3| Widowisko
Książę pojawił się znienacka, podczas gdy Erasmus szedł przez plac z koszem pełnym świeżych, przyjemnie pachnących owoców. Książę po prostu podszedł, a kiedy Erasmus upadł na twarz, zastanawiając się, czy przypadkiem zrobił coś nie tak, skoro sam książę się nim zainteresował, młodzieniec otaksował go badawczym spojrzeniem.
- Wstań - rozkazał książę w niemal pozbawionym akcentu akielońskim.
Erasmus wstał zszokowany brzmieniem rodzimego języka z ust kogoś tak wysoko postawionego na tym dworze. Był nieznacznie wyższy od księcia, więc pochylił głowę jeszcze niżej, patrząc skromnie w dół, jak zawsze, gdy ktoś z dworzan się do niego zwracał.
- Posłuchaj mnie uważnie - zaczął książę spokojnym, stonowanym głosem. Mówił wciąż po akielońsku. - Dzisiaj Nicaise dopilnuje, żebyś pojawił się na arenie. Jeśli będziesz dzielny, może uda mi się poprawić wasz los.
Erasmus patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Było to całkowicie niestosowne, ale arystokrata zdawał się to ignorować. Odsunął się i nie mówiąc już więcej ani słowa odszedł, pozostawiając chłopaka w stanie szoku. Nie tylko dlatego, że mówił do niego sam książę. Nicaise - jeśli dobrze pamiętał był to młodziutki nałożnik, który zaprowadził go wtedy do ogrodów - miał w jakiś sposób sprawić, że Erasmus wystąpi na arenie. Nie nadawał się do walki, więc zapewne chodziło o coś innego. Może gorszego.
Pośpiesznie zabrał z ziemi kosz owoców. Musiał je zanieść do kuchni, zanim kucharze się zniecierpliwią.
…
Tak jak zapowiedział książę Laurent, strażnik przyszedł po Erasmusa w nocy i kazał mu ze sobą iść. Droga na arenę była dłuższa i bardziej kręta niż trasa prowadząca na dziedziniec lub do kuchni. Kluczyła i skręcała, a kiedy wydawało się, że zaraz ujrzą jej koniec, strażnik znów skręcił. Szerokie schody prowadziły w dół, następnie należało przejść krótkim korytarzem, aż wreszcie otworzyć drewniane drzwi i przejść pod łukiem. Erasmus milczał, szedł bez skargi, spuszczając wzrok na posadzkę. Starał się nie myśleć, co takiego mogło go czekać na wspomnianej arenie. W Akielos na arenach odbywały się zawody sportowe pełne rywalizacji, lecz zazwyczaj bezkrwawe. Vere mogło jednak nie podzielać tej maniery. Niepewność wwiercała się w tył czaszki.
Spanikował, dopiero gdy zobaczył ogień. Było coś hipnotyzującego w tym, jak płonący na obu końcach, złoty drąg wiruje w rękach rudowłosego nałożnika z pięknym, szmaragdowym kolczykiem zwieszającym się z lewego ucha. Nie uciekł ani nie zaczął się wyrywać, szedł jednak sztywno, z ociąganiem, nie do końca panując nad drżącymi mięśniami oraz wilgotniejącymi oczami, niezdolnymi spuścić wzroku z ognistego widowiska.
Nie był świadomy skupionych na nim oczu zebranych - regenta, księcia, dworzan, sług, gości. W tamtej chwili byli tylko on i palący ogień, coraz bliżej i bliżej, coraz bardziej zbliżający się do jego ciała. Nie panował nad tym, co robi. Kazali mu uklęknąć, więc uklęknął i z przerażeniem odkrył, że nie jest w stanie drgnąć. Miał wrażenie, że płomień powoli wspina się po jego ciele, że biały chiton marszczy się i ciemnieje trawiony przez bezlitosny żar, który pali skórę, pochłania ją cal po calu, w końcu ogień dosięga złotych włosów, napełniając salę gryzącym dymem.
Czerwonowłosy nałożnik zbliżał się do niego powoli z gracją przyczajonej pantery. Na jego twarzy gościł lekki uśmiech, na czole można było dostrzec pierwsze kropelki potu, wywołane wysiłkiem. Erasmus tego nie widział. Nie widział ani nałożnika, ani dworu, ani areny. W tamtym momencie był tylko on i płomienie. Czuł ich gorąc, jeszcze odległy, lecz coraz bliższy.
Miał być dzielny, tego wymagał od niego książę. Chciał być, chciał spełnić jego rozkaz. Naprawdę. Ale ogień palił. Był zbyt realny, zbyt bliski, aby myśleć o czymkolwiek innym. Blizny na udzie mrowiły. Jego oddech się rwał, mięśnie drżały. Od ognia dzieliło go dziesięć kroków, siedem, pięć, trzy...
I nagle ogień zgaszono. Wonne smużki dymu rozmywały się powoli w przesyconym perfumami i zapachem wina powietrzu. A tam wysoko, obok jasnowłosego, niewzruszonego niczym lodowy posąg księcia Laurenta siedział on - mężczyzna niemal dwukrotnie starszy niż Erasmus, a jednak z młodymi, łagodnymi oczami. Te oczy patrzyły wprost na Erasmusa, przewiercając go na wylot, przyzywając jak pochodnie nieuważną ćmę. Miał brązowe włosy i brodę przystrzyżoną w stylu patryjskim ze szczególną starannością. W tym, jak siedział, jak jego ciało układało się wśród miękkich, aksamitnych poduszek widziało się dumę i siłę, lecz i doświadczoną mądrość, jakby był ojcem roztaczającym czułą opiekę nad ukochanymi dziećmi.
Erasmus z trudem wstał i chwiejnie przeszedł przez arenę, odpowiadając na przyzywający gest ręki brodatego mężczyzny. Dziesiątki oczu z zainteresowaniem śledziły każdy jego krok. Ziemia usuwała mu się spod stóp.
Wspiął się na podwyższenie i padł przed księciem oraz mężczyzną, który go wezwał.
- Pocałuj - nakazał mężczyzna, wyciągając przed siebie nogę.
Erasmus ujął ją delikatnie, ledwo muskając dłońmi, po czym złożył czuły pocałunek najpierw na palcach, a później kostce. Jego loki otarły się o wyrzeźbioną łydkę, ale mężczyźnie chyba to nie przeszkadzało.
- Rozumiesz, co teraz mówię? - zapytał po patryjsku, a Erasmus ledwo zapanował nad swoim rozedrganym głosem.
- Tak, panie - odparł z trudem w tym samym języku.
Mówił z akcentem, wzmocniony dodatkowo stresem, ale mężczyźnie znów to nie przeszkadzało. Patrzył na Erasmusa z troską i fascynacją, z jaką można patrzeć na cenny klejnot lub ulubionego wierzchowca podczas galopu.
- Nazywam się książę Torveld z Patras, jestem bratem tamtejszego króla. A ty jak się nazywasz?
- Erasmus... panie. - Omal nie zapomniał dodać tytułu.
- Pochodzisz z Akielos?
-Tak, panie - powiedział już odrobinę pewniej.
Książę Torveld uśmiechnął się lekko.
- Potowarzyszysz mi podczas negocjacji handlowych, Erasmusie?
O dziwo nie był to rozkaz, a miękka prośba dająca mu możliwość odmowy.
- Oczywiście, panie.
…
Starał się być dyskretny i zadziwiająco dobrze mu szło. Przypominały mu się godziny ćwiczeń najpierw w ogrodach, potem w pałacu. Te żmudne, długie godziny, które spędzał nad zasadami etykiety w różnych krajach, nad sposobami nalewania trunku, na sztuce zgadywania i interpretowania drobnych gestów. Oprócz dyskretnego usługiwania Torveldowi podczas rozmów, z których nic nie rozumiał, gdyż były prowadzone po verańsku, starał się jeszcze dyskretniej przyjrzeć księciu.
Był postawnym, silnym człowiekiem, którego upływające lata nie zdołały jeszcze usidlić swoimi gęsto splecionymi sieciami. Jego włosy ledwo musnęła siwizna, objawiająca się w pojedynczych włosach. Gdyby kolor reszty był jaśniejszy, siwizna nadałaby im jedynie połysku. Podobał mu się odcień włosów Torvelda - ciemny jak czekolada albo kora drzewa.
Jego oczy były jeszcze piękniejsze. Błyszczały - żywe i szczere, a Erasmus nie mógł się pozbyć wrażenia, że gdyby te oczy spojrzały na niego ze złością, z żalu rzuciłby się z urwiska.
Smukłe palce arystokraty musnęły jego palce, gdy dolewał wina do złotego pucharu. Dotyk był przelotny i przypadkowy - ciepły w przyjemny, uspokajający sposób.
Wokół innych dostojników kręcili się nałożnicy, dolewający im wina, niby przypadkiem muskający rękawy ich szat wypielęgnowanymi dłońmi.
Erasmus przestał drżeć i zdziwił się tym odkryciem. Uspokoił się, nawet nie wiedział, kiedy strach zastąpiło nieśmiałe odprężenie. Robił coś, co znał i potrafił. Pierwszy raz od wielu tygodni czuł się na swoim miejscu.
Negocjacje chyba układały się pomyślnie. Torveld przez cały czas, mimo rzeczowego tonu, pozostawał w dobrym humorze, a pozostali rozmówcy również nie okazywali złości czy choćby zdenerwowania.
Po kilku godzinach podpisano papiery. Jeden podpis złożył regent, drugi Torveld. Skinęli sobie głowami, po czym Torveld wstał, powiedział coś do pozostałych gości i odszedł od stołu. Erasmus nieśmiało podążył za nim. Książę Patry kazał mu sobie towarzyszyć tylko podczas rozmów, nic nie wspominał o czasie po nich. Zastanawiał się, czy Torveld nie oczekuje od niego dyskretnego zniknięcia, ale sam książę szybko rozwiał te wątpliwości.
- Chodź ze mną, Erasmusie - powiedział po patryjsku i znów Erasmus odniósł dziwne wrażenie, że może odmówić, że Torveld daje mu tę możliwość.
Nie chciał jednak odchodzić, wracać do komnaty niewolników. Po drodze mógłby spotkać Govarta albo innego członka regenckiej świty, któremu brakuje rozrywki. Chciał zostać z Torveldem. Pragnienia nie przysługiwały niewolnikom, powinien zawsze podporządkowywać się woli swego pana, ale Erasmus szkolił się o dwa lata za krótko, by całkowicie wyzbyć się maniery ujmowania w te słowa swoich myśli.
- Jak sobie życzysz, panie - odparł.
Dopiero gdy odpowiedział, Torveld ruszył dalej. To było nieodpowiednie, żeby książę liczył się ze zdaniem niewolnika, a jednak Torveld to robił, dawał mu wybór, co było zarówno przerażające, jak i w pewien sposób magiczne. Erasmus czuł przyjemne ciepło, powoli rozchodzące się po jego ciele.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro