitariusz przyprawiała go o mdłości.
Sanitariusz wykonał wkłucie wyjątkowo niedelikatnie. Kuba zawył z bólu, a potem syczał tylko niczym wściekłe zwierzę, czekając na koniec tej udręki. Czuł na czole dłoń Ostrego, jak przyciska go do sofy, ale też jak jego kciuk masuje mu skroń.
— Siedź spokojnie — prosił go łagodnym tonem.
Kuba wywrócił oczy w górę. Na twarzy Ostrego malowała się troska. Zawsze miał dla niego serce. Niewiele był starszy od niego, może góra dziesięć lat i Kuba doskonale pamiętał dzień, gdy ojciec go zatrudnił. Był ochroniarzem jego siostry. Woził ją do szkoły. Nie raz pewnie widział taką scenę. To dlatego miał dla niego ten margines tolerancji? Było mu go naprawdę żal? Jak Oliwii? Widział jej cierpienie? Zmagania?
Sanitariusz pobrał krew do kilku fiolek, a potem faktycznie tę z palca i wykonał test. Jego wynik pokazał ojcu.
— Tablica Mendelejewa — zakpił.
Ojciec podszedł do Kuby i złapał go za koszulę pod szyją. Przyciągnął do siebie jak szmatę.
— Jesteś uzależniony? — warknął ostro.
— Nie, przecież wiesz, że nie! To tylko dla zabawy! — wystękał butnie Kuba.
— To tyle twojego szczęścia, że nie zdechniesz z głodu w gospodarstwie. Twoja matka i siostra przewracają się w grobie — powiedział z pogardą ojciec i popchnął go z powrotem na sofę.
— Oliwia trafiła tam przez ciebie! — wrzasnął Kuba.
W salonie rozległ się głośny klaps. Ojciec wymierzył mu policzek. Wszyscy zamarli i nastała grobowa cisza.
Ojciec też zamarł, jakby nie dowierzał temu, co zrobił. Jego wzrok na chwilę stał się nieobecny, jakby jego myśli na ułamek sekundy oderwały się od rzeczywistości i poszybowały w bliżej nieokreślonym kierunku, a następnie spadły z powrotem do salonu.
— Twoja siostra była ćpunką! — wydarł się rozeźlony. — Wolała się powiesić niż walczyć z nałogiem! Nigdy jej nie zostawiłem samej sobie, zawsze ją wspierałem, ale to był jej wybór! — darł się jak wściekłe zwierzę, a dłonie Ostrego, Kuba, czuł na swoich ramionach, jak zaciskają się mimowolnie coraz mocniej. — Jeśli chcesz podzielić taki sam los, to proszę bardzo, ale NIE POD MOIM DACHEM I NIE ZA MOJE PIENIĄDZE! Nigdy więcej nie przyłożę do tego ręki! Wybieraj! Wyjazd na wieś albo poprawczak?
Kuba trzymając się za policzek, spuścił głowę. Nie miał wyboru.
— Ja go zawiozę — zaproponował Ostry.
🦊🍓🦊🍓🦊🍓
No to mamy początek. Jestem niesamowicie ciekawa Waszej opinii. Mam wobec tej opowieści pewne oczekiwania, dlatego bardzo ważne jest dla mnie Wasze zdanie. Zapraszam do komentarzy. Komentujcie wszystko, co Wam przyjdzie do głowy. Dobrze i źle. A ja z góry dziękuję!
I po raz pierwszy... zegnam się z Wami moim imieniem :)
Do jutra :)
Monika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro