21 XII
21 XII, przedświąteczna gorączka w uroczym miasteczku.
Zegar jest gorący. Parzy moje dłonie.
Trzymam go przez materiał koszulki i niosę przed sobą. W słabym świetle latarni ulicznych nie widać zaschniętych plam krwi na mundurze Tamtego. Ludziom wydaje się pewnie, że jestem jednym z nich - spieszących do domów z prezentami.
Dziwnie mi to pisać. Nie jestem jednym z ludzi. Tych ludzi, dla ścisłości.
Próbuję rozpoznać obecne czasy. Jednocześnie oddycham z ulgą. Dobrze, że wylądowałem w środku małego miasteczka, a nie na froncie, czy coś w tym rodzaju.
Przyglądam się ludziom. Dama w kapeluszu o szerokim rondzie. Dziecko w wełnianej czapce. Dżentelmen zawzięcie szukający czegoś w czarnym neseserze.
Kątem oka widzę ich.
Mała ptaszyna goni swoją siostrzyczkę. Wpadają razem w zaspę, śmiejąc się perliście.
Widzę przed oczami przerażenie tego ptaka, gdy mniejsze pisklę ginie w rozbłysku gorąca. Pamiętam to nazbyt dobrze.
Przykro mi.
Podchodzę do nich.
— Witaj, ptaszyno. — mówię bez cienia krępacji. Dawno się jej wyzbyłem. Wolę bezpośrednio okazać uczucia.
Dzieci są lekko zdezorientowane. Rzucam w ich stronę śnieżką.
Chwytają w lot moje intencje i już po chwili trwa zacięta walka. Daję się pokonać, tak, jak blond aniołkowi.
Mróz szczypie mnie w poliki, ale nie jest mi zimno.
Dżentelmen z neseserem woła na dzieci. Odchodzą, machając mi na pożegnanie i krzycząc:
— Wesołych Świąt, przyjacielu!
Przyjacielu.
Czuję się zaszczycony.
Łza zamarza mi na twarzy.
Czuję jednak, że mam z ludźmi tutaj wiele wspólnego. Wszyscy lecimy do tego samego celu. Do szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro