4| Torveld
Prywatne komnaty arystokracji źle mu się kojarzyły. Czuł się w nich niezręcznie, nie tyle przytłoczony przepychem, a przerażony tym, co zawsze działo się, gdy go do nich wzywano. Przekraczając próg komnat Torvelda, zadrżał ledwo zauważalnie. Uczucie nie było wiele mniej przytłaczające, lecz z pewnością przytłumione cichutkim, pełnym nadziei głosikiem szepczącym z tyłu jego głowy - on mnie nie skrzywdzi.
Gościnne komnaty Arles w niczym nie ustępowały komnatom Govarta, był jeszcze wystawniejsze, na łożu spoczywało jeszcze więcej aksamitnych poduszek. Sypialnia i sala do przyjmowania gości, którą w głównej mierze zajmował stół oraz krzesła, były oddzielnymi pomieszczeniami.
Torveld gestem odprawił służących i skierował się wprost do sypialni, samodzielnie ściągając i odwieszaj płaszcz na stojące w sypialni krzesło z rzeźbionym w skomplikowany wzór, jak chyba wszystko w Vere, oparciem. Wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego z rezultatów rozmów.
Ochlapał twarz wodą z misy stojącej na stoliku.
Erasmus zbliżył się do drzwi. Ich ciemna, solidna płyta kojarzyła mu się z drzwiami grobowca. Miał wrażenie, że jeśli zamknął się za nim, już nigdy nie zdoła ich otworzyć, jakby miały przypieczętować jego los okrutnym, metalicznym zgrzytem zawiasów i trzaskiem drewna o kamień.
Coś kazało mu uciekać. Przez chwilę nawet to rozważał, owładnięty irracjonalnym pragnieniem, silniejszym niż strach przed konsekwencjami i wdzięczność Patryjskiemu księciu. To nic, że taką zniewagę mógł przypłacić życiem, jego ciało krzyczało u c i e k a j, a on z trudem powstrzymywał się od ruchu, tak samo, jak na arenie się do niego zmuszał.
- Erasmusie? - zapytał zmartwiony Torveld. - Czy coś się stało?
Pokręcił delikatnie głową. Zachowywał się okropnie. Powinien być wdzięczny, że ktoś tak znamienity, jak Torveld na niego spojrzał i zaprowadził do swojej sypialni, że pozwalał mu przebywać w tym samym pomieszczeniu, słuchać swoich słów. Przestąpił próg pomieszczenia, ale nie zamknął drzwi. Nie był w stanie.
Podszedł niepewnie do łóżka, na którym siedział wsparty wygodnie na rękach mężczyzna. Co powinien teraz zrobić? Tyle razy wyobrażał sobie podobną scenę, kiedy jeszcze jego marzenie o służeniu księciu Akielos wydawało się realne. Jedyna różnica polegała na tym, że w wyobrażeniach to książę przejmował inicjatywę, kierował Erasmusem wedle własnego uznania, nie oczekując od niego niczego poza posłuszeństwem. Torveld wymagał inicjatywy. Nie powiedział, co Erasmus ma zrobić, w żaden sposób nie dał mu niczego do zrozumienia- jedynie siedział, wpatrując się w niego wzrokiem pełnym tego samego podziwu, z tą samą fascynacją, jak w momencie, gdy ich oczy pierwszy raz się spotkały.
- Zimno ci? - padło pytanie.
Erasmus uniósł nieznacznie wzrok, szukając w tym jakiegoś podstępu, lecz niczego nie udało mu się dostrzec - Torveld obdarzył go troską, nie jak niewolnika, a jak przyjaciela. Erasmus drżał, ale nie z zimna.
- Możesz usiąść obok mnie i okryć się przykryciem.
Chłopak podszedł powoli, niepewnie. Mierzył się z nieznanym, przyjaznym traktowaniem, odmiennym nawet od akielońskiego, do jakiego przywykł przez lata spędzone w ogrodach Nereusa, a potem w okolicy pałacu. Było zdecydowanie inne niż brutalność zasmakowana w verańskich murach. Nie był to nawet sposób patryjski.
Siadając na miękkim materacu, starał się zrobić to z gracją, zachowując od księcia pełen szacunku odstęp, nie dość duży, by nie można było go dotknąć, ale dostateczny, by Torveld mógł sam zdecydować, kiedy będzie miał ochotę.
- Dobrze się dzisiaj sprawiłeś, Erasmusie. Byłeś bardzo dzielny.
Policzki blondyna zaróżowiły się delikatnie, usta wygięły w delikatnym, skromnym uśmiechu.
- Dziękuję, panie - odpowiedział.
Wciąż czuł się niepewnie, z trudem panował nad swoim ciałem, a jednak słowa Torvelda sprawiły mu prawdziwą radość. Mógłby słuchać jego głosu godzinami.
Chciał się mu w jakiś sposób odwdzięczyć za uratowanie przed ogniem, chciał pokazać, jak bardzo droga jest mu jego obecność, jak docenia poświęcony czas, pochwałę. Nie miał jednak nic, czego mógłby pragnąć książę, nic, czym mógłby go obdarować... Świadomość uderzyła w niego niczym siarczysty policzek. Nie miał przedmiotów, ale było coś, co mógł ofiarować. Miał siebie.
Nie był już czysty, nie była to jego pierwsza noc. Nie mógł oddać Torveldowi nienaruszonego ciała, idealnej skóry i wypielęgnowanych do granic możliwości dłoni - te zdążyły odrobinę stwardnieć od pracy w kuchni. Mógł za to oddać siebie, swoje uwielbienie, wszystko, co posiadał.
Torveld nie był Govartem. Nie rzucił się na Erasmusa z siłą gotową powalić konia. W ogóle go nie dotykał. Jedynie miodowe oczy księcia mogły służyć za wskazówkę, że chłopak budzi w nim więcej.
Torveld oczekiwał inicjatywy, czegoś wręcz sprzecznego z naturą niewolnika, z naturą Erasmusa.
Przysunął się o centymetr, dwa, pięć. Spod opadającej na okolone długimi rzęsami oczy grzywki wypatrywał aprobaty na twarzy Torvelda, a kiedy ją dostrzegł, odrobinę pewniej zmniejszył dziejący ich dystans.
Nie patrzył księciu w oczy, zbyt skupiony na opanowaniu wciąż rozedrganego ciała, zbyt zawstydzony własną, w gruncie rzeczy pożądaną śmiałością. Skupił się na czerwonej linii warg, ukrytej wśród krótkich włosów gęstej brody. Lekko musnął wargi Torvelda własnymi, nie mając właściwie pojęcia, jak zrobić to dobrze, żeby zadowolić księcia. Całował się drugi raz w życiu, za pierwszym będąc jedynie biernym, zastygłym w zaskoczeniu, podczas gdy Kallias smakował jego ust. Teraz role się odwróciły.
Książę nie odepchnął go ani nie odwzajemnił pieszczoty, pozwalając mu nieumiejętnie muskać swoje usta. Było inaczej niż na statku, inaczej niż w komnatach Govarta, inaczej niż a Akielos. Tym razem Erasmus panował nad sytuacją, sam wyznaczał prędkość, intensywność wszystkiego... Jeszcze nigdy nie miał takiej władzy.
Torveld uniósł dłoń i wplótł palce w miękkie loki Erasmusa, przeczesując je powolnymi, czułymi ruchami. Płynne złoto przelewało się przez jego ostrożne ruchy. Chłopak poczuł subtelny napór, usta Torvelda przejęły kontrolę nad pocałunkiem, pogłębiając go, lecz nie przyspieszając. Odchylił głowę w bok, dając księciu jeszcze większy dostęp. Powoli opadł na poduszki. Torveld pochylał się teraz nad nim, nad jego bladym, obleczonym w cienki chiton ciałem. Tunika podwinęła się nieco wyżej, ukazując paskudne, szerokie, świeże blizny. Skóra wokół nich była zaczerwieniona i zmarszczona. W niczym nie przypominała karnacji o mlecznym odcieniu, stanowiącej główną ozdobę Erasmusa.
Bał się, że Torveld odsunie się obrzydzony. Nie zrobił tego. W ogóle nie spojrzał na nogi Erasmusa, oczarowany jego brązowymi, łagodnymi oczami, które przymknął z przyjemności.
Jedna dłoń księcia pozostała wpleciona we włosy chłopaka, druga oparła się koło jego głowy na materacu, dla zachowania równowagi. Pachniał kadzidłem i cytrusami - słodką, aromatyczną mieszanką.
Erasmusowi brakowało tchu. Ciemniało mu przed oczami, lecz nie zamierzał przerywać. Na policzkach czuł przyjemny gorąc, który rozprzestrzeniał się po całym jego ciele niosącymi przyjemność falami.
Dłoń z włosów przeniosła się na jego kark, odrywając się na chwilę, aby ominąć wysadzaną klejnotami, złotą obrożę, a potem nieco niżej- sunęła po ramieniu, wywołując kolejne uderzenia przyjemnego ciepła. Kciuk musnął obojczyk, potem dłoń ruszyła dalej, wzdłuż łokcia. Ich palce splotły się na krótki moment, by zaraz potem rozłączyć. Torveld musnął jego talię, biodro, lekko ścisnął udo. Erasmus szarpnął się mimowolnie, przerywając pocałunek. To było silniejsze od niego. Nie chciał się wyrywać, przecież było mu dobrze, Torveld był dobry.
Odwrócił zawstydzony głowę, gotów na wybuch złości, który jednak nie nastąpił. Torveld odsunął się od niego i usiadł z powrotem na materacu.
- Nie musimy tego robić, jeśli nie chcesz - powiedział spokojnie, bez cienia wyrzutu czy poirytowania.
- Ale ja chcę! - zaprotestował Erasmus i natychmiast skulił się w sobie, przestraszony wybuchem śmiałości.
- Nie zrobię tego, jeśli miałbym sprawić ci ból. Boisz się. Widzę.
- T-to nic. Naprawdę, panie. Jedynie mnie zaskoczyłeś.
Dla potwierdzenia swoich słów podniósł się nieco, nieśmiało ujął nadgarstek księcia i pokierował na swoje nogi. Palce Torvelda znowu dotknęły nienaruszonej skóry. To było jak sztylet albo kolejny rozpalony metal - bolało na innej płaszczyźnie, w sposób przekraczający sferę fizyczną.
Erasmus stłumił chęć odsunięcia ich od siebie i skulenia się w kącie komnaty. Był w stanie to wytrzymać. To nie było nic takiego, jednak Torveld łagodnie cofnął dłoń. Nie wyrwał jej, a jedynie oderwał od uda.
- Nie okłamuj mnie, Erasmusie. Nie skrzywdzę cię, bez względu na to, jak żarliwie byś błagał. Wzdrygasz się i uciekasz, nawet jeśli świadomie tego nie chcesz. Mamy czas. Regent zgodził się przekazać wszystkich akielońskich niewolników pod kuratelę mojego brata. Już niedługo opuścimy Vere.
Do Erasmusa słowa Torvelda docierały powoli. Z początku nie potrafił w nie uwierzyć, były zbyt piękne, aby być prawdziwe.
- Nikt już cię nie skrzywdzi, Erasmusie. Obiecuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro