4. PROCEDURA
❛ ━━━━━━・❪ liczba słów; 2071 ❫ ・━━━━━━ ❜
Koncept kłamstwa stosunkowo nieczęsto zaprzątał umysł Ledy Lorenz, jednak ostatnimi czasy zyskiwał jej uwagę w nieco większym stopniu.
Chociaż czy niewielkie zatarcie prawdy w imię wyższego dobra naprawdę mogło być kłamstwem? Rozważała takie i inne kwestie, krzątając się po domu, przechodząc z niebieskiego salonu do zielonego, zahaczając o bibliotekę raz po raz. Dzisiaj miała doprowadzić do tego, że Albin Kawka, brat Odetty, drogiej Odetty, odzyska rozum, a przynajmniej świadomość tego, że jego siostra żyje i ma się całkiem dobrze.
Jej ojciec, popijając jakiś ostro pachnący dymem alkohol, powiedział jej kiedyś, że kłamstwo w dobrej wierze nie jest kłamstwem. I że dobra wiara nie musi dotyczyć szerszej grupy ludzi; wystarczyło, że małe nagięcie faktów mogło przynieść korzyści samej Ledzie. Na przykład to, że była Niemką, nie Polką niemieckiego pochodzenia. Albo to, że nic nie wiedziała o ściągach krążących między studentami, dopóki nie okazało się stosowne o nich donieść, wszystko dla niezaliczenia semestru przez kilka niewygodnych jednostek. Tamtego roku była pierwsza. Była kimś, jak to ujął pan Lorenz, kiwając głową z aprobatą, pachnący dymnym alkoholem. W tle tykał angielski zegar.
Leda chciała być kimś, nawet bez ojca, który mógłby to zaaprobować. Była własnym sędzią, który nie dopuszczał do siebie porażek, ale dwakroć biczował się za brak pełnego sukcesu. Zawsze istniał sposób.
Wyszła z zielonego salonu i znowu udała się do niebieskiego, neurotycznie postukując palcami o mijane przez siebie ramy obrazów, ładnych acz banalnych landszaftów. Paznokcie stukały o drewno jak najmniejsi goście świata o drzwi domów, do których i tak nie mogli wejść. Dziś jej palce miały jednak wejść do czyjegoś umysłu, przeciągnąć sznurki myśli, spleść je pod swoje dyktando, zrobić to, co mało który psycholog mógł, na dobrą sprawę. Mózg był jej świętością i właśnie miała zawrzeć z nim sakrament, złączyć się z jego ciałem i wywołać ducha.
Oblizała cienkie wargi. Tak musieli czuć się gorliwi chrześcijanie czekający na przyjęcie Ciała Chrystusa. Ba! Gorliwi chrześcijanie zdążający do samej Jerozolimy, do wszystkich świętych miejsc.
Niebieski salon uległ nieznacznemu przemeblowaniu. Ze sporego stołu jadalnego pod ścianą zniknął obrus i dekoracyjny kandelabr, tak samo wazon z fioletowymi hiacyntami, świeżo ściętymi, martwymi. Kwiaty przestawiła na dębowy kredens. Blat nakryła białym, wykrochmalonym na sztywno płótnem, a na stoliku kawowym, przestawionym bliżej przyszłego centrum wydarzeń, skrupulatnie rozłożyła wszelkie potrzebne jej elementy, instrumenty. Naszykowała sobie sterylny fartuch i maskę na twarz, taką, jakie noszono jeszcze za czasów szalejącej grypy hiszpanki.
Wszystko zaaranżowała tak, żeby jak najwięcej światła padało na stół. Tylko tego dnia przeczytała opis procedury trzydzieści razy z okładem. Nie wierzyła w nic specjalnego, poza własnym systemem wartości, ale mruknęła znaną nie wiedzieć skąd modlitwę do świętego Walentego, patrona chorych umysłowo, żeby wypuścił spod swojej pieczy tą jedną, jedyną duszę, żeby dał jej wrócić do normalności.
Po chwili zastanowienia skojarzyła tekst z własną matką, która musiała znosić liczne histerie Ledy; chcę wyjść do ludzi, chcę spędzić więcej czasu z Odettą, chcę umrzeć. Teraz była o niebo spokojniejsza.
Ale czy to co zamierzała zrobić w kwestii przygotowania pacjenta na ozdrowienie było moralne? Zastanawiała się nad tym, potem znajdowała pedantyczną odskocznię w przygotowaniu do operacji, znowu się zastanawiała. Doświadczała wtedy czegoś, co można było określić mianem wyrzutów sumienia na próbę.
Z czasem rozważania znalazły się jakby poza jej ciałem, jak mały diablik siedzący jej na ramieniu, z gracją unikający zderzenia się ze złotym kolczykiem, którego wyżłobiony środek wypełniało kilka drobnych, naturalnych perełek. Machał rozwidlonym ogonem, kiedy zapraszała Albina do wejścia, oblizywał sczerniałe od krwi zęby, kiedy prosiła, żeby Albin położył się na blacie, przekrzywił łebek z zainteresowaniem, kiedy nasączała ręcznik chloroformem.
Nie, po namyśle to nie mógł być diablik. Niczego tam nie było. Głupia metafora, skarciła samą siebie w myślach, zanim zapewniła swojego podopiecznego o tym, że lekarz mający przeprowadzić operację zjawi się niedługo, ona ma tylko znieczulić pacjenta tak, jak dokładnie poinstruował ją profesjonalista.
To nie było kłamstwo. Dotarło to do niej, kiedy zauważyła cień ulgi w spiętych niepokojem oczach mężczyzny, ciemnych i rozumnych. To było przygotowanie do operacji, takie samo, jak przygotowanie szpikulca do lodu czy zamówienie chloroformu z wiadomego sobie źródła. Nowszy anestetyk mógłby wzbudzić podejrzenia. A chloroform w stężeniu odrobinkę większym niż zalecane do narkozy powinien być skuteczny tak samo.
Sześć minut i dwadzieścia jeden sekund, z zegarkiem w ręku. Po tym czasie mogła swobodnie nałożyć fartuch i zawiązać maskę tak, żeby nic nie skaziło jej profesjonalizmu. Entuzjazm nie miał czasu zagościć w jej tętnicach, żyłach, wkraść się do serca przez zastawki. Płynęła w niej jedynie chłodna precyzja, zdająca się zamieniać dłonie psycholożki w doskonale działające instrumenty.
Dla pewności sięgnęła dłonią do twarzy mężczyzny, uniosła kciukiem jego powiekę, jak unosi się żaluzje w oknach. Tyle, że ona na razie była na zewnątrz. Na razie. Ciemna tęczówka była nieruchoma, wraz z poszerzoną źrenicą jak okrągły kamyk, może studnia widziana z góry.
Żadnej reakcji. Doskonale. Reakcją miał być powrót do normalności po wybudzeniu, może chwilowej rekonwalescencji. Leda była realistką, nie idealistką, wbrew pozorom.
Nie pozwalając sobie na ani jeden oddech poza rytmem, poza planem, sięgnęła po gwóźdź swojego programu – długi na niemal łokieć szpikulec do lodu, pieczołowicie naostrzony i nigdy wcześniej nieużywany. Potem złapała za zwyczajny młotek, przekładając go w pobliże głowy pacjenta.
Ponownie uniosła powiekę lewego oka mężczyzny, tym razem jednak podciągając ją najwyżej, jak tylko pozwalała jej anatomia. Uważnie przyłożyła szpikulec do górnej krawędzi gałki nad miejscem, w którym zgodnie z rycinami nie powinny znajdować się mięsień prosty górny i prosty skośny gałki ocznej. Przezorny zawsze był ubezpieczony.
Nie bała się, że od nacisku gałka pęknie, bo szpic stykał się z nią bokiem zamiast ostrej końcówki. Owszem, poznaczone nieznacznie żyłkami krwi oko przesunęło się pod jej naporem nieco w dół oczodołu, wydało z siebie cichy mlask protestu, jak dziecko kosztujące nowej potrawy, ale nic się nie stało. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami kobiety, tak, jak być powinno.
Upewniwszy się o prawidłowości ustawienia narzędzia, wcisnęła je nieco głębiej, aż czubek zniknął jej z pola widzenia gdzieś pod twardówką, pod opadająca na metal swobodnie puszczoną przez Ledę powieką. Kiedy poprawiała nieco kąt, gałka poruszała się mdląco w górę i dół, jakby właśnie miała zostać wyłupiona przez wyrafinowanego kata.
Po tej drobnej korekcie poczuła, że szpikulec napotkał pewien opór. Była to tkanka tłuszczowa, stanowiąca swego rodzaju podkład pod gałkę oczną i powód, dla którego bywalcy obozów koncentracyjnych i inne wygłodzone jednostki tak często miały zapadnięte w głąb czaszki oczy. Na poły oczekiwała mokrego, ohydnego odgłosu, kiedy miała się przez nią przebić i ustawić tuż przy kostnej granicy z mózgiem. Jedyne mlaśnięcie, zresztą i tak ciche, doszło jednak od powieki, która nie mogła do końca pokryć poruszającej się gałki.
W końcu dotarła. Czubek metalowego przyrządu trafił na twardy oczodół, zadomowiwszy się brutalnie w żółciutkiej odrobinie tłuszczu. Wizualizowała to sobie w jak największym szczególe, z jak największą kontrolą. To ona dominowała nad operacją, która miała dominować nad dręczącymi pacjenta demonami, brzydkimi, mrocznymi stworzeniami, które wypełzały spod gór trupów i zasieków z kolczastego drutu.
Zacieśniła uścisk smukłych palców na narzędziu, drugą ręką natomiast sięgnęła po przygotowany wcześniej młotek, jej własną malutką strzelbę Czechowa. Cokolwiek. Musiała się teraz skoncentrować.
Raz. Dwa. Trzy. Ojciec patrzy, nie wolno się pomylić. Odetta nie chce pomyłki Ledy, o, nie. Ona też.
Alkohol zapachem przywodzący na myśl dym, święty Walenty wzywany, lecz nie na daremno, lecz się, Ledo, lecz, lub lecz innych, musisz wyleczyć tego Kawkę, bo druga Kawka chora tak, że nie dasz sobie rady, nie lubisz nie dawać sobie rady, możesz jedynie dawać rady, liczyć na to że dadzą radę, nie ma rady jak nie dadzą rady rady, czy znowu się dekoncentrujesz, a szpic w twojej ręce chwieje, mlaszcze powieką, skrobie milimetry kości jak szczur szukający wejścia do ciepłego domu, jednak nie jego domu, włamujesz się tam żeby go ratować?
Oko Albina na moment przybrało martwy wyraz, potem wyraz identycznego kolorem oka Odetty, a potem oczy Ledy zamknęły się na moment we własnych miniaturowych światach, których atmosferami były ciężkie powieki.
Potem wróciła. Była opanowana, poprzednie się nie wydarzyło. Leda Lorenz miała kontrolę. Leda Lorenz zaraz miała wejść do cudzego umysłu.
Pierwsze uderzenie młotka w rękojeść szpikulca było idealne, podręcznikowe, niemal zadowalające. Usłyszała coś, jakby tłuczenie skorupy strusiego jaja na poły z łamaniem pióra wiecznego, gdzie obydwu kompartmentom tak samo jak jej działaniom towarzyszyło coś w rodzaju rozlewania drobnej ilości gęstej substancji, swoistej grząskości suchego przecież trzasku.
Zagłębiła się na razie w mózg biednego, kochanego Albina na – szacowała pedantycznym okiem – cztery do pięciu centymetrów. Następnym krokiem procesu odzyskiwania zdrowia duszy, poetycko mówiąc, było poruszenie szpikulcem na boki, raz, dwa, trzy, bez wsuwania go dalej. Lepkie odgłosy dawały jej odczuć słodycz nadchodzącego sukcesu, były jej cukierkami, relikwią cudu mózgu, były gramofonem odtwarzającym najpiękniejsze piosenki.
Była jak w ekstazie. Od tak dawna myślała o lobotomii, rozważała jej implikacje na dalsze życie i samopoczucie pacjenta, fantazjowała o jej udoskonaleniu, gdyby udało jej się przeprowadzić kilka takich procedur. Równocześnie jednak pozostawała klinicznie opanowana, fokus miała na celu i procesie do niego prowadzącym, inaczej nie miała co nawet liczyć na stuprocentowy sukces. Wygrana mniejszej skali nie wchodziła nawet w grę, kiedy stawką był Albin, znany jej dobrze Albin. Kiedy była nią Odetta. Ona zasługiwała na wszystko, co dobre. A sukces był dobry. Bez niego nie można było być kimś. Być.
Z powrotem ustawiła szpikulec pod idealnym kątem dziewięćdziesięciu stopni do blatu stołu, nadal dzielnie służącego za operacyjny. Znów uderzyła młotkiem w jego uchwyt. I znów ostrze gładko, łakomie weszło dalej, na cudowny dystans trzech dodatkowych centymetrów, plus minus pół centymetra, jak we wszystkich podręcznikach i artykułach, tak, dobrze że je wszystkie czytała, chłonęła, zlizywała ich esencję gdzieś spomiędzy słów i robiła to własnymi źrenicami, o ileż bardziej głodnymi wiedzy niż jakiekolwiek trzewia mogły być głodne pożywienia.
Nie było krwi, ale liczyła się z tym, że kiedy odrobina zbierze się w oczodole po wyjęciu instrumentu z czaszki pacjenta, to może uformować krwawe łzy. Nie oznaczało to jednak niepowodzenia, co to, to nie. Powodzenie zagwarantowało jej podążenie za instrukcją i schematem. Och, jak bardzo kochała wytyczne, w ramach których mogła realizować cele własne, metodycznie i zadowalająco!
Poza sobą, a jednocześnie całkowicie w zgodzie własnej wyciągnęła szpikulec z oka mężczyzny, pacjenta
(zbawionego)
i spojrzała na metalową formę szpica. Jej mózg pracował na najwyższych możliwych obrotach, dokonał dzieła, poprowadził ją do jednego ze swych pobratymców zamkniętego w znajomym ciele, była bliska odczucia grzesznej dumy. Duma była grzechem, bo grzechem było uznać, że nie da się danego zadania wykonać lepiej, sprawnie. Tym razem jednak mogła sobie na grzech pozwolić. Zrównoważyło go wspaniałe dzieło, dzieło które wyżłobiła swoim szpikulcem, naostrzonym i użytym pierwszy raz. Nie była zabobonna, ale był jej szczęśliwym, sprzyjał jej jak wisielcza koszula.
Ciemne oko o kształcie wąziutkiego migdała zamknęło się z ociężałością, odgradzając od świata jak deski zastępujące popękane szyby w opuszczonych budynkach.
Leda ledwie spojrzała na ten proces, ledwie dostrzegła krwawą obwódkę zdobiącą powolutku krawędź powieki górnej i dolnej, wrót strzegących jej małej tajemnicy, sekretu mającej wkrótce nastąpić poprawy stanu zdrowia brata jej kochanej Odetty. Miała tym ożywić żyjącą przecież osobę. Niesamowite, czego mogła dokonać. Ojciec skinąłby na to głową z aprobatą, a przynajmniej tak chciała uważać, samemu zginając kark w manierze tego charakterystycznego gestu.
Gdzieś w jej podświadomości wysunęła język spomiędzy wąskich warg, przeciągnęła nim po szpikulcu, zasmakowała go tak, jak zasmakował go umysł jej pacjenta. Od rękojeści aż po czubek. Kiedy dotarła na sam koniuszek, przesunęła język ponad ostrze i, wspomagając się naciskiem palca, nabiła go na metal, zmieszała krew swoją z krwią pacjenta, poświęciła się jak żaden doktor przed nią, udowodniła, ile to dla niej znaczyło. Skorzystała z ostrej krawędzi, szarpiąc narzędziem w przód, tworząc własne rozwidlenie języka, jak wąż, który dał ludzkości mądrość, zdolność osądu. Matka zbiłaby ją jak kundla za bezbożność tej metafory. Ojciec pochwalił za próbę ambicji.
Co zaś zrobiła Leda?
Leda czuła metal w ustach, na języku, obu strzępach, które chyba istniały w jej podświadomości, nie wiedziała, Freud na jej miejscu na pewno by tego nie wiedział, nikt nie wiedział, ale ona mogła się nad tym zastanowić kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Krew powoli kolorowała nasady rzęs Albina, zlepiała je, mieszała się ze łzami wylewanymi przez ciało nad utratą ciała obcego goszczącego w oku niczym matka nad utratą dziecka, bo tyle mogło przecież jeszcze osiągnąć. Twarz miał cały czas nieprzytomną, bielejącą, jakby oprószano go powolutku kredą.
Krew. Krew. Krew. Niewielka cena za wielki postęp umysłowy. Ożywiła Odettę dla jaźni jej brata, uratowała ich oboje, jeszcze tylko rekonwalescencja, jeszcze tylko. Tak. To było to. Jej opus magnum i jej wyznanie wiary. Wierzyła bowiem w umysły, czy to poddane pewnym manipulacjom, czy nie. Umysł Albina był jej tabernakulum, które otworzyła dla sprawowania największego cudu.
Leda zrobiła się kapłanką własnej wiary.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro