Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Marigold

#ppzLS

Kiedy mija pora obiadowa, wsiadam w samochód i jadę do Garretta.

Garrett to przyjaciel ojca jeszcze z czasów, gdy obaj byli młodzi. Prowadzi warsztat samochodowy niedaleko naszego pensjonatu, dlatego droga do niego nie zajmuje wiele czasu i nie muszę w celu tej wizyty wjeżdżać do miasteczka. Oczywiście je uwielbiam, ale wiem, że przejście przez główną ulicę zajęłoby mi pół godziny, tak wiele osób zazwyczaj mnie zaczepia i chce chwilę porozmawiać.

Nie chodzi o to, że jestem w Silver Springs jakoś przesadnie popularna. Tutaj po prostu wszyscy się znają. Każdy zawsze ma każdemu coś do powiedzenia.

Wysiadam z mojej półciężarówki na podjeździe przed warsztatem i nieco za mocno trzaskam drzwiami, żeby mieć pewność, że się zamknęły. Garrett grzebie pod maską jakiegoś auta zaparkowanego w tunelu, ale na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi podnosi głowę i mruży oczy.

– Tak myślałem, że to ty – rzuca. – Pozwolisz mi wreszcie spojrzeć na te drzwi?

Wzruszam ramionami, bo uważam to za całkowicie zbędne, a potem się do niego uśmiecham.

Jest naprawdę zimno, sama mam na sobie grubą puchową kurtkę i ocieplane buty, ale Garrett stoi w drzwiach garażu ubrany jedynie w podkoszulek i dżinsy. Jemu nigdy nie jest zimno. Ma atrakcyjnie szpakowate włosy, a jego surowe spojrzenie mięknie nieco na mój widok. Jest wysoki i żylasty, a gdy zamyka maskę samochodu, nad którym się pastwił, mięśnie grają mu pod skórą.

– Naprawdę nie ma takiej potrzeby – zapewniam, idąc w jego stronę. – Za to możesz mi pomóc z czymś innym.

Garrett otwiera ramiona, a ja przytulam się do niego tak samo jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Pachnie smarem i olejem samochodowym, tak samo jak zwykle.

Odsuwam się, a on kiwa głową za siebie, po czym prowadzi mnie na zaplecze. Przechodzimy przez warsztat, gdzie przy innych samochodach pracuje dwóch jego podwładnych, których przyucza do zawodu, a potem zamykamy się w przeszklonym, niewielkim, zawalonym papierami biurze.

Jako dziecko bywałam tu tak często, że znam każdy ten kąt jak własną kieszeń. Garrett znał się z moim ojcem jeszcze ze szkoły. Swego czasu rywalizowali nawet o względy mamy, ale tata wygrał, potem pojawiłam się ja, a Garrett został moim ojcem chrzestnym.

Teraz chwyta stojący na biurku kubek z czarną kawą i upija łyk.

– Niech zgadnę – mówi. – Mam ci pomóc z dekoracjami świątecznymi w pensjonacie.

Wytrzeszczam oczy.

– Skąd wiedziałeś? – pytam. – To takie oczywiste, że nie poradziłabym sobie z nimi sama?

Garrett wzrusza ramionami i posyła mi swój firmowy uśmiech.

– Nie, Lizzie dzwoniła do mnie jakieś pół godziny temu – informuje mnie spokojnie. – Podobno za tą decyzją stoi jakiś wypadek na dachu czy coś takiego.

Uchodzi ze mnie całe powietrze. Siadam ciężko na krześle przy jego biurku, a Garrett zajmuje swoje miejsce u jego szczytu, w obrotowym fotelu. Zgarnia na bok jakieś papiery i kładzie na biurku nogi w ciężkich buciorach.

– Prosiłam, żeby pozwoliła mi to sama załatwić – mamroczę.

– Widocznie ją przestraszyłaś, dzieciaku, i chciała się upewnić, że poprosisz o pomoc – zauważa łagodnie Garrett. – Z pewnością obie czujecie się tak samo. Tyle co straciłyście twojego ojca. Lizzie nie chce stracić też ciebie.

Przewracam oczami.

– To był całkowicie niewinny wypadek. Nic mi nie groziło.

– Lizzie powiedziała mi co innego – protestuje cierpko mój ojciec chrzestny. – Co dokładnie jest niewinnego w zwisaniu głową w dół z dachu?

Lizzie naprawdę to wyolbrzymiła.

– Miałam sytuację pod kontrolą – oznajmiam bez przekonania.

Garrett śmieje się sucho.

– Dzieciaku, znam cię od lat i doskonale wiem, kiedy ściemniasz – mówi bezlitośnie. – Teraz ściemniasz na maksa. Słuchaj, nie jestem twoim ojcem i nie zamierzam cię pouczać, ale pomyśl przez chwilę, jak musiała się czuć Lizzie. To naprawdę nie wstyd poprosić o pomoc. Przyjadę i zawieszę wam te pieprzone lampki.

Przez chwilę gapię się na niego bez słowa. Nie chciałam niepokoić Lizzie, naprawdę. Nic nie poradzę na to, że czuję się jak porażka. Jeśli nie potrafię sama zawiesić pieprzonych lampek, to jak niby mam sobie poradzić z prowadzeniem pensjonatu bez taty?

Minęło dopiero pół roku od jego śmierci i jego nieobecność nadal jest dla mnie trudna do zniesienia niczym ogromna dziura w sercu. Wolałabym, żeby pensjonat przejęła Lizzie, ale testament ojca mówił jasno, że to ja mam go odziedziczyć. Macocha mi pomaga, ale czuję się totalnie nieprzygotowana do tej roli i opuszczona przez ojca, którego wciąż potrzebuję. Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. To chyba nic dziwnego, że tak jest, zwłaszcza że odszedł tak nagle. Nie chorował latami jak mama. Nie miałam czasu, żeby przyzwyczaić się do myśli, że za chwilę go nie będzie.

Po prostu zostawił mnie samą ze wszystkim, a teraz ja próbuję sprostać wymaganiom innych. I mam wrażenie, że polegam z kretesem.

– Co znowu? – pyta Garrett, zapewne widząc, że się zawiesiłam.

Potrząsam głową.

– Nic – mamroczę. – Pomogę ci z lampkami.

– Jasne, dzieciaku – rzuca. – Pomożesz mi z ziemi.

Krzywię się. Nagle to przezwisko, którym Garrett obdarza mnie, odkąd pamiętam, wydaje mi się adekwatne jak nigdy wcześniej. Jestem tylko głupim dzieciakiem. Jak mam pociągnąć ten biznes bez taty, jeśli nie potrafię nawet przystroić pensjonatu na święta?

Mam wrażenie, że to był pierwszy prawdziwy test, który oblałam. Ale może niepotrzebnie to wszystko wyolbrzymiam.

– Będzie dobrze, Mari – dodaje Garrett nieco łagodniej, chyba domyślając się, jakie myśli chodzą mi po głowie. – Twój ojciec też nie robił wszystkiego sam. Często pomagałem mu z dekoracjami, więc dlaczego nie miałbym zrobić tego samego dla ciebie? Poza tym... wiesz przecież, kto przede wszystkim mu pomagał.

Kiwam głową.

– Lizzie.

– Nie, nie Lizzie – protestuje Garrett. – Ty. Ty odwalałaś za niego kupę roboty, odkąd tylko odrosłaś od ziemi wystarczająco, by móc to robić. Twój ojciec nigdy nie musiał niczego ogarniać sam. Miał wokół siebie ludzi, którzy byli gotowi mu pomóc. Najpierw twoją mamę, potem Lizzie, i zawsze ciebie. Nie był żadnym superbohaterem, dzieciaku, po prostu wiedział, jak poprosić bliskich o pomoc. Ty też możesz to zrobić, kiedykolwiek będziesz potrzebować. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do niego, nie masz obok siebie drugiej Mari.

Jego słowa chwytają mnie za serce i sprawiają, że moje gardło się zamyka. Mam ochotę się rozpłakać, ale z trudem się powstrzymuję.

Tata zawsze miał dar zjednywania do siebie ludzi i tworzenia wokół siebie przyjaznego otoczenia. Każdy chętnie mu pomagał, bo wiedział, że tata w razie konieczności odwdzięczy się tym samym. Nie wiem, czy potrafię zrobić to samo, ale na pewno będę próbowała.

– Dzięki, Garrett – mówię lekko zachrypniętym głosem.

On tylko uśmiecha się pobłażliwie.

– Zawsze do usług, dzieciaku.

***

Po spotkaniu z Garrettem bardzo potrzebuję kawy, więc jadę do centrum miasteczka i do jedynej znajdującej się tam kawiarni.

Silver Springs jest zaskakująco małe jak na kurort narciarski i niesamowicie urocze. Mieści w sobie kilka pensjonatów, parę restauracji, dwa usilnie ze sobą konkurujące sklepy z ekwipunkiem narciarskim i ogólnie sportowym, jedną kawiarnię, sklep spożywczy, kwiaciarnię, szkołę i bibliotekę. Na głównej ulicy znajduje się parę straganów z pamiątkami, które rozkładają się zwykle na początku sezonu narciarskiego, a zwijają pod jego koniec, i oferują szeroki wybór asortymentu od magnesów z widokami Silver Springs aż po szaliki i czapki narciarskie, a także maskotki pumy płowej, symbolu Silver Springs, choć żadnej nie widziano tu już od kilkunastu lat.

Zajeżdżam pod kawiarnię, po czym witam się z Andrew, właścicielem najbardziej prestiżowej restauracji w mieście, jedynej oferującej włoską kuchnię od prawdziwego włoskiego kucharza. Andrew poznał Angelo podczas swojej podróży do Włoch, zakochał się i ściągnął do go nas, i odtąd są nierozłączni. Złośliwi mówią, że był mu potrzebny wyłącznie do otworzenia knajpy, ale ja spotykam się z nimi czasami prywatnie i wiem, że to bzdury, bo razem są naprawdę szczęśliwi. Zresztą są w związku już ponad dwadzieścia lat, gdyby im się nie układało, już dawno by się rozstali.

– Macie jeszcze jakieś wolne miejsca w pensjonacie? – pyta Andrew od niechcenia, opierając się o drzwi restauracji i poprawiając mankiety swojej czarnej koszuli.

Wzruszam ramionami.

– Raczej jesteśmy pełni – odpowiadam. – Znajdą się pewnie wolne jakieś pojedyncze dni, ale to wszystko. Czemu pytasz?

– Z ciekawości. – Andrew zamyśla się, po czym dodaje: – Krążą plotki.

Jestem już w połowie drogi do mieszczącej się w kamienicy obok kawiarni, ale na te słowa zatrzymuję się w pół kroku.

– Jakie plotki?

– Niejasne. – Andrew macha lekceważąco ręką. – Podobno ktoś skupuje ziemie na obrzeżach Silver Springs. Kilka osób mi o tym mówiło. Ale nikt tak naprawdę nie wie, po co i czy to w ogóle prawda.

Czuję piknięcie niepokoju, ale natychmiast je uciszam. To na pewno nic takiego. Takie plotki pojawiają się w mieście od czasu do czasu. Sądzę, że poza sezonem narciarskim ludzie po prostu się tutaj nudzą i potrzebują czegoś, co zajmie im umysły. Nawet jeśli to jakieś głupie plotki.

– Pewnie niedługo się dowiemy – rzucam na odczepnego. – Miłego dnia!

Andrew również życzy mi tego samego, a potem uciekam w końcu do kawiarni.

Pani Emerson krząta się za barem ubrana w świąteczny sweter i jak zauważam z pewnym zaskoczeniem, już przygotowuje dla mnie kawę. Sieć plotkarska w Silver Springs działa bez zarzutu i zapewne ktoś już ją poinformował, że do niej zmierzam. Być może był to nawet Garrett.

Przy stolikach siedzi kilku gości, sącząc niespiesznie kawę, a z głośników płynie świąteczny przebój Mariah Carey. Pani Emerson uśmiecha się do mnie leniwie, jakby miała do dyspozycji cały czas tego świata.

– Dzień dobry, kochana – mówi na przywitanie. – Jak się czujesz? Jak się ma Lizzie?

– A dziękuję, dobrze – odpowiadam, stając przy ladzie. – A pani? Dobry dzień?

– Jak zwykle. – Pani Emerson z uśmiechem stawia przede mną dwie kawy. – Takie jak lubicie.

W tym samym momencie czuję wibracje telefonu, więc wyciągam go z kieszeni kurtki. To wiadomość od mojej macochy.

Lizzie: Wracaj do pensjonatu. Proszę.

Marszczę brwi, po czym pospiesznie płacę za kawy i żegnam się z panią Emerson. Jeśli Lizzie pisze do mnie w ten sposób, to znaczy, że coś się stało. Ona nigdy nie prosi mnie, żebym wróciła wcześniej do domu, chyba że dzieje się coś, co naprawdę wymaga mojej obecności. Podejrzane jest również to, że nie podała żadnych szczegółów.

Pakuję więc kawy do samochodu i ruszam z powrotem do pensjonatu.

Dzwonię do Lizzie w drodze powrotnej, włączywszy tryb głośnomówiący. Moja macocha nie odbiera, co tylko wzmaga moje przekonanie, że dzieje się coś złego. Zanim dojeżdżam na miejsce, jestem już porządnie wystraszona. Lizzie napisała mi bardzo podobną wiadomość kilka miesięcy temu, gdy czekała na karetkę, która miała zawieźć tatę do szpitala. Nie zdążyłam się z nim wtedy zobaczyć.

Zajeżdżam przed pensjonat z rykiem silnika i hamuję tak gwałtownie, że aż opony buksują w żwirze pokrywającym podjazd. Wyskakuję na zewnątrz, ale zatrzymuję się na widok obcego samochodu na naszym niewielkim parkingu. Stoi tam coś, co absolutnie nie nadaje się na drogi Silver Springs, coś czerwonego i o niskim zawieszeniu. Nasi klienci raczej nie przyjeżdżają takimi autami, bo po co? W środku nie zmieściłaby się nawet jedna narta.

Robię krok w stronę wejścia do pensjonatu, ale wtedy wyłania się z niego ktoś, kogo rozpoznaję od razu, mimo że gdy ostatnio się widzieliśmy, ja miałam czternaście lat, a on szesnaście. Kiedy go widzę, na moment zapominam, jak się oddycha.

Saint Ashford, mój przyjaciel z dzieciństwa.

I biologiczny syn Lizzie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro