1. KURTYNA UNOSI SIĘ
❛ ━━━━━━・❪ liczba słów; 2116❫ ・━━━━━━ ❜
— Lorelai, kochanie! Wyglądasz jak trup, co ci się stało? Gdzie się podziewa ten twój śliczny uśmiech?
Leda, z podkrążonymi nieznacznie oczami i ziemistą cerą strzeliła szybkim, przesadzonym grymasem, jednak w oczach igrały jej ogniki ironii, wyznacznik niezgorszego nastroju. Otworzyła ciężkie drewniane drzwi szerzej, po czym wyszła za próg. Zgrabnie ominęła stojący w nim wózek inwalidzki, żeby móc ostrożnie wjechać nim do środka i tym samym wprowadzić do wnętrza swoją najdroższą przyjaciółkę, która niestety bez takowego osprzętu nie byłaby w stanie się poruszać, ze względu na daleko posuniętą atrofię mięśni nóg.
— Tam, gdzie ty zapodziałaś moje pierwsze imię, Odetto — mruknęła, przejeżdżając z drugą kobietą przez próg.
Niestety, układ jej zabytkowego już domu, jego wysokie progi i względnie wąskie korytarze nie sprzyjały poruszaniu się inaczej, jak tylko na sprawnych kończynach.
— Och, ale co ja poradzę, że jest takie ładne?
— Leda też jest. Pamiętasz jeszcze mojego ojca, był estetą do granic możliwości.
Odetta kiwnęła głową w udawanym zamyśleniu, kiedy obie kierowały się w stronę przestronnego, urządzonego w odcieniach zieleni saloniku, w którym zwykły razem przesiadywać. Mijały kolejne stare drzwi, nieliczne zdjęcia i liczniejsze portrety Lorenzów z dawnych lat, nieraz też jakieś antyczne bibeloty, służące jedynie za zbieracze kurzu.
— Twoja mama zawsze mówiła, że lubił ładne rzeczy, ale średniej urody kobiety i stąd jej się poszczęściło. Trochę brutalne podejście, nawet jak na tak atrakcyjnego blondyna z arystokratycznym rodowodem, ale wyjaśnia to, skąd w tym domu wzięły się kolekcje motyli i te fajne lustereczka na każdym kroku.
— Przestań mówić o moim ojcu jako o atrakcyjnym. To niesmaczne, równie dobrze mógłby być twoim ojcem.
— Ale, na całe szczęście, nie jest! — Odetta zaśmiała się; słodki, perlisty dźwięk doskonale pasujący do kojącego zapachu sosnowych igieł, który zdawał się podążać za dziewczyną. — Mogę chyba troszkę powzdychać, przecież nic ponad to nie zrobię, a do złotych włosów mam słabość i dobrze to wiesz.
— Następnym razem radzisz sobie z tymi korytarzami sama. Jesteś niemożliwa.
— A jednak patrz, jeszcze mi się nie zdarzyło samemu się z nimi mordować.
— Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Nie znasz dnia ani godziny — rzuciła Leda, na moment zatrzymując wózek, żeby możliwe było swobodne otworzenie skrzydeł drzwi salonowych.
— Słaba z ciebie psycholożka, skoro już na wejściu grozisz biednej kalece. Nie dość, że polio wzięło mi się za nogi, to jeszcze moja droga Lorelai bierze się za moje słabe serce! I do tego wygląda jak truchło, a okoliczności swojej śmierci to już nie łaska wyjaśnić. — Odgarnęła za ucho kilka czarnych loków, ściągniętych luźno w niski kucyk butelkowozieloną wstążką, pasującą kolorystycznie do ciemnego swetra i spódnicy w barwie gorzkiej czekolady. — Będę obstawiać. Wzdychasz do kogoś nocami albo ukrywasz przede mną, że jesteś upiorem.
Jej towarzyszka zdążyła wprowadzić ją do saloniku, z wyćwiczoną sprawnością ustawiając ją obok stolika, na którym leżała pojedyncza biała popielniczka, zapalniczka i ozdobna papierośnica z polerowanego mosiądzu, kolejny spadek po szanownym panu Lorenz. Kiedy Leda na powrót zamykała za nimi drzwi – dziwny nawyk, ni mniej, ni więcej – ona zdążyła wyciągnąć jedną z białych, tytoniowych zwitek z pudełka, wsunąć jej końcówkę w umalowane usta i podpalić drugi kraniec. Pierwsze wydmuchnięcie dymu w powietrze zgrało się akurat z zajęciem przez jej przyjaciółkę miejsca na zielonym fotelu po drugiej stronie blatu.
— Polio skutecznie pozbawia cię także wyczucia.
Odetta przewróciła ciemnymi, błyszczącymi jak dwa koraliki oczami. Jeszcze nieco ponad dekadę temu na pewno założyłaby lekceważąco nogę na nogę.
— Dobra, dobra. Znowu jakaś fascynująca metoda hipnotyczna, po której człowiek zacznie sypać sekretami, a ty będziesz to od niechcenia spisywać i jeszcze popijać znakomitego drinka z nudów. Albo kręcić włosy na papilotach, jak w końcu się przekonasz i trochę zapuścisz.
Leda ściągnęła wąskie usta, niby to w dezaprobacie, a w istocie próbując nie uśmiechnąć się ani na jotę. Niegdyś oliwkowa, dziś jednak niezdrowo pobladła cera jej towarzyszki znów zniknęła na moment w oparach dymu papierosowego, którego zapach wsiąknął już na dobre w obicia mebli zielonego salonu. Odruchowo poprawiła ciężkie kolczyki, dzisiaj złote z drobnymi rubinowymi akcentami, przywodzące na myśl dzikie kwiaty.
— Odwołuję moją diagnozę — mruknęła, wciąż grając śmiertelną urazę. — Przynajmniej w połowie.
— Co tym razem, kochanie? Jakieś specjalne pytania w wywiadzie lekarskim czy znowu dobieranie się do mózgu na skróty? — Zaciągnęła się papierosem, strząsnęła porcyjkę popiołu na czystą porcelanę. — Po tym, co mi zrobiłaś w wiadomej kwestii, nie zdziwi mnie, jeżeli powiesz mi coś o czytaniu w myślach.
— Cóż — zaczęła ostrożnie, splatając palce — przede wszystkim to nie do końca procedura psychologiczna. U nas co prawda zdelegalizowano procedurę całe cztery lata temu, ale im więcej o niej czytam w archiwalnych periodykach i analizuję jej działanie na to, na czym się znam, tym bardziej wydaje mi się krokiem w przyszłość. Zresztą, automobile też miały być na początku skazane na pozostanie kuriozum technicznym, a zobacz, co się teraz dzieje. Praktycznie w każdym mieście są automobile! Myślę, że analogicznie może przedstawiać się kwestia tej... operacji.
— Operacji? Na mózgu czy na czym innym?
— Mózgu, mózgu, bo na czym innym? — Uniosła lewy kącik ust, relaksując się na fotelu. — Nie chcę cię zarzucać szczegółami, ale to prosta, z reguły bezkrwawa procedura, którą lekarze mogli przeprowadzać niemalże rutynowo. Pewnie dlatego ją zdelegalizowano; ktoś gdzieś tam za bardzo dał ponieść się nieprofesjonalizmowi, porobił błędy i to by było na tyle. Amerykanie — dodała z przekąsem, jak gdyby wyjaśniało to całość sytuacji.
— Zapewne uważasz, że zrobiłabyś to lepiej, hm? — spytała Odetta, niefrasobliwie kreśląc tlącym się papierosem eleganckie szlaczki w powietrzu.
Na wyraźny prztyk w jej stronę, Leda zamilkła na moment, koncentrując wzrok na kruchej figurce z taką zawziętością zaciągającą się dymem po raz kolejny. Palenie zalecił jej jeden z tych nowocześnie podchodzących do pacjenta lekarzy, mający nadzieję na jakąkolwiek poprawę słabiutkiej kondycji kobiety i przede wszystkim przeczyszczenie jej dróg oddechowych, tak na wszelki wypadek. Odchudzający efekt papierosów wydał się Ledzie nieco kolidujący z tym, czego faktycznie wymagało ciało jej przyjaciółki, mające dążyć do jak najpełniejszego zdrowia, ale nie zamierzała kłócić się z medykiem, za którym stał cały mur dowodów piśmienniczych i ludzi, którzy utrzymywali, że palenie im pomagało.
— Gdybym miała wykształcenie medyczne, owszem — przyznała ostrożnie.
— A to nie tak, że masz talent do podążania za instrukcjami, kochanie?
Trafiła. Leda nadzwyczaj lubiła wszelkie sztywne ramy i wytyczne, pomiędzy którymi poruszała się jednak zgrabnie i swobodnie, trochę przypominając żeglarza, którego ograniczają jednak brzegi oceanu. A każdy żeglarz, który zaznał choćby odrobiny prawdziwego fachu musiał wiedzieć też, że granica oceanu to śmieszne, trywialne prawie słowo. Ocean był gigantyczny na samej jego powierzchni, nie mówiąc o głębokości i tym, co mogło się w niej czaić. Mimo pozornej przewidywalności, potrafił zaskoczyć w najmniej odpowiednim dla osłabionego człowieka momencie i zaciągnąć go na dno, jednak stare wilki morskie potrafiły się mu poddawać, jednocześnie tworząc swoje własne iluzje kontroli, umiejętności, znawstwa tematu.
Ograniczenie potencjalnych możliwości było dla niej, jak na ironię, również ich nieskończonym źródłem. Wszystko było jedynie kwestią perspektywy, jak ze światłem w zależności od kąta padania wydobywającym z danego przedmiotu coraz to nowe refleksy barwne.
— Tylko nie zarzucaj mnie detalami tego cudu nauki, wiesz, że słabo mi od grzebania w człowieku w ten sposób. — Dobrotliwy chichot Odetty następujący po tej wypowiedzi wyrwał ją z letargu. Chude jak badylki chrustu palce z przyłożeniem dołującej siły wcisnęły czubek resztki papierosa w popielniczkę, na dobre porzucając w niej biednego ćmika. — Zostaw ten cudowny element niespodzianki, nie chcemy, żeby komuś na mózg padło.
— Przypomnij mi, dlaczego wciąż cię tutaj zapraszam?
— W każdej chwili możesz mnie wytoczyć, wiesz przecież. Podziękuj tym patyczkom — machnęła dłonią niedbale w stronę swoich nóg, starannie zakrytych sięgającą do kostek spódnicą — za taką możliwość. Nie wrócę przecież na własnych nogach przez te progi.
Uśmiech kobiety promieniał, aż miało się wrażenie, że rozświetli krwistą czerwienią maleńkie rubiny zdobiące kolczyki Ledy, zwieszające się niemal do samych jej ramion. Gdyby psycholożka nie obserwowała przyjaciółki od długich lat, zarówno w sensie zboczenia zawodowego, jak i zwyczajnie bliskiej relacji między nimi dwoma, bez dwóch zdań dałaby się nabrać. Nadal dawała, mimo wszystko.
Zauważała, że po wojnie wszyscy byli weseli, rozmowni, kiedy przychodziło do tematów lekkich i przyjemnych. Mało które ramię było mokre od łez, bo wszystkie zdążyły zaschnąć przez te dziesięć lat, jak posoka wsiąkająca powolutku w grunt pobojowiska i dająca podłoże polnym kwiatom bez wyrazu, dmuchawcom znikającym w ułamku sekundy na najlżejsze poruszenie, roślinom o słabych korzeniach, które nie chciały zagłębiać się w czarną, lepką ziemię historii na ani milimetr więcej, niż to absolutnie konieczne.
Liście roślin owych były wiotkie, ale nadrabiały zielenią, nieraz tak intensywną, że aż przygnębiającą; na szczęście nie stanowiło to normy, prędzej niechlubny wyjątek. Jeżeli wydawały niewielkie, skromne owoce, działo się to na czubku pędu, po cichu i jak najdalej od gruntu. Płatki kwiatów odpadały od filigranowych kielichów, kiedy tylko osiągały stan fizjologiczny, na powrót nurzając się w brudnej ziemi. A korzeniami były zbierane na czarną godzinę, powoli wysychające kawałki chleba, odruchowe spojrzenia na nieliczne samoloty oczyma rozszerzającymi się na straszliwe sekundy, zanim świat wracał do normy, suche chusteczki na tak rzadkich przecież pogrzebach.
Przez krótka chwilę chciała położyć dłoń, sprawną i zdrową, na niezdrowo wydatnym w porównaniu z resztą nogi kolanie Odetty, ale szybko zabiła ten pomysł w zarodku tak, jak powinno się to robić z każdym szkodliwym wpływem zdradliwej podświadomości na całość psychiki. Prawie skrzywiła się na swój mimowolny radykalizm. Zawsze brzydziły ją tak skrajne poglądy.
Musiała wyczuć jej zawahanie, bo obdarzyła ją ciepłym spojrzeniem ciemnych oczu, uspokajająco przekrzywiła głowę. Z niewidocznym wysiłkiem pochyliła się na wózku, samemu opierając rękę na nodze towarzyszki, gładząc kciukiem jędrne, niezanikające mięśnie. Ani skrawek kochającej twarzy nie drgnął zdradliwie.
Leda za to właśnie podziwiała swoją przyjaciółkę. I nienawidziła w niej tego, znając kliniczne konsekwencje tłamszenia w sobie emocji. Robiła, co mogła, byle od czasu do czasu wydobyć z niej negatywne uczucia, dać im upust, żeby odwlec dzień, w którym rozedrą na strzępy wątłe serce ze złotej pajęczynki, skruszą ażurowe kości. Miała straszliwe wrażenie, że ona o tym wiedziała – zarówno o swoim stanie ducha, jak i o desperackich staraniach swojej powiernicy. Bo czy mimo wszystko Leda była kimś więcej, jak powiernicą? Nawet, jeżeli zwierzenia Odetty nie miały słów, gestów, wyrazu.
— Lorelai, kochanie, wszystko gra? Masz ten swój specyficzny wyraz twarzy. Może zapalisz papierosa? — zasugerowała jej, badawczo lustrując jej twarz spojrzeniem, z odruchu zatrzymując się nim na błysku kolczyków.
Leda nie ustępowała jej w tej grze. Uśmiechnęła się do niej szczerze, frywolnie podsuwając papierośnicę z mosiądzu nieco bardziej w jej stronę.
— Ja nie, ale ty już tak. Zapal, przynajmniej przez chwilę będziesz ciszej.
— Podłość — wytknęła jej Odetta, mimo tego sięgając po kolejnego papierosa i zapalniczkę. — Brzmisz prawie jak Albin, kiedy za dzieciaka chciałam grać z nim w klipę. Tyle, że on proponował mi przygotowanie wszystkiego do gry zamiast dymka.
— Właśnie, Albin... Jak się miewa? — podchwyciła zgrabnie, poprawiając swoje ustawienie na fotelu.
— Wiesz, jako tako. Cały czas trochę bredzi, ale w gruncie rzeczy się trzyma. Ostatnio znalazł pracę w jakiejś fabryce, ale nie podpasowały mu warunki, krztusił się tamtejszym powietrzem okropnie. Teraz myślał nad czymś spokojniejszym, może praca w jakiejś restauracji? Pamiętasz jeszcze, jakie świetne bliny z rabarbarem smażył?
Nostalgia w głosie kobiety była jak najbardziej na miejscu. Albin Kawka, jej brat, przed wybuchem wojny był duszą towarzystwa, czarującym bawidamkiem, który był znany z tego, że raz, jako nastolatek podebrał policjantowi ludwikówkę i paradował z nią po głównym rynku z taką pewnością siebie, że nikt nie obrał sobie za cel jakiegokolwiek odebrania dzieciakowi broni białej. Szabelkę później oczywiście oddał, szczerząc się przymilnie do upokorzonego tym faktem funkcjonariusza.
Teraz jednak ludwikówka odeszła do lamusa wraz z przedwojennymi wybrykami, a zapach rabarbarowych blin zwęglił się, do złudzenia przypominając proch strzelniczy. Ciemne oczy stały się rozbiegane, a źrenice wiecznie poszerzone, wiecznie gotowe na potencjalne niebezpieczeństwo. Upierał się przy zdolności do pracy, co uniemożliwiało mu pobieranie renty i tym samym stały dochód. Nie pomogło mu też to, że koperty z gotówką otrzymane niegdyś od Ledy po starej znajomości i z czystej sympatii odesłał, powołując się, o dziwo, na pamięć swojej zmarłej siostry.
Odetta nie była w stanie określić, czy ojciec Albina, bolszewik, miał jeszcze jakieś córki, jednak ich matka miała tylko ich dwoje, aż do swojej śmierci z głodu po oddaniu owej dwójce o jednej porcji cienkiej zupy za dużo – a jednak wciąż za mało. Przyjaciółki uznały więc, że mogło być to jakimś rodzajem halucynacji, majaka. Takowe bowiem zdawały się dręczyć mężczyznę zastraszająco często.
Leda skinęła głową w zamyśleniu.
— Najlepsze po tej stronie Wisły. Nawet mój ojciec był pod wrażeniem.
— A pan Lorenz to miał standardy, hmm? — westchnęła sardonicznie rozmarzona Odetta, powodując mimowolne stłumienie śmiechu u swojej towarzyszki. Wychwyciła to i wyszczerzyła się bez ani grama mrocznego, ziemistego podtekstu, wyczuwalnego przez jakiś nieokreślony zmysł bliski im obu. — Och, żeby mieć takiego pięknego blondyna na podorędziu... Niekoniecznie jako ojca, rzecz jasna.
Jej przyjaciółka demonstracyjnie przewróciła oczami, jednak w ten sposób, zdawało się, poruszyła także kilka trybów w swoim nienagannie działającym umyśle. Albin nie przyjmował pomocy, ale gdyby złożyć mu ofertę współpracy, jak równego z równym, nie w ramach litości...
Leda Lorenz zaczęła formułować znakomity plan.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro