1| Rejs
Krzyki urwały się tak nagle, jak zaczęły.
Czworo uzbrojonych gwardzistów wprowadziło do białej, marmurowej sali słaniającego się na nogach, młodego mężczyznę. Jego opalone, umięśnione ciało ciasno krępowały więzy. Ręce miał związane z tyłu, ramiona i muskularną pierś ciasno owinięte sznurem. Na kostkach pobrzękiwał utrudniający chód łańcuch. Włosy zasłaniały mu twarz, lecz nie sposób było nie zauważyć knebla. Nie mógł być jednym z niewolników. Erasmus widział go pierwszy raz w życiu, w dodatku dobrze wyszkolonego niewolnika, a biorąc pod uwagę wiek, jeśli mężczyzna był jednym z nich, musiał być wyszkolony, nie trzeba by wiązać w ten sposób. Wyglądał w jakiś sposób onieśmielająco, gdyby stanął przed nimi bez okowów, wyprostowany i odziany w coś poza szorstką tuniką, Erasmus upadłby przed nim na twarz bez cienia wątpliwości, że ma przed sobą przynajmniej jednego z królewskich gwardzistów, a może nawet samego księcia.
Na wspomnienie księcia poczuł ucisk w gardle. Po tym, co się stało, po tym, jak Kallias go zbrukał... a teraz jeszcze to. Nigdy już nie zobaczy księcia Damianosa, nigdy nie będzie miał okazji służyć mu tak, jak przyszły monarcha zasługiwał, by mu usługiwano. Pozostały mu tylko wyobrażenia jego idealnej twarzy, wyniosłych, królewskich rysów, ciała przypominającego rzeźbę bóstwa. Ileż by dał, aby cofnąć tę feralną noc, ten jeden, nieodpowiedni czyn. Mimo że gdzieś w głębi serca nie żałował tak bardzo, jak powinien, całe jego jestestwo buntowało się przeciw czerpaniu otuchy i radości ze wspomnienia pocałunku, wspomnienia miękki warg i zręcznego języka Kalliasa.
Zamiast tego próbował myśleć o szczęśliwych dniach w ogrodach, o pałacowych lekcjach, innych chłopcach, o chwilach wykradzionych z napiętego planu dnia, gdy mogli z Kalliasem zwyczajnie porozmawiać, jakby wcale za moment nie musieli gnać na kolejne lekcje etykiety, języków, powtarzać odpowiednich póz i gestów.
Nie chciał wierzyć, że Kallias mógł zrobić coś takiego z kaprysu. Był na to za dobry, zbyt lojalny. Byli przyjaciółmi, niemal braćmi, a jednak miejsce, gdzie złota zapinka z lwem stykała się ze skórą, paliło żywym ogniem, puste i okropnie nagie.
Doskonale pamiętał błysk jego oczu, smak skóry i czerwonej farby tak ubóstwianej przez arystokrację. Kallias miał rację, nieważne ile razy mył usta, smak jego warg nie znikał, jakby już na zawsze miał wypalić się na ustach Erasmusa piętnem. Te usta były słodkie, choć smakowały mdlącą goryczą.
Nerwowy rozgardiasz odrobinę osłabł. Większość służby zniknęła, podobnie skrzynie i beczki ustawione wcześniej wzdłuż jednej ze ścian.
Kazano im wstać, więc wstali, pobrzękując cicho złotymi kajdanami. Złota obroża opierała się na bladym karku Erasmusa.
Ustawiono ich w dwóch rzędach, z boków, tyłu i przodu stanęli strażnicy. Założono im na oczy opaski. Sądząc po równomiernym szuraniu, nieprzytomnego wleczono na samym końcu. Ruszyli przed siebie, od czasu do czasu nieznacznie poganiani przez swoich strażników. Nie musieli iść długo. Wkrótce pod ich stopami zatrzeszczały deski, twarze owionęła słona, morska bryza, włosy rozwiały się od uderzeń chłodnego wiatru.
Erasmus odetchnął. Bał się, lecz ożywczy zapach wody przyniósł mu chwilowe ukojenie.
Może nie będzie tak źle, pomyślał. Może nowi panowie okażą się dobrzy i łaskawi.
W jednej chwili czuł na twarzy przyjemne ciepło słońca, w drugiej zniknęło. Potknął się na stopniach i omal nie wywrócił. Ktoś warknął na niego w języku, którego nie potrafił zrozumieć. Zapewne był to verański, Narsis mówił, że popłynął do Vere.
Do jego nozdrzy dotarł wilgotny, duszny zapach. Czyjeś ręce pociągnęły go za ramię i wprowadziły do klatki. Bokiem musnął metalowe kraty.
- Siadaj. - Tyle zrozumiał z dłuższej wypowiedzi verańskiego mężczyzny. Nigdy nie uczył się verańskiego, ale słowo było mu znajome, pewnie zapożyczone z innego języka.
Posłusznie usiadł, opierając się plecami o grube, gęste pręty. Zadrżał. Było zimno, a niewolnicy mieli na sobie jedynie zwiewne tuniki. W pałacowych murach w zupełności wystarczały, lecz tu, blisko morza, w zacienionych trzewiach statku delikatny len było o wiele za cienki.
Obce głosy pokrzykiwały do siebie po verańsku. Obok Erasmusa usiadł ktoś jeszcze. Wkrótce w klatce były cztery osoby. Szczęknęła kłódka.
- Milcz - powiedział stanowczo strażnik, chociaż nikt nie odważył się odezwać.
Siedzieli skuleni i przestraszni, niezdolni zobaczyć gdzie dokładnie są ani kim są ich nowi dozorcy. Cisza chyba go zadowoliła, bo strome, jak przekonał się osobiście Erasmus, schody zaskrzypiały delikatnie.
Chciałem tego. Chciałem popłynąć za morze. Chciałem tu być, próbował sobie nieporadnie wmówić, aby tylko uspokoić urywany oddech i kołaczące wściekle w piersi serce.
Ciemność była przytłaczająca, nieważne czy otwierał, czy zamykał oczy. Materiał był gęsto pleciony, dość szorstki, idealnie sprawdzał się w swojej roli.
Chłopak obok niego przełknął ciężko ślinę. Jakaś dziewczyna wydała stłumiony dłońmi pisk.
Z pokładu dochodziły przytłumione przed grubą warstwę drewna krzyki. Statkiem wciąż kołysało. W pewnym momencie nie wiedział dokładnie, w którym, Erasmus uświadomił sobie, że odbili od brzegu. Fale były tutaj większe, statek kołysał się w innym rytmie.
Odpływali. Naprawdę opuszczali Akielos.
…
Zawsze wyobrażał to sobie inaczej, jako coś pięknego, niesamowitego, w pewnym sensie magicznego. W swoich wizjach leżał obleczony w zwiewne jedwabie, ubrany w złotą i błękitną farbę, wśród miękkich, delikatnych poduszek i półprzezroczystych zasłon, które przyćmiewały światło świec, pogrążając wszystko w ciepłym półmroku.
Patrzył spod zmrużonych powiek na boską - potężną i łagodną jednocześnie - sylwetkę księcia, czuł uginający się pod ciężarem drugiego ciała materac. Wiedział, że jest bezpieczny, że nic mu nie grozi. Ciepłe, duże dłonie wywoływały przyjemny dreszcz na jego bladej skórze, kiedy muskały jego biodra, gładziły łydki i uda, rozsuwając łagodnie nogi.
Ręce miał związane nad głową złotą wstęgą, a mimo to nie czuł się skrępowany. Wręcz przeciwnie, sam z lubością nastawiał się do kolejnego dotyku. Nie nachalnie, lecz wyraźnie pokazywał, że mu się podoba, że książę może zrobić, co tylko zechce, a on z radością mu się odda.
To miał być ważny dzień, dzień idealny, poprzedzony ucztą wraz z innymi chłopcami. Dzień, na który czekał całe swoje życie.
Przycisnął dłonie do ust, aby stłumić szloch. Był brudny i taki właśnie się czuł. Zapłakany i zasmarkany, lepki od krwi i innych wydzielin. Gdyby mógł, zniknąłby w kącie klatki.
Podciągnął nogi jeszcze bliżej siebie, aby zająć, jak najmniej miejsca. Pozostali rzucali mu ukradkowe, współczujące spojrzenia, ale nie próbowali go dotknąć ani pocieszyć słowami. Nie mieli dość odwagi, by zaburzyć nakazane przez strażników milczenie.
Nie chciał ich uwagi, nie chciał niczyjej pomocy. Chciał cofnąć czas albo zasnąć i obudzić się w lepszym miejscu. Najlepiej na dworze Akielos, wśród miękkich książęcych poduszek. Wiedział, że jest okropny i samolubny, dobry niewolnik nie powinien nawet tak śmiało myśleć, jego życie i wola należały do pana, ale był roztrzęsiony, zziębnięty i już nawet nie czuł strachu. Zastąpiła go zimna pustka, która niczym maska chroniła jego delikatne ja.
Mimo to nie potrafił zatamować łez i cichego szlochu. To nie było coś, o czym można ot tak zapomnieć.
Na zdartych kolanach i dłoniach widniała zaschnięta krew. Jego idealnie gładką, bladą skórę zdobiły konstelacje żółtych i niebieskich sińców. Większość nabiły kanty skrzyni, na którą go rzucono, resztę - zapalczywe ręce.
Obrzydliwy, lubieżny śmiech odbijał się echem w jego głowie, raniąc uszy, jak fałszywy akord. Wciąż czuł szorstkie palce, stwardniałe od przenoszenia ładunków i pracy z olinowaniem, drapiące wrażliwy brzuch, plecy, ramiona, ściskające sutki, jakby to były pluskwy, które starają się zagnieść, a nie delikatne, różowe punkciki na ciele chłopca.
Podobały im się jego stęknięcia, jego krzyki, których pod koniec nie miał już siły tłumić. Specjalnie zmuszali go do napięcia mięśni, rechocząc przy tym głośno. Raz za razem szorstkie dłonie spadały na jego pośladki albo plecy, zmuszając do ruchu, mimo że nie miał już na to siły.
Nie mogli go trwale uszkodzić, ale do końca rejsu pozostało kilka tygodni. Doskonale wiedzieli, że nie muszą przejmować się siniakami czy zadrapaniami, które pod okiem pokładowego medyka zniknął w kilka dni.
Było ich kilku. Trzech może czterech. Nie pamiętał. To nie miało znaczenia. Był splamiony, splugawiony, jak jeszcze nigdy. Pocałunek z Kalliasem był teraz jak uosobienie czystości. Ileż by dał, aby móc znów objąć przyjaciela. Po prostu objąć i choć przez chwilę poczuć się znów bezpiecznie.
Podskoczył, kiedy skrzypnęły deski. Do ładowni wytoczył się chwiejnym krokiem jeden z dozorców. Na jego brodatej twarzy niczym klejnot lśnił biały uśmiech. Wśród niewolników przebiegła fala strachu, kiedy nie do końca obecny wzrok mężczyzny spoczywał po kolei na każdej z klatek. Erasmus mocniej przycisnął dłonie do ust.
Błagam, pomyślał. Błagam, tylko nie znowu.
Mężczyzna jednak nawet na niego nie spojrzał. Jego wzrok przykuła drobna, czarnowłosa dziewczyna dwie klatki obok. Nie stawiała oporu, gdy postawił ją na nogi i zamykając uprzednio klatkę, wyprowadził za ramię z ładowni. Przez moment Erasmus dostrzegł jej oczy. Były czarne i puste jak studnie bez dna.
…
Następnego dnia, a przynajmniej Erasmus przypuszczał, że nastał nowy świt, bo przyniesiono im posiłek i pozwolono mu oraz czarnowłosej dziewczynie obmyć się w misce chłodnej, słodkiej wody, oboje zostali zaprowadzeni do ciasnej kajuty medyka. Towarzyszył im ten sam strażnik, który dzień wcześniej ją wybrał.
Stanęli przed wychudzonym, pomarszczonym starcem, spuszczając głowy. Nie było miejsca, by uklęknąć. Nie było miejsca, które pozwoliłoby oddać mężczyźnie należną cześć.
Lekarz wstał ze swojej koi i zmierzył ich badawczym spojrzeniem. Ujął w długie palce podbródek Erasmusa i dokładnie obejrzał jego twarz.
Powiedział coś po verańsku do strażnika, który uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami.
Lekarz kontynuował oględziny, a blondyn, walcząc z mdłościami, zaciskał z całej siły szczękę. Dotyk mężczyzny bolał jak ukąszenia pszczół. W końcu lekarz wyjął z szafki pudełeczko maści i kilkoma oszczędnymi ruchami nasmarował zdartą skórę i kilka większych siniaków. Potem jego uwagę zwróciła dziewczyna. Erasmus poczuł ulgę.
- Wybaczcie mą śmiałość, panie - powiedziała pokornie dziewczyna po akielońsku. - Wczoraj spółkowali ze mną strażnicy i...- zawahała się. - Czy macie może środek zapobiegający ciąży?
Medyk milczał dłuższą chwilę, starając się zrozumieć jej słowa, a kiedy ich sens zapewne do niego dotarł, trudno powiedzieć o ile na zasadzie domysłów, a ile naprawdę zrozumiał, pobladł i powiedział coś gniewnie do strażnika, którego twarz również w momencie upodobniła się do kredy. Medyk niemal wyszarpnął z szuflady fiolkę zielonkawego płynu. Podał go dziewczynie i pokazał gest picia z butelki. Skinęła lekko głową i bez protestów opróżniła fiolkę.
Do klatki strażnik odprowadził tylko Erasmusa. Dziewczyna została z medykiem.
…
Nie było jej dwa dni, a kiedy strażnicy ją przynieśli, jej brzuch otaczały bandaże. Miała podkrążone oczy, zsiniałe usta. Chwiała się lekko na nogach.
Marynarze i nadzorcy wciąż chętnie korzystali z wolnej ręki i grupy pięknych, wyselekcjonowanych niewolników pod pokładem, lecz wyraźnie wystrzegali się kobiet.
Erasmus zdążył już stracić rachubę. Nie pamiętał, ile razy stawał przed medykiem, ile razy twarda skrzynia zastępowała mu łóżko, ile razy jego krzyki niosły się w ciasnocie kwatery załogi, a twarde, brutalne ręce błądziły po jego ciele. To było jak sen, powtarzany w kółko koszmar, który chciałoby się przerwać, ale jest się zbyt słabym, aby wyrwać się z pętli.
Mógł płakać i błagać, ale wiedział, że to nic nie da. Nie zmieni ich postępowania, więc potulnie schylał kark i wypinał się bardziej, kiedy tego chcieli. Był w końcu tylko niewolnikiem, urodzonym, by służyć swoim panom.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro