Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Przeszłość potrafi prześladować nas nawet dziś, teraz, w tym momencie

 Per. Ava

- Tato? Tato!

Zanim mój ojciec zdążył wsiąść do aston martina DB11 o granatowym lakierze, ja prawie potykając się o własne nogi dobiegłam do samochodu osobowego i złapałam za klamkę drzwi od strony kierowcy. Zanim  mój ojciec zdołał w jakiś sposób zareagować, szybko wsiadłam do pojazdu i nie do końca usadawiając się na fotelu już zaczęłam zapinać pasy - znak, że chce z nim ponownie pojechać do Kinetic Solutions Incorporated i nie pozbędzie się mnie tak łatwo. 

- Ava - brunet jęknął, kładąc swoją komórkę na wnęce w desce rozdzielczej, a czarną skórzaną torbę rzucając na tylne siedzenie - Nie.

- Ale tato... 

- Nie mogę brać ciebie na spotkania, wczoraj to był jednorazowy wyjątek - widząc mój wzrok westchnął. - Ava, KSI to mój partner w interesach. Ważny partner, mała. 

- Mogłabym pomóc ci w dokumentacji. No przyznaj mi racje, że sam to gubisz się w tych papierach. - sięgnęłam po jeden z folderów ojca. - To ja bawię się głównie w segregowanie ich. No, tatusiu...

- Ava... Już nie chodzi o dokumentację. Tak, pomagasz mi w tym bardzo, ale spotkanie służbowe to nie sterta papierów.

- Tato... - jęknęłam nerwowo poklepując kolana. - To ważne. Muszę tam jechać i to nie dlatego, że zobaczyłam piękne lamborghini i chcę je znowu zobaczyć, ale muszę się czegoś dowiedzieć. Jakbym mogła, to bym się tam w ogóle nie pchała, ale to sprawa życia i śmierci! - wypiszczałam jednym tchem, przez co mój lament wyglądał na typowo nastoletni i ojciec nie będzie mnie podejrzewał, że coś poważnego ukrywam. 

Mężczyzna patrzył na mnie jakby skanował każdy, nawet najmniejszy skrawek mojego ciała w poszukiwaniu jakiejś nieprawidłowości. Ja zaś starałam się wyglądać jak najbardziej wiarygodnie robiąc oczy szczeniaka. Po chwili spuścił oczy wzdychając i łapiąc palcami za garb nosa. Już wiedziałam, że go złamałam.

- Dobra. - powiedział powiedział machnąwszy dłonią, a ja pisnęłam z radości. - Ale pójdziesz ze mną i tam zapytamy się, co z tobą zrobić, jasne?

- Jak słońce. - powiedziałam uśmiechnąwszy się promieniście i wygodnie rozsiadłam się w fotelu zadowolona ze zwycięstwa. Ojciec ruszył, a że jest jaki jest, ta bestia pod maską nie zaryczała. Samochody zazwyczaj traktował jak środki transportu, tak więc zero zabawy.

Siedziałam uderzając palcami o nogi w rytm muzyki puszczonej z radia i przyglądałam się sytuacji na drodze. Zawsze lubiłam obserwować jaką drogami jedziemy, aby je zapamiętywać i w przyszłości orientować się w terenie, a także jak zachowują się inni kierowcy. Słońce dość mocno przypiekało nawet przez przyciemnioną szybę - pewnie wieczorem będą mnie swędzieć uda jak to zawsze po "opalaniu".

- Coś ty zrobiła z tymi rękami? - usłyszałam głos taty. Zastygłam z uniesioną dłonią nad nogą, którą po chwili powoli powoli położyłam. Kątem oka widziałam jak Richard co chwilę rzucał mi podejrzliwe spojrzenia. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach, byleby tylko coś wymyślić, przy czym utrzymanie kamiennej twarzy było niewyobrażalnie trudne. Żeby nie wzbudzać bardzo mi niepotrzebnych podejrzeń spojrzałam na dłonie rozcapierzając palce i zamachałam nimi jakbym przyglądała się pomalowanym paznokciom, o które rzeczywiście w końcu trzeba by zadbać i ładnie pomalować.

- Pośliznęłam się wczoraj pod prysznicem. Potrzaskałam się trochę.

- Więc na co ten bandaż? - zapytał intonując głos, a w obiciu szyby dostrzegłam, że podniósł brwi.

- No dobra... - wywróciłam oczami. - Poobijałam się trochę bardziej. Nawet się okazało, ze mamy krzywo płytki poklejone, bo się na jednej przecięłam, a że padłam akurat na kostki to mam sińce na pół dłoni... Nie wygląda to najlepiej... - oparłam głowę i wzniosłam oczy do góry, modląc się w duchu, aby to łyknął. Nie lubiłam go okłamywać, ale dopóki nie dowiem co się ze mną stało, wolę nie martwić jeszcze jego.

- Dlaczego więc owinęłaś całe dłonie?

- Bo to fajnie wygląda. - wypaliłam pierwszą głupotę, która wpadła mi do głowy. - Wygląda jakbym komuś przywaliła. - powiedziałam podnosząc się i uśmiechnęłam się, na co on wybuchnął śmiechem. Nie wiem co go rozbawiło, ale dało mi to do zrozumienia, że ten kit udało mi się sprzedać.

- Przecież i bez tego wyglądałabyś, jakbyś co najmniej komuś zaoferował rząd sierpowych.

- No ale wiesz... Zawsze to jakaś ochrona, a przyznać muszę, że dość bardzo mnie boli.

- Smarowałaś to czymś?

- Coś znalazłam... ale jakiś super efektów przeciwbólowych nie było. Te wszystkie maści to czysty pic na wodę, tylko żeby z ludzi kasę trzepać...

- Cóż poradzisz? O to właśnie chodzi w marketingu, nie ważne co sprzedajesz, ważne, aby pieniądze się zgadzały. Tak samo w farmaceutyce: nie chodzi o to, żeby wyleczyć pacjenta, tylko żeby go leczyć. Z tego się utrzymują.

- I to jest właśnie okropne... - westchnęłam oparłszy się o szybę. - Nic się nie liczy oprócz pieniędzy. - dodałam.

Po chwili milczenia stwierdziłam, że rozmowa zakończyła się. Tata skupiony był na drodze i jakoś nie wyglądał, żeby chciało mu się zaczynać nowy temat, dlatego też pogrążyłam się we własnych myślach. Efekt był taki, że niepotrzebnie napędziłam sobie stracha. Co jeśli mi nie pomogą, a wręcz przeciwnie? Wykorzystają do celów naukowych? No bo przecież metaliczny nalot na skórze to raczej nie jest nic normalnego, a wątpię, że to jakaś choroba. Nie mówiąc już o pazurach Freddy'ego Kruegera albo bardziej Wolverine'a. Zdałam sobie sprawę, że mogę wpakować w niezły dołek po brzegi wypełniony gęstym szambem.

Kiedy stanęliśmy przed wielkim budynkiem, dopiero wtedy poczułam po moim maksymalnie skręconym żołądku, że mogę już stamtąd nie wyjść. Z trudem przełknęłam ślinę, a z tego paraliżu wyrwał mnie dopiero palec ojca uderzający o szybę, przez który odskoczyłam od szkła jakby mnie poparzyło.

- Ava, idziesz? - zapytał, a ja otrząsnęłam się i otworzyłam drzwi. Z gracją słonia w szpilkach wyszłam z samochodu, a ojciec pilotem zamknął zamki. Ruszyłam za nim, a na myśl przychodziły mi coraz częściej pomysły o zrezygnowaniu z mojego chyba nie do końca przemyślanego planu i najzwyczajniej w świecie się wycofać. Ale jestem uparta, a do słabości i strachu nie lubię się przyznawać nawet przed sobą, więc jak żołnierz szłam za ojcem. No prawie jak żołnierz: dumnie wyprostowana na pewno nie była. Bardziej przypominałam skazańca. 

Przekroczyliśmy próg, a wokół rozległ się dziwny, buczący dźwięk. Nie wiem jakie było jego zadanie: czy to był jakiś dzwonek, czy sygnał informujący, że jesteśmy nieuzbrojeni, ale w każdym razie nie napawał optymizmem, a przynajmniej mnie. Na ojcu nie zrobił jednak wrażenia i brnął gdzieś przed siebie między ludźmi, a ja za nim jak taka kaczuszka za swoją mamą-kaczką, choć w moim przypadku to za tatą-kaczką. Wszedł do windy, a ja wskoczyłam do środka tuż przed zamknięciem przeźroczystych drzwi. Ku mojemu zadowoleniu, staliśmy tam tylko we dwoje. Richard dotknął panel w miejscu gdzie wyświetlała się liczba "3" i winda wyniosła nas na to piętro bez zatrzymywania się na innych z ewentualnymi pasażerami, którzy niechcący naruszyliby moją przestrzeń. Nie lubiłam tłoku i przypuszczam, że nie tylko ja. Tata też unikał zbędnych tłumów jak tylko mógł, wyjątkiem była oczywiście rodzina i znajomi.

Drzwi otworzyły się, a my wyszliśmy z nich równocześnie, ja o mało nie wpadłszy na jakiegoś gościa w brunatnym garniturze. Syknęłam go zręcznie i dalej szłam śladem zielonookiego, prowadzącego mnie w kierunku znanym tylko sobie. Mijaliśmy wielu ludzi, którzy w większości wyglądali bardziej jak biznesmeni, niż naukowcy. Ale gdyby się tak zastanowić, to nauka ma chyba więcej wspólnego z biznesami i robieniem pieniędzy, niż można by przypuszczać. Większość ścian i mnóstwo innych elementów takich jak na przykład balustrady, były wykonane ze szkła, albo materiału do niego podobnego. Skręciliśmy w lewo w korytarz, na którego końcu były drzwi do dużej sali, której ściany oczywiście były przeźroczyste, a przez to można było zobaczyć długi stół i siedzących przy nim kilku ludzi. To co zwróciło moją uwagę, to to, że dwóch mężczyzn rozmawiało poza pomieszczeniem. Jeden był łysy i miał duże okulary na nosie, zaś drugiego już kojarzyłam - spotkaliśmy się przy lamborghini. Gdy łysolek zauważył nas, zamilkł i przyjrzał się ojcu, a potem ze zdziwieniem mi. Zmrużyłam oczy, a on natychmiast przeniósł spojrzenie na Richarda i uśmiechnął się obnażając białe zęby. Nie wiem, czy był to uśmiech w pełni szczery, czy tylko na pokaz, jak to przed spotkaniami biznesowymi, ale jakoś nie miałam się czego czepiać. Facet wyglądał nawet na sympatycznego w tych pinglach, nie to co przypuszczalny właściciel supersamochodu, choć pozory mogły bardzo mylić.

- Panie Kinley! Dobrze widzieć pana wcześniej... Im szybciej zaczniemy tym szybciej skończymy, a tylko na Pana czekaliśmy. - zaczął szczerząc te aż nienaturalnie białe zęby. Któż bogatemu zabroni na dentystę wydawać? - Ale... - spojrzał na mnie z lekkim niezadowoleniem, przez co już w głowie wykwitła mi o nim opinia buraka. -  Kto to z panem przybył?

- Moja córka Ava. - wskazał dłonią na mnie, po czym skierował ją na Łysego. - Joshua Joyce, właściciel tej firmy.

Spojrzałam na ojca z podniesioną brwią, a następnie na Joyce'a. On uśmiechnął się, tym razem już wyraźnie sztucznie, a spojrzenie przerzucił z ojca na mnie i znowu na ojca. Tak, zdecydowanie dał do zrozumienia, że to mu nie wyjaśnia mojej obecności.

- Ava chciała ze mną tu przyjechać i tak jak Pan, z chęcią bym się tego dowiedział po co? - powiedział tata spojrzawszy na mnie pytająco. Zaskoczona nagłym zainteresowaniem moją osobą, nerwowo przeczesałam włosy i przebiegłam oczami po trójce mężczyzn i zatrzymałam się na milczącym.

- Mam do niego sprawę. - powiedziałam wskazując gościa o intensywnie zielonych oczach. Wszyscy zdziwili się, a wskazany to nawet porządnie zmieszał, choćbym go o zaległe alimenty na dziecko zapytała z tym, że nie potwierdzone jest ojcostwo.

- O co chodzi? - zapytał Joyce choćby nie dotarła do niego ta informacja, że to nie jego potrzebuję. Wywróciłam oczami, powstrzymując się od powiedzenia czegoś z sarkazmem. Zrobiłam wdech i pozbierałam myśli, aby z nich złożyć normalną wypowiedź.

- Chodzi o lamborghini, przy którym się spotkaliśmy. - powiedziałam mierząc nieznajomego, starając się jednocześnie zwrócić jego uwagę na moje ręce delikatnie szarpiąc i naciągając bandaże.

- Ava... - jęknął sfrustrowany ojciec, ale nawet na niego nie spojrzałam wyczekując reakcji właściciela auta. Nieznajomy z niepokojem w oczach spojrzał na właściciela firmy, a potem na Richarda.

- Może tak - zaczął Joyce. - Panie Kinley, niech Pan już idzie do sali, zaraz dojdę.

- Ale...

- Niech Pan idzie. - powiedział ciągnąć go za ramię i przepychając w stronę sali. Ojciec zdezorientowany poszedł w tamtą stronę spojrzawszy kilka razy za siebie. Odprowadzając go wzrokiem natrafiłam na spojrzenie jednego z tam zebranych. Starszy gość, siwy, o lodowatoniebieskich tęczówkach, z których niemalże strzelało ogromnymi soplami lodu. Przyglądał mi się podpierając podbródek na dłoni, a kiedy przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, odwrócił głowę jakby nigdy nic. Nie wiem o co chodziło, może po prostu mi się przyglądał, ale wywołało to u mnie ogromny niepokój. Odwróciłam wzrok szybko analizując to co zobaczyłam i spojrzałam na mężczyzn stojących obok mnie. Okularnik nie był zadowolony, znowu drugi znowu wyglądał jak seryjny morderca.

- Nie będę wnikał, co panienka tam robiła i jakim cudem tam dostała, ale to ja tu dyktuję zasady i to ja pierwszy powinienem dowiedzieć się, o co chodzi. Więc, co wspólnego ma Pani ze wspomnianym samochodem? - zapytał ostro Joyce, a od jego tonu włosy mi się zjeżyły na głowie dając do zrozumienia, że zgłaszanie się tutaj to był błąd. Ewidentnie coś wisiało w powietrzu, a konkretnie nade mną.

Czując ich spojrzenia na sobie, przez które miałam ochotę schować się gdzieś głęboko i nie wychodzić przez najbliższe kilka godzin, zerknęłam na zabandażowane ręce. Bez słowa zaczęłam rozwijać opatrunek z lewej dłoni ukazując knykcie pokryte srebrzystym nalotem, pomiędzy którymi powstały słabo widoczne szparki, przez które wychodziły pazury. Spojrzałam na moje niezbyt miłe towarzystwo i powiedzieć, że byli zdziwieni to mało, nie mówiąc już o tym, kiedy wysunęłam metalową broń - Joshua aż otworzył usta z wrażenia.

- Nie wygląda mi to na chorobę, albo uczulenie. - powiedziałam cicho. - Jedyne co przychodzi mi do głowy, to dziwna substancja, którą ubrudziłam się dotykając lamborghini. - dodałam zerkając na zielonookiego. Właściciel firmy przymknął jadaczkę i spojrzał na prawdopodobnie swojego podwładnego.

- Możesz to wyjaśnić? - zapytał, natomiast zielonooki zmierzył nas oboje ostrym wzrokiem.

- Wróciłem wtedy po walce z Autobotem. Na zbroi miałem energon. 

Podniosłam brew. Walka? Autobot? Zbroja? Energon? I jak jeszcze sobie przypomnę, jak on się wczoraj do mnie odezwał? Zaczęłam się zastanawiać, kim on do cholery jest! To co on mówił o sobie nie było normalne!

- Energon jest przecież toksyczny. - powiedział Joyce, na co mi żołądek podszedł do gardła. Zielonooki popatrzył po mnie i podszedł, mocno złapawszy mnie za rękę. Aż syknęłam.

- Energon jest toksyczny, ale dla ludzi. - powiedział ostro prostując się. - Idź po Attingera i Savoya. Pogadamy sobie z dziewczyną.

- Lockdown, wszystko jasne, ale niech tylko włos z głowy spadnie dziewczynie... - zaczął, a jego rozmówca mu przerwał, ale to wystarczyło, abym w środku zależała ze strachu.  

- Nie spadnie. Skończycie spotkanie, a wróci z ojcem do domu. A ty dostaniesz informację zwrotną, gdy tylko się czegoś dowiemy. - uspokoił. Łysy kiwnął głową i poszedł w stronę sali. Zaczął rozmawiać z tam zebranymi, a w tym czasie przyjrzałam się Lockdownowi. Co to w ogóle za imię?! No chyba, że to nazwisko, ale jednak to bardzo dziwnie brzmiało. Nim nawet przyszło mi do głowy, aby go o cokolwiek zapytać, przyszli dwaj inni: ten o lodowatych oczach i wysoki, szczupły i siwawy z okularami przeciwsłonecznymi zawieszonymi na kołnierzu koszulki. Wszyscy trzej, z twarzy wyglądali równie miło, co papier ścierny, aż zatęskniło mi się trochę za łysolkiem.

Lodowaty złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą. Cholera wie, gdzie mnie prowadzili, ale skoro jeszcze dzisiaj mam wrócić z tatą do domu, to najwyraźniej nie ma się czego bać.

Per. Ironhide

Jeżdżenie po miastach, ba! po całym kraju bez konkretnego celu nie jest niczym przyjemnym. Jednak, jeszcze gorsza jest świadomość, że nie ma się do czego wracać, że nie ma na świecie zacisznego, bezpiecznego kąta w którym można by choć na chwilę odpocząć od problemów. Choć z drugiej strony, chyba nigdy takiego kąta nie miałem, zawsze w biegu, zawsze z działem w pogotowiu. Ani bazy na Diego Garcia, ani w Waszyngtonie, a nawet baz na Cybertronie nigdy nie nazwałem domem - to zawsze były oazy w których można było nabrać trochę sił i przespać się, nic po za tym. Namiastkę domu miałem jedynie u Williama i gdybym tego nie zakosztował, prawdopodobnie nigdy bym nie tęsknił za czymś, czego nie znałem. Chociaż, nie było tak źle, gdy miałem przy swoim boku nie tylko bliźniaków i Dino, ale również Siostrzyczki Arcee, a zwłaszcza tą najdrobniejszą Chromię. 

Krążyliśmy po jakimś miasteczku, bo stwierdziliśmy, że nie mamy po co pchać się na obwodnicę, skoro i tak nie mamy nic konkretnego do roboty, jedynie uważać na Cmentarny Wiatr. W mieście było odrobinkę ciekawiej, choć niczym fascynującym nie było przyglądanie się ludziom, stanie na światłach i jeżdżenie za innymi autami. Mirage'a gdzieś wywiało - prawdopodobnie zwiedzał inne parte miasta, Sunstreaker nie miał ochoty rozmawiać, znowu z Sideswipe'em nie miałem o czym gadać, znaliśmy się jak zardzewiałe rzęchy, więc i tematy mogły się skończyć. Po za tym, bracia rano się trochę poprztykali, w zasadzie nie wiadomo o co, ale efekt był ten sam jak po większej kłótni - obraza majestatu (zwłaszcza, w przypadku Sunstreakera) i niechęć do wszystkiego co żywe, w tym mnie.
Chcąc, nie chcąc, musiałem jeździć jakby sam, słuchając durnego radia i swoich myśli. 

Zbliżaliśmy się skrzyżowania ze światłami. Widziałem zielone, ale nie przyspieszałem, chyba bym nie zdążył, a tak, bez nagłego hamowania stanąłem za Sideswipe'em, a przed pasami. Mimo mocno przyciemnionych szyb, wolałem aktywować swoją holoformę, której swoją drogą nienawidzę. To jak owinąć się folią stretch, a po za tym, było to dla mnie upokarzające - wcielać się w niższą formę życia. Oczywiście, inną sytuacją było, kiedy przebywałem u Lennoxów, wtedy holoforma tak bardzo mi nie przeszkadzała. Może to przez Annabelle, którą lubiłem się zajmować, a dzięki temu nie zwracałem uwagi na swoje gorsze wcielenie. Po za tym, bawiąc się z nią w postaci holoformy, nie miałem aż takich obaw, że zrobiłbym jej krzywdę. 

Na brzegu chodnika stała kobieta o brązowych włosach do ramion. Przed sobą prowadziła wózek, znowu na rękach trzymała dziecko, po którego ubrankach w jaskrawych kolorach poznałem, że to dziewczynka. Mały człowieczek rozglądał się, aż w końcu skupił się na mnie, zaczął wskazywać na mnie palcem, a matka coś do niego mówiła. Nie słuchałem jej, skupiłem się na dziecku. Iskra mnie gdzieś w środku zabolała - chciałem zostać ojcem, mężem, dalej chcę, ale za pierwszym razem nie wyszło. Nie tylko nie wyszło, ja przez to dwóm osobom zrujnowałem życie, a przy okazji sobie.

Nieznajoma za bardzo mi jedną z tych osób przypominała, a dziecko na jej rękach... Śmiało się do wielkiego, czarnego GMC, kiedy jego matka przechodziła przez pasy. Żal ustąpił wściekłości, gwałtownie wrzuciłem bieg zerowy, wcisnąłem sprzęgło i gaz, silnik ryknął wściekle, a klakson jeszcze bardziej przeraził kobietę, a tym bardziej dziecko, które zaczęło płakać.

Nawet Sideswipe przestraszył się, bo włączył mu się nagle alarm, który szybko wyłączył. Nieznajoma podniosła upuszczoną przez dziecko zabawkę i pośpiesznie przeszła na drugą stronę. Niedługo potem zaświeciło się zielone światło. Ruszyłem za srebrnym chevroletem, a gdy tylko przejechaliśmy przez skrzyżowanie, szybko go wyprzedziłem.
Komunikator dawał mi znać, że Autobot chce się ze mną połączyć.
Nie chciałem rozmawiać, nie o tym. Przyspieszyłem i na moment zgubiłem bliźniaków, a w tym czasie zatrzymałem się na poboczu. Oparłem łokcie na kierownicy i zatopiłem twarz w dłoniach. Sideswipe znowu dobijał się przez komunikator, starałem się na to nie zwracać uwagi, jednak nieustępliwe pikanie przy moim audio receptorze stawało się nie do wytrzymania.
Wściekły zaciskałem dłonie na małżowinach usznych. Chciałem być sam! Wtedy rozległo się pukanie w szybę, a z odruchu prawie uderzyłem w nią pięścią. Sides w postaci człowieka odskoczył gwałtownie ode moich drzwi, był wyraźnie zaniepokojony.

- Ironhide, wszystko w porządku? - zapytał.

- Daj mi chwilę... - powiedziałem uchyliwszy okno.

- Coś się stało?

- Nie, nic. Jedźcie, dogonię was.

- Przecież widzę, że co...

- Sideswipe, jedźcie! Dogonię was! - wrzasnąłem, na co Autobot cofnął się o krok i skulił. Po chwili jednak ciężko westchnął.

- Dobrze... - powiedział smutno. - Będę widoczny na radarze w razie czego. - dodał i odszedł.

Po chwili obok mnie przejechały dwa chevrolety. Odprowadziłem ich wzrokiem, a kiedy zniknęli za zakrętem, zatopiłem twarz w dłoniach. Miałem ochotę ryczeć, ale powstrzymywałem się. To tylko chwila słabości, gorszy dzień, minie mi, tak jak zawsze. Przejdzie mi i przez kilka miesięcy będę miał spokój.

Tak, raz na jakiś czas zdarzało mi się o tym nadmiernie myśleć, albo coś mi o tym przypomniało i najzwyczajniej w świecie coś we mnie pękało. Czuję się źle z tym co zrobiłem, a mogłem temu zapobiec, bo z drugiej strony to nie była tylko moja wina, a w efekcie, zostałem praktycznie sam w sytuacji bez wyjścia. Gdyby nie William, życie mogłaby stracić ta niewinna, maleńka, Wszechistrze Iskry winna istotka, która zasługuje na coś lepszego niż ja, zasługuje na rodzinę, której ja bym jej nigdy nie stworzył. Za bardzo ją pokochałem, żeby ją przy sobie zostawić i w ten sposób skrzywdzić. Nie miałbym nawet warunków, żeby ją wychować. Więc o co mi ku*wa chodzi, skoro praktycznie wszystko skończyło się dobrze? A o to, że zawiodłem, że się poddałem, że dałem się omamić. Chciałbym to naprawić, ale czasu nie cofnę, a gdybym cofną i naprawił, to to maleństwo nigdy by nie powstało, a i może ja bym skończył ze swoim życiem. Rozpacz i do takich czynów mnie namawiała, a w końcu pchnęła do czego innego, a w zasadzie do kogoś innego.

To nigdy by nie miało miejsca, gdyby nie ten cholerny Egipt, gdyby Ratchet bardziej się postarał, gdyby Prime użył tej pie*dolonej Matrycy Przywództwa! Całe życie łażę za nim jak pies, haruję jak buldożer, narażam życie, a on pozwolił odejść najważniejszej osobie w moim życiu. To jedyna rzecz, której od niego wymagałem. Jedyna, przez całą naszą znajomość, a i tego mi pożałował. Ja mu nie pożałowałem pomocy, kiedy nie raz ratował Elitę-One. Byłem ku*wa w stanie zasłonić ich własną Iskrą, bo wiedziałem, że bez siebie nie potrafią żyć. Byłem. Teraz, wykonuję rozkazy i jedyne o kogo dbam to Sideswipe, Sunstreaker i Mirage. Bez nich, może by już mnie nie było, a tak, mam przynajmniej dla kogo się starać i na nich powinienem się skupić i ich w razie potrzeby ratować.

Podniosłem się z kierownicy, przetarłem palcami zwilgotniałe oczy. Kilka wdechów na uspokojenie, a następnie odpaliłem. Sideswipe był gdzieś kilometr na północny zachód ode mnie. Ruszyłem i niedługo potem wyłączyłem holoformę. Szybko ich znalazłem, wszystkich trzech. Żaden nie zapytał, jak się czuję i inne takie i niech im Wszechiskra a to wynagrodzi. Nienawidzę się z takich głupot tłumaczyć.    

Per.  William

Nie miałem pojęcia, która to była godzina, ale przypuszczam, że około dwunastej lub trzynastej. Po kilku dobrych godzinach po "śniadaniu" przyszło jakiś dwóch i kazali mi się zbierać. Podniosłem brew i bez słowa wstałem z łóżka, oni mnie skuli jak jakiegoś najgorszego bandytę i wyprowadzili z celi. Niedługo potem znowu siedziałem w tym samym pomieszczeniu, co poprzedniego dnia. I tak samo długo musiałem czekać, aż ktoś łaskawie przyjdzie. Zdążyli by mnie już z trzy razy przesłuchać, a z drugiej strony i tak by się nic ode mnie nie dowiedzieli. Przyszedł w końcu wysoki, szczupły facet, siwy jednak młodszy od Attingera, ubrany na czarno z okularami przeciwsłonecznymi zawieszonymi na szyi na żyłce. Po chwili mnie olśniło, że to Savoy. Usiadł przede mną bez żadnego słowa, wyciągnął z kieszeni jakieś kartki i rzucił je na stół. Zerknąłem na zdjęcia na których znajdował się wizerunek jakiejś dziewczyny, a następnie na mężczyznę.

- Kto to jest? - zapytał.

 Przysunąłem się bliżej stołu i sceptycznie przyjrzałem się dziewczynie na zdjęciu. Nastolatka, czarne włosy do ramion, błękitne oczy, blada cera. Spojrzałem na Savoya.

- Nie znam. - powiedziałem prostując się i opierając o oparcie krzesła. Mężczyzna nie poruszył się, nawet nie mrugnął, aż w końcu uniósł kącik ust i nieco zmienił pozycję na krześle. 

- Ja twierdzę inaczej Lennox. Ta dziewczyna się dzisiaj do nas zgłosiła, z dziwnymi objawami...

- Nie jestem lekarzem. - wciąłem mu się w słowo. Rozłożyłem ręce i po chwili opuściłem je na kolana. - Idźcie z nią do lekarza, nie do mnie.

Savoy patrzyła na mnie z taką pogardą, z taką nienawiścią, że chyba sam diabeł by mu tego spojrzenia pozazdrościł. No i tak patrząc na niego, stwierdziłem, że powinienem przystopować z odgrywaniem dowcipnisia, bo mogę sobie jeszcze więcej problemów narobić. Za dużo przebywałem z Autobotami... 

- Nie wiem, kto to jest. - powiedziałem ciężko spuszczając powietrze. 

- Dziewczyna ma metaliczne plamy na rękach. Dalej jesteś przy swoim? - zapytał, a ja podniosłem brew zdziwiony. Nie chciało mi się wierzyć, że mówi prawdę, ale z drugiej strony, po co miałby kłamać? To by było bez sensu. Wprowadził mnie w konkretny stan niepewności i jeszcze raz spojrzałem na dziewczynę ze zdjęcia. 

- Jest prawdopodobnie w wieku mojej córki... - zacząłem. - Lodowato-niebieskie oczy... Annabelle ma szare... Mają podobne postawy ciała... Kształt twarzy również... Nie kojarzę jej. Nie znam wszystkich koleżanek Anny...

- Bo nie są koleżankami. - syknął mężczyzna. - Skończ pie*dolić i powiedz kto to. Dziewczyna jest adoptowana, ale nie ma żadnej wzmianki o biologicznych rodzicach. 

- Czego wy do cholery ode mnie oczekujecie? Nie znam jej! Pierwszy raz na oczy widzę!

- Pojawiła się u nas wczoraj, wróciła z metalem na rękach. Jak to wyjaśnisz?

- To wy tu prowadzicie badania! Człowieku zrozum, nie mam pojęcia kto to! Czego się chcecie do cholery ode mnie dowiedzieć?!

- Ta dziewczyna ma kontakt z Transformerami? - zapytał, a ja z wściekłości trzasnąłem dłońmi o blat stołu. Byłbym rzucił się na niego z pięściami, ale powstrzymałem się, kiedy on wyciągnął przed siebie pistolet. Spokojnie usiadłem na swoim miejscu. 

- Nie wiem czy ma, czy nie. - powiedziałem na miarę możliwości spokojnie. - Jak ją o to podejrzewacie, to spytajcie swojego kosmicznego Łowcę Nagród. 

- Lockdown to podsunął, a nawet lepiej; stwierdził, że któryś z Autobotów zrobił bachora na boku. Tylko pytanie, który? - zapytał kładąc łokcie na stole podparłszy się na nich. Mierzyliśmy się spojrzeniami i czułem się, jakby mi sku*wiel w duszy czytał. Najgorsze było to, że ta dziewczyna mi kogoś przypominała, a jej lodowate oczy w szczególności. 

- To absurd. - powiedziałem twardo. 

- A jednak.

- I niby dlaczego Autoboty?

- Nie pogrążaj się Lennox! Każdy debil by się domyślił, że Decept nie pie*dolił by się z człowiekiem, tylko go zaje*ał! Jedynie Autoboty żyły przy ludziach. Po za tym, dziewczyna ma aż nienaturalnie niebieskie oczy, czy takie miałaby po Decepcie?

- Może, nie wiem. Ale dlaczego wypytujecie o to mnie?!

- Bo byłeś najbliżej nich! Wiesz o nich najwięcej i tobie ufali. - powiedział nachylając się nad stołem. - Jesteś idealnym pośrednikiem ze światem zewnętrznym, który był w stanie pozbyć się hybrydowej, niechcianej wpadki.

Nachyliłem się nad stołem przybliżając do niego. Wzajemnie zabijaliśmy się spojrzeniem. Cholera, najgorsze, że trafił w sedno. Z pomocą Morshowera udało mi się oddać takową wpadkę do adopcji, a wszystkie informacje o rodzicach zostały pominięte, a to tylko po to, by ktoś nie próbował użyć dziecka przeciwko nam.

- Nic takiego, nie miało miejsca. - syknąłem, jednak kłamcą dobrym nie byłem i byłem ku*wa pewny, że facet to zauważył. 

- Wiesz o kogo chodzi, Lennox. Wiemy o tym obaj. - powiedział prostując się i szczerząc. Jakbym mógł, to bez wahania bym mu te zęby powybijał. - Aż tak bardzo ci zależy na tych kupach złomu? - zapytał poważnie. Podniosłem się mierząc go spojrzeniem, ale już nie potrafiłem na sku*wysyna patrzeć. Rzygać mi się chciało. - Tak bardzo? Pomyśl o swojej rodzinie, o swojej... Annabelle. Nie zależy ci na nich? Ważniejsi kosmici? Zastanów się, Lennox. Do jutra masz czas by zdecydować, na kim ci bardziej zależy. - powiedział, po czym wstał i wyszedł, zostawiając mnie na moment z mętlikiem w głowie. 

Dał mi cholerne ultimatum: Sara i Anna, czy Autoboty. Przypuszczam, że jak jutro mu nie powiem, moja rodzina będzie w poważnym niebezpieczeństwie, o ile już ktoś im nie przystawia pistoletu do skroni.   

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro