03. Korki.
11.09. 2012
Najbardziej nie lubiłam wtorków. Siedem lekcji, w tym dwie matematyki i na deser korepetycje z chemii u pani Ketońskiej. Za dziesięć trzecia pojawiłam się przy ulicy Chopina. PRL-owski żółto-pomarańczowy blok znajdował się zaledwie kilka ulic od mojego liceum, na jednym ze spokojniejszych osiedli w mieście. Po drodze, idąc wzdłuż kasztanowej alei, często mijałam na odrapanych, zielonych ławkach przygarbione staruszki lub matki kołyszące swoje pociechy w kolorowych wózkach. A grupka dzieciaków dokazywała przy trzepaku lub na pobliskim placu zabaw.
Zatrzymawszy się pod klatką, gdzie mieszkała pani Ketońska, zauważyłam, że na ławce wyleguje się rudy kot. Zachłannie wystawiał pyszczek w stronę promieni wrześniowego słońca. To było ostatnie tak ciepłe popołudnie. Na następny dzień prognozy przewidywały ochłodzenie i deszcz. Usiadłam na ławce. Podobnie jak kot obróciłam głowę w stronę słonecznej poświaty, uwielbiałam gdy ciepłe promienie rozgrzewały moją twarz. Jeszcze tak z dwie minuty...
Wtem z klatki wybiegła wysoka dziewczyna, miała gładko zaczesane włosy w kok i okulary „kujonki" na nosie. Nie znałam jej imienia, ale wiedziałam, że ma korki przede mną i chodzi do tego samego liceum co ja, klasa druga „c" bodajże... Gdy minęła ławkę pod blokiem, niechętnie wbiłam spojrzenie w domofon. Westchnęłam ciężko i podeszłam bliżej. Nacisnęłam bez namysłu przycisk przy nazwisku nauczycielki.
- Otwieram – odezwał się skrzeczący głos, który brzmiał jak automatyczna sekretarka.
Chwyciłam szybko za klamkę, po czym udałam się pod dobrze znane mi, lekko uchylone drzwi na drugim piętrze.
- Dzień dobry – powiedziałam, wchodząc do środka. W przedsionku przy szafce na buty i pionowym lustrze zauważyłam kościstą postać nauczycielki. Ubrana w długą do ziemi, wełnianą spódnicę i luźny kaszmirowy sweter, natychmiast zaczęła prawić o pięknej pogodzie, kolejce w supermarkecie, a potem o dziewczynie, która przede mną wyszła:
- Przed tobą chodzi do mnie drugoklasistka, przygotowuję ją do olimpiady chemicznej. Rok temu była finalistką... A czy zrobiłaś zadania ze zbiorku Witowskiego, Amelko?
- Emilko – poprawiłam. – Chodziłam do niej już od dwóch lat, a nadal przekręcała moje imię.
- Tak, Emilko... Jeśli dobrze pamiętam przerabiamy dzisiaj chemię organiczną.
- Zgadza się – Przytaknęłam ruchem głowy. – Mam też arkusz maturalny z dwutysięcznego dziewiątego roku.
- Świetnie, zajmiemy się nim po omówieniu lekcji...
Wypełniony tylko do dwunastego zadania – dodałam w myślach. Nienawidzę chemii, gdy tylko mam przed sobą zadania, gdzie jest coś do policzenia od razu się poddaję. Rozkład połowiczny węgla, stężenia, wartość OH... A najbardziej mdli mnie od uzupełniania wzorów reakcji, jakieś roztwory buforowe... Nie, to nie dla mnie, ale matka chciała mnie wepchnąć na medycynę. W gimnazjum nie miałam problemów z chemią, pierwsza klasa liceum też jeszcze nie zapowiadała tragedii... miałam czwórkę na koniec roku. W drugiej klasie zaczęły się fakultety i chemia organiczna a wraz z nią posypały się jedynki... Zrównałam się z kolegami z fakultetu humanistycznego. Kompletnie nie rozumiem zadań, a nasza nauczycielka goni z materiałem... Biol-chem, który nienawidzi chemii - dobre sobie, ale to moja rzeczywistość. Jestem najgorsza na fakultecie, nie radzę sobie i tylko czuję na sobie pełne politowania spojrzenia koleżanek z klasy.
- Broniewska, marnujesz się na biol-chemie – westchnęła dzisiaj na trzeciej lekcji Magda, kiedy podczas gdy reszta wypełniała w skupieniu zadania ze zbiorka, ja bazgrałam na marginesie strony kwieciste wzory. - Nie myślałaś czasem o ASP?
- Nie potrafię rysować, to tylko durne kwiatki – odparłam, nie przerywając sobie w ozdabianiu kartek. Wzruszyłam ramionami. – Nie rozumiem tych zadań, już wolę coś naskrobać zamiast przez pół godziny patrzeć się na ściany w sali...
- Naprawdę jesteś w tym dobra... jakie piękne róże! – zachwycała się Magda. - A cierpnie są jak żywe, jakbym zaraz miała się ukłuć. Masz prawdziwy talent!
Powiedź to mojej matce – pomyślałam. A do Magdy uśmiechnęłam się blado, po czym zapytałam o zadanie, które zaczęła rozwiązywać przy tablicy Halina, najlepsza chemiczka z mojej klasy. Nikt nie miał wątpliwości, że jest pupilkiem nauczycielki. Wszyscy jej zazdrościliśmy, w lot łapała zadania, miała największe szanse, aby dostać się na medycynę lub stomatologie i to za pierwszym razem. Choć nasza grupa fakultetu biologiczno-chemicznego liczyła szesnaście osób, miałam świadomość, że tylko dwie, góra trzy osoby dostaną się na najbardziej pożądane medyczne kierunki studiów. Reszta wybierze zapewne coś bardziej dostępnego, choć nadal obleganego – farmację, pielęgniarstwo, analitykę medyczną, biotechnologię... będzie też kilku dietetyków, może kosmetologów... a reszta, ta najbardziej zdeterminowana, tak zwane „dzieci lekarskie" przez rok będą uczyć się, aby poprawić wyniki maturalne i zawalczyć o kontynuację rodzinnego prestiżu.
Gdzie ja będę za rok? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Spojrzałam na zadania w zbiorku. Minęło czterdzieści minut moich korepetycji z panią Ketońską, starą panną, która nie znała sprzeciwu i nie tolerowała niedokończonych arkuszy maturalnych. Pokiwała głową z dezaprobatą, gdy po omówieniu lekcji, zabrałyśmy się za arkusz maturalny i dotarłyśmy do dwunastego zadania.
- Nie zdążyłam – szepnęłam niemrawo. – Miałam problem z resztą zadań...
Pani Ketońska już miała coś powiedzieć, gdy wtem do jej uszu dobiegł dźwięk domofonu.
- A kogo to licho niesie?! – zerwała się z miejsca. – Ach... A może to ten nowy uczeń? - zaczęła się zastanawiać. – Albo to Grudzowska z parteru. Biedaczka ma Alzhaimera, zapomina kod do klatki i potem dzwoni po sąsiadach...
- Otwieram – zabrzmiał skrzeczący, automatyczny głos sekretarki.
Usłyszałam rytmiczne kroki na klatce schodowej, a po chwili z przedsionka dobiegły strzępki rozmów. Rozmówca był zdyszany, mówił szybko i niewyraźnie, jakby się dusił. To pewnie był ten nowy uczeń pani Ketońskiej.
- Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór... nazywam się Marcel Jastrzębiec, byłem umówiony na dzisiaj na godzinę czwartą.
- Jeszcze piętnaście minut... proszę, zaczekaj w pokoju obok przy kuchni, następnym razem nie musisz się tak śpieszyć...
- Przepraszam, nie chciałem się spóźnić na pierwszą lekcję, mój bus miał opóźnienie i stąd ten pośpiech... Nie byłem pewien, czy to ten blok i adres...
- Ach, tak... - Mogłabym przysiąc, że pani Ketońska kiwnęła głową i wbiła w niego swoje przenikliwe, blado-błękitne spojrzenie. – Dojeżdżasz?
- Tak, z Orzanki... - Chłopak wymienił nazwę wioski, która znajdowała się około godzinę drogi od miejscowości, gdzie chodziłam do szkoły i na korki do pani Ketońskiej. Sama mieszkałam na obrzeżach miasta, ale dojeżdżałam z domu autobusem miejskim w niecałe pół godziny, a ze szkoły miałam niecałe dziesięć minut drogi.
- Rozumiem, dobrze to proszę poczekaj, zaraz skończę lekcję.... – To mówiąc wróciła do mnie i zaczęła omawiać kolejne zadanie z arkusza, dwunaste, to które nie udało mi się zrobić. Po skończonych zajęciach nakazała, abym dokończyła resztę sama i przyniosła na następne korepetycje za tydzień.
Wychodząc do przedsionka, zauważyłam kątem oka nowego ucznia w pokoju przy kuchni. Pokoje łączył jeden korytarz, a drzwi były otwarte. Nowy był średniego wzrostu, może nawet niższy niż statystyczny chłopak z mojej szkoły. Nie mogłam tego dokładnie ocenić, siedział na krześle bokiem do wejścia. Mignęły mi szybko przed oczami jego płowa czupryna i pochylona sylwetka. Wyglądał na zmartwionego a może zestresowanego. Cóż, korepetytorka nie należała do najmilszych osób. Była poważna i miała swoje zasady, mogła budzić niepokój. Sama też byłam pełna obaw, gdy przyszłam tu po raz pierwszy dwa lata temu. O Ketońskiej krążyły legendy w mojej szkole, ale wszyscy ją polecali, a przynajmniej wszystkie znajome mojej mamy, których córki i synowie dostali się na medycynę.
- Pamiętaj o arkuszu, Amelko...
- Emilko...
- Tak, Emilko... i przerób zadania z Witowskiego, sprawdzę za tydzień.
- Dobrze...
Odprowadziła mnie do drzwi przeszywającym wzrokiem. Miałam wrażenie, że już tylko czeka, żebym opuściła jej mieszkanie. Pośpiesznie podałam banknot.
– Dziękuję, do widzenia. – Zdobyła się na wymuszony uśmiech. – Panie Jas...
- Jastrzębiec – Chłopak pojawił się w przedsionku. Czułam na sobie jego spojrzenie. Nie miałam odwagi, aby odwrócić się i przyjrzeć się nowemu, z resztą ubrałam już buty i chwyciłam za klamkę. Pośpiesznie pożegnałam się z nauczycielką.
- Panie Jastrzębiec, zapraszam do salonu... która klasa?
- Trzecia, maturalna... - Zdążyłam usłyszeć, wybiegając na klatkę schodową.
W kilka sekund byłam już pod blokiem. Koniec męczarni, pora wrócić do domu. Wtem po przeciwnej stronie ulicy dojrzałam znajomą postać – Gracja Antoniak. Wyglądała jak modelka z wybiegu w klasycznych, ciemnych jeansach, botkach na płaskim obcasie i kremowym prochowcu. Najsmuklejsza dziewczyna z mojej klasy, ile bym dała, aby wyglądać tak jak ona. Ciekawe, czy mieszka gdzieś w pobliżu. Chciałam do niej podejść i zagadać, ale zabrakło mi odwagi. Nadal nie mogłam w to uwierzyć, że chciała się ze mną zadawać. Dzisiaj na dużej przerwie odrabiałyśmy razem zadanie z matematyki. Tłumaczyła mi zadanie z liczbami niewymiernymi. To naprawdę było bardzo miłe. Przez moment przyglądałam się jej postaci, gdy nagle usłyszałam za sobą krzyk:
- Emilia, zapomniałaś wziąć zbiorek z zadaniami! – Nie! Tylko nie Emilia. Moje imię jest beznadziejne. Emilka brzmi słodko, jak imię dla pięciolatki, Emila twardo i niezgrabnie, a Emilia jak dla starej matrony z XIX wieku. Zawsze miałam problem, jak się przedstawiać innym. Nie mając nic lepszego, zdecydowałam się na Emilkę, choć miałam wrażenie, że z takim imieniem nikt nie traktuje mnie poważnie.
- Twój zbiorek Witowskiego! – Odwróciłam się. To był nowy uczeń pani Ketońskiej. Teraz mogłam mu się przyjrzeć. Tak, jak podejrzewałam średni wzrost, był wyższy ode mnie może z dziesięć, piętnaście centymetrów. Blond gęsta czupryna, po bokach gładko przystrzyżone włosy. Pełna, owalna twarz, lekko zadarty nos, wąskie oczy, kilka wyprysków na czole... Nie, nie mój typ...
- Dzięki – odparłam, biorąc do ręki książkę z pomarańczową okładką.
- Pani Ketońska zauważyła, że nie zabrałaś go po lekcji i powiedziała, żebym pobiegł za tobą. Nie byłem pewien czy nazywasz się Amelia czy Emilia...
- Emilia, ale nie cierpię mojego imienia. – odpowiedziałam bez zastanowienia. Może to niegrzeczne tak mówić. Z drugiej strony chciałam być szczera. Jeśli kiedyś miałabym znów zapomnieć podręcznika nie życzyłabym sobie, aby ktoś darł się za mną w ten sposób. Swoją drogą, jeśli by tak zrobił, na pewno bym się już nie odwróciła, tylko przyśpieszyła krok i uciekła jak najdalej. Nie reaguję na Emilia i koniec.
- To może Emilka? – Chłopak był zdezorientowany. – Emilka będzie ok? Nie chciałem, żeby zabrzmiało... hmm... dziecinnie?
- Dziecinnie? – powtórzyłam. – Racja... Mam kiepskie imię. Sam widzisz...
- Emi, Emma, Emka... - Zaczął szukać odpowiedniej formy.
- Niech będzie Emi, ale zapamiętaj nie Emila i broń Boże nigdy więcej Emilia – mimowolnie uśmiechnęłam się.
- Będę pamiętać – Kiwnął głową, po czym udał się w kierunku drzwi od klatki. Spryciarz zablokował drzwi kamieniem, żeby nie dzwonić drugi raz domofonem, ale jeszcze raz spojrzał na domofon, aby upewnić się, jaki to był numer mieszkania.
- Drugie piętro, dziewiątka!
Już nie odpowiedział, ale na pewno usłyszał. Odwróciwszy się zerknęłam na drugą stronę ulicy. Gracji Antoniak już tam nie było. Może poszła dalej, a może wszystko słyszała? No pięknie, jeśli jednak rozpoznała mnie to... jeszcze pomyśli, że ten nowy to mój chłopak. Nie, tylko nie to! Mam nadzieję, że mimo wszystko nic nie słyszała i poszła w swoją stronę bez zawracania sobie głowy kimś, kto został wywołany „Emilią". Dlaczego tak pomyślałam? Cóż, sama nie raz odwracam się za siebie, gdy słyszę za sobą czyjeś imię. Lubię przyglądać się przypadkowym osobom na ulicy, które zwracają się do siebie po imieniu. Matka do dziecka, mąż do żony... nawet kasjerki w markecie. Już tak mam, że to mnie ciekawi. Pewnie dlatego poczułam, że moje policzki zaczerwieniły się, a słowa wypowiadałam szybko i niedbale. Nie lubię nie spodziewanych rozmów z obcymi lub dopiero co poznanymi ludźmi. Zawsze boję się, co o mnie pomyślą. Z natury jestem spokojną osobą, nierzucającą się w oczy, nie lubię zamieszania wokół siebie... a ten... jak mu tam? Marcel, Marian, Maciek? Musiał wykrzyczeć moje okropne imię na pół osiedla! Co za pech!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro