2| Pałac
Umyto ich i przebrano w zwiewne, lekko prześwitujące tuniki. Złote łańcuchy wypolerowano. Teraz na rękach każdego błyszczały dwa, szczerozłote okowy. Obroże podkreślały smukłość szyi. Lekko muśnięto ich usta farbą, po czym zaprowadzono do wysoko sklepionej komnaty, której ściany podtrzymywały filary z rzeźbionego w kształt splotów winorośli granitu. Podłogę pokrywała mozaika z wypolerowanych, kolorowych odłamków kamieni, zblazowanych w idealnie gładką, połyskującą w blasku pochodni powierzchnię.
Ustawiono ich w dwóch szeregach, po jednej stronie kobiety, po drugiej mężczyźni, choć może lepiej pasowałoby określenie dziewczęta i chłopcy- żadne z nich nie osiągnęło jeszcze dwudziestego pierwszego roku życia. Byli młodzi i nieskazitelni. Złot lśniło we wpadającym przez okna świetle słońca.
Strażnicy, którzy teraz ich pilnowali, wyglądali zupełnie inaczej niż marynarze albo nawet dozorcy, z którymi mieli do czynienia na morzu. Ci byli ubrani w czerwoną liberię, wyszywaną złotą nicią w fantazyjne hafty egzotycznych kwiatów, podczas gdy poprzedni nosili wyblakłe, cerowane koszule i spodnie. Nie trącili soloną rybą, alkoholem i potem. Zamiast tego roztaczali ledwo wyczuwalną, przyjemną woń roślinnych olejków.
- Na kolana - rozkazał dozorca po verańsku.
Był postawnym mężczyzną, ubranym w zielony kaftan, czarne spodnie i wysokie buty. Na każdy palec jego dwóch dłoni założony był pierścień z innym uformowanym w kwiat w rozkwicie kamieniem.
Uklęknęli i pochylili głowy, czekając na przybycie swego pana, aby dotknąć czołem ziemi. Posadzka była zimna i zaledwie po krótkim momencie kontakt z nią zaczynał sprawiać ból.
Do sali weszło niespiesznie trzech mężczyzn w długich szatach. Ten na przedzie, odziany w krwawy odcień czerwieni, wzbudzał największy respekt. Pozostali dwaj trzymali się nieco za nim. Z ich karków zwieszały się identyczne złote medaliony. Zaczęli rozmawiać z nadzorcą. Erasmus nie był w stanie zrozumieć ani słowa. Może gdyby bardzo się skupił, byłby w stanie wychwycić pojedyncze wyrazy. Był jednak zbyt skupiony na zachowaniu bezruchu, z czołem przyłożonym do ziemi.
W przeszłości wielokrotnie ćwiczył zupełny bezruch w różnych pozycjach, lecz nigdy jeszcze posadzka nie był tak zimna. Skóra na jego kolanach wciąż była dosyć wrażliwa, choć po otarciach nie pozostał ślad.
Jeden z mężczyzn z medalionami, Erasmus mgliście pamiętał jego twarz, lecz nie miał pojęcia skąd, wskazał na jednego z chłopców ręką i powiedział coś do człowieka w czerwieni. W odpowiedzi otrzymał niedbałe machnięcie ręką.
Erasmus mimowolnie zadrżał.
Wszyscy trzej przeszli wzdłuż rzędów, oglądając pobieżnie każdego niewolnika. Zapewne oceniali ich urodę i predyspozycje. Nie trwało to długo. Wkrótce mężczyzna w czerwieni oraz jeden z medalionem wyszli. Trzeci został, wydał kilka poleceń strażnikom oraz dozorcy i również wyszedł.
Strażnik złapał Erasmusa za ramię. Chłopak posłusznie wstał. Do jego złotej obroży przypięto równie złoty, cieniutki łańcuch, odgrywający rolę symboliczną, niemający wiele wspólnego z prawdziwymi okowami. Gdyby się postarał, zerwanie łańcucha nie byłoby niewykonalne.
Poprowadzono go nie mniej zdobionym od sali korytarzem ze ścianami wyłożonymi drobnymi, białymi muszelkami. W powietrzu unosił się zapach słodkich, kwiatowych perfum.
Pałac królewski ociekał przepychem. Kolorowe mozaiki, łuki, rzeźby i zdobienia widoczne były na każdym kroku. Korytarze tworzyły labirynt bogactwa, na którego widok nawykłe do prostoty akielońskich budowli oczy Erasmusa lśniły niepohamowanym podziwem.
Ze zdziwieniem nie dostrzegł przemykających pod ścianami, dyskretnych niewolników śpieszących wykonać swoje zadania. Mijała ich jedynie służba, pozbawiona kajdan i łańcuchów. Na ich widok spuszczał potulnie wzrok, którego i tak nie pozwalał sobie zbyt ostentacyjnie wbijać w otoczenie. Nie dla jego oczu przeznaczono wspaniałości królewskiego pałacu. On był tylko niewolnikiem, który miał za zadanie wykonywać rozkazy pana, zanim jeszcze padnie wyraźne polecenie.
Wyprowadzono go na dziedziniec wraz z pięcioma innymi niewolnikami- trzema dziewczętami i dwoma chłopcami. W sumie było ich sześcioro, prowadzonych przez czterech strażników, co w Akielos byłoby nie do pomyślenia - oczywiste było, że niewolnicy nie uciekną, że posłuchają rozkazów, a jeden strażnik wystarczy, by pokierować ich we właściwe miejsce w nieznanym pałacu. Byli jednak w Vere i panowały tu inne zwyczaje, nieznane żadnemu z nich, przez co czuli się przytłoczeni, bojąc się popełnić jakiś błąd, który obraziłby wyższych rangą.
Czekali, stojąc niemal bez ruchu, otoczeni przez wysokie, jasne mury. Próżno było szukać cienia, a słońce, mimo że palące, po chłodach posadzki wydawało się zbawieniem.
Na plac wkroczył dozorca, a wraz z nim kilku starannie ubranych Veran. Ubrania skrupulatnie zakrywały ciało od nadgarstków poprzez szyję, aż po stopy, ukryte w błyszczących, wysokich butach. Kobiety nosiły długie do ziemi suknie. Arystokratom towarzyszyło kilka niemal nagich, umalowanych farbą i obwieszonych biżuterią, smukłych postaci. Koło mężczyzn stali mężczyźni, koło kobiet kobiety. Wszyscy obwieszeni biżuterią byli młodzi i piękni. Mimo pozorów nie wydawali się niewolnikami. W Vere nie było niewolników, z wyjątkiem akielońskiego daru.
Erasmus padł na kolana, przykładając czoło do ziemi. Inni Akielończycy uczynili to samo.
Dozorca z rękami w pierścieniach odwrócił się do zgromadzonych i zaczął mówić. Erasmus nie rozumiał jego słów, ale zgromadzona szlachta odpowiedziała z aprobatą i z nieskrywanym zaciekawieniem wbiła wzrok w uniżone postacie. Kilkanaście par oczu prześlizgiwało się po Erasmusie, który nie potrafił pozbyć się wrażenia, że Veranie, niczym drapieżcy starannie wybierają sobie ofiarę, jak stado lwów, upatrujące najsłabszą gazelę.
Nie potrafił powstrzymać drżenia. Gdyby stał, z pewnością by upadł.
Na dziedziniec wniesiono koksownik pełen rozżarzonych węgli oraz kilka metalowych, prostych prętów, które dozorca, wciąż zabawiając rozmową arystokrację, włożył w żar. W niebo uniosła się kaskada drobnych iskierek. Niewolnicy nie odważyli się podnieść głów.
Było coś niepokojącego w tonie głosu nadzorcy, w rozbawionych, pełnych oczekiwania twarzach zgromadzonych, które Erasmus z trudem dostrzegał przed opadające na czoło złote włosy.
Jego serce biło żywo i głośno, niezdolne do spokoju. Tętno buzowało mu w uszach, a kiedy dłoń strażnika pociągnęła go w górę, czuł, że zaraz wbrew woli osunie się na nią z powrotem. Jakimś cudem zdołał ustać na nogach i podejść do nadzorcy, skromnie spuszczając wzrok.
Nie patrzył mężczyźnie w twarz, skupiając uwagę na jego butach. Nie znając języka, nie był w stanie nic powiedzieć, a rozumiał tylko najprostsze polecenia, ale "nie ruszaj się" i "milcz" wypowiedziane władczym tonem, nie dało się z niczym pomylić. Zamarł, a dozorca założył na ręce skórzaną rękawiczkę. Teatralnym gestem wyciągnął z koksownika rozgrzany do czerwoności pręt, wzniecając kolejny deszcz iskierek. Erasmus zadrżał, nie ruszył się z miejsca.
Dozorca polecił coś strażnikowi, który chwycił Erasmusa za ramiona. Chłopak nie spojrzał na jego twarz, jego wzrok mimowolnie wędrował wciąż do rozgrzanego pręta, chociaż powinien zostać pokornie skierowany na ziemię.
To test, pomyślał, gdy dozorca rozsunął jego nogi i podwinął chiton, aby odsłonić mlecznobiałe udo. Sprawdzą, jak dobrze jestem wyszkolony, ale nie zrobią mi krzywdy. Jestem własnością regenta. Nie mogą...
Pierwszą myślą, jaka przebiła się przez mgiełkę bólu, było wspomnienie rozgrzanych warg Kalliasa napierających na bierne, delikatne usta Erasmusa w tamtą noc, gdy gwiazdy jaśniały na niebie, a przyjemna bryza rozwiewała ich ubrania. Kallias przyszedł umalowany, obsypany złotymi ozdobami, niczym jeden z towarzyszy verańskiej arystokracji. Jego ciemna skóra kontrastowała z jasnością skóry Erasmusa. Przez chwilę, przez bardzo krótką chwilę, zanim Kallias go odepchnął, a umysł zalało niezrozumienie i strach, wszystko było dobrze.
Ból był jak lodowaty strumień. Najpierw przyszedł chłód, potem palące gorąco. Erasmus poczuł swąd palonej skóry - mdlący, okropny zapach kręcący w nozdrzach. Poczuł go, zanim jeszcze w pełni zrozumiał, co się działo.
- Milcz - rozkazał ostro dozorca, przyciskając pręt jeszcze bardziej.
Arystokraci wydawali się rozbawieni jego brakiem oporu. Chichotali, a w ich oczach kryła się satysfakcja, żądza i prymitywna radości z dominacji nad słabszym.
Erasmus wrzasnął.
...
Mijały tygodnie, a niedawno jeszcze silna nadzieja, że w pałacu potraktują ich lepie, niż na statku zaczynała wygasać.
Regent jeszcze ani razu nie wezwał żadnego z nich do swych komnat. Przez brak znajomości języka mogli wykonywać tylko najprostsze czynności, tłumaczone zazwyczaj na migi przez pałacowych służących. Od czasu do czasu prowadzono ich na plac - ten sam, na którym w pierwszy dzień przeprowadzono próbę posłuszeństwa - gdzie dozorca lub też z czasem arystokraci kazali im wykonywać różne... zadania, mające udowodnić ich lojalność, wyszkolenie i uległość.
W pewnym momencie pałacowe życie stało się rutyną. Codziennie działo się niemal to samo, aż pewnego dnia zapanowało poruszenie. W kuchni gotowano więcej niż zwykle, na korytarzach panował gwar. Szykowała się jakaś uroczystość.
…
Dopiero późnym wieczorem ktoś zainteresował się Erasmusem.
- Czeka przed drzwiami - poinformował go Aden - jeden z akielońskich niewolników.
Erasmus skinął głową i pospiesznie wyszedł za drzwi pokoju niewolników. Na korytarzu czekał chłopiec, może czternastoletni, ubrany w zwiewne paski jedwabiu i biżuterię. Jego niebieskie oczy świdrowały Erasmusa władczym spojrzeniem. Wahał się tylko sekundę, nim padł na kolana i ucałował posadzkę przed stopami chłopca. Bez wątpienia, mimo młodego wieku był to jeden z nałożników szlachty, o kilka stopni hierarchii wyżej od niego.
Chłopiec kazał mu wstać, po czym przypiął złoty łańcuszek do obroży i odwrócił się na pięcie, ciągnąc Erasmusa za sobą. Nie wyjaśniał, a Erasmus nie pytał. Nie miał prawa.
…
Govart miał wielkie, szorstkie ręce stworzone do machania mieczem, a nie delikatność. Szedł szybko, popychając przed sobą Erasmusa, którego i tak skąpe szaty wciąż pozostawały podwinięte ponad pas. Jego najwrażliwsze miejsca zostały odsłonięte na nocny chłód.
Mijani dworzanie, zbyt zajęci swoimi nałożnikami, nie zwracali uwagi ani na byłego żołnierza, ani na drobnego, upokorzonego, akielońskiego niewolnika prowadzonego przed nim. Erasmus miał wrażenie, że jeszcze kilka kroków i zemdleje.
Mężczyzna nie zaprowadził go w inny zakamarek ogrodu, jak z początku przypuszczał chłopak. Przeszli przez łukowate wejście do pałacu, a wkrótce kroczyli wśród labiryntu korytarzy. Uchwyt Govarta na wiotkich nadgarstkach był więcej niż stalowy.
Pragnienie wolności, które sugerował mu Damen, nadal pozostawało absurdalne i bardzo odległe, lecz Erasmus z pewnym przestrachem odkrył, że chciałby uciec od czarnowłosego Veranina. To pragnienie było dla niego obce i niewłaściwie, ale palące. Przypominało uczucie, gdy zbliżający się do skóry pręt zaczynał ogrzewać skórę. Na jego niezamierzone przypomnienie poczuł się jeszcze słabszy, jeszcze bardziej bezbronny, ale też jeszcze silniejsza niechęć sączyła się w jego serce.
Prywatne komnaty Govarta urządzono z przepychem godnym księcia. Szafki i stół zastawiony jedzeniem wyrzeźbiono w fantazyjne wory zwierząt i roślin splecione w jedno. Duże, wygodne łoże zajmowało większość sypialni. Smukłe kolumienki podtrzymywały baldachim, pozwalający przysłonić śpiącego, jeśli taka była jego wola. Miękkie poduszki leżały na kosztownej pościeli. Nie były to akielońskie jedwabie, zwiewne przykrycia stworzone z myślą o cudownym tańcu kochanków. W ruchach Govarta nie było nic z miłości. Erasmus na nią nie liczył. Nie był aż tak głupi. Myślał po prostu, że może skoro opuścili ogrody, a Govart powstrzymywał się do tego momentu, może jednak jakimś cudem nie będzie tak brutalny, jak na oczach Damena, którego wyraźnie nie lubił. Nie rozumiał ich słów, lecz wrogość i pogarda w stosunku do Damena była wyczuwalna w głosie mężczyzny, który rzucił go teraz na łóżko jednym, silnym szarpnięciem.
Przypominał mu marynarzy, był równie wielki i silny, a jego ręce obchodziły się z ciałem Erasmusa w podobny sposób - szorstki i bezuczuciowy, szukający jedynie własnego zaspokojenia.
Nie skończyło się na jednym razie. Erasmus nie próbował się opierać. Nie miało to sensu, nie wiedział jak... Czuł, że się dusi, że potężne ciało Govarta przygniata go i miażdży, że odbiera mu dech.
Patrzył w czerwoną płachtę baldachimu i zastanawiał się, jakby to było, gdyby został na dworze księcia Damianosa, jakby to było usługiwać komuś, kto był taki dobry i szlachetny. Zastanawiał się, co mogłoby się stać, gdyby smak warg Kalliasa pozostał dla niego tajemnicą. Czy również odprawiono by go do Vere? Nie, książę by na to nie pozwolił. Nie pozwoliłby... Nie swojego osobistego niewolnika.
Nie zorientował się, w którym momencie z jego oczu zaczęły spływać łzy. Govart nie zwrócił na to uwagi, zbyt pochłonięty szczytowaniem. Erasmus jednak czuł te niepozorne, słone kropelki lepiej niż wielkie dłonie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro