66.
Harry nie dał się opatrzyć do samego rana.
Szukał swojej różdżki tak uproczywie, że Draco, pomagając mu w tym i przy okazji go obserwując, przekonał się, że jemu wcale nie chodzi o to, że jeśli to Ministerstwo ją znajdzie, będzie ono miało niezbity dowód na obecność Harry'ego. I tak użył jej wcześniej kilkukrotnie, a gdyby to było mało, aportował się, więc każdy już na pewno zdawał sobie sprawę z miejsca jego pobytu.
Nie chodziło mu też na pewno o to, że jego różdżkę znajdzie jakiś mugol, a jemu dostanie się za złamanie Dekretu Tajności - i tak miał już na karku co najmniej dożywocie i to za gorsze sprawy.
I Draco nie wierzył też, że dręczyło go poczucie straty przedmiotu, z którym był związany - ta różdżka została kiedyś złamana i wtedy nawet nie zwariował na jej punkcie tak jak teraz. Bo Harry zdawał się stracić zaufanie do wszystkiego i wszystkich, kiedy po zapewnieniu, że Draco przeszukał już coś dziesięć razy, pierwsze, co robił, to szukał tam po raz jedenasty.
- Słuchaj, nie jest najważniejsze, że oni dowiedzą się, że ja tu jestem, tylko że moja różdżka tutaj jest! - wyjaśnił w końcu na pytanie blondyna, zajęty zresztą przeszukiwaniem każdego kąta pomieszczenia. - Rozumiesz?
- Chodzi ci o Weasleya - zrozumiał wreszcie Draco. - Jeśli znajdą twoją różdżkę...
- Zorientują się, że ktoś mi pomógł i ukradł ją z Ministerstwa! To tylko kwestia czasu, aż dojdą do tego, kto!
Szarpnął ze złości swoim plecakiem, do którego właśnie zaglądał, zanim opanował się w połowie i spojrzał nieustępliwie na Dracona.
- Byłem przekonany, że mam ją przy sobie, że po prostu zaplątała się gdzieś w moim rękawie, kiedy prawie spadliśmy! Ale...
- Nigdzie jej nie ma, Harry - wpadł mu w słowo blondyn, zmęczony już tym kilkugodzinnym, bezcelowym poszukiwaniem. Ostatni raz stanął tylko przy Harrym i przesunął dłoń po jego ramieniu, jakby tak, jak ten twierdził, jego różdżka miała się tam nagle pojawić.
- Ale musiała mi wtedy wypaść - dokończył, ignorując to. - Spaść. Niepotrzebnie namawiałem cię, żeby wyjść. Przykro mi to mówić, Draco - powiedział nagle, podnosząc na blondyna oczy, które na żal jednak wcale nie wskazywały. Jeśli już, to na zagubioną irytację. - Ale to jest definitywny koniec randek, spacerów, wychodzenia poza to mieszkanie i w ogóle stania przy oknie.
- Przestań się tym obwiniać, bo gdyby nie ty, nie tylko twoja różdżka spadłaby kilkadziesiąt stóp na ulicę.
- To nie są pretensje, Draco - sprostował, w ogóle nie mając teraz ochoty na rozmowy. Zamiast tego rozglądał się jeszcze tylko po całym pomieszczeniu, beznadziejnie szukając miejsca, do którego mogliby jeszcze nie zajrzeć. - Po prostu nie powinniśmy wmówić sobie tego, co tak staraliśmy się wmówić innym. Że jesteśmy tu na wakacjach.
W ogóle Harry nabrał nagle przekonania, że cały ich pobyt tutaj jest zupełnie bez sensu i najchętniej w tej chwili zabrałby ich rzeczy i poszedł odzyskać swoją różdżkę choćby z rąk aurorów. Jedna sprawa i jej niedaleka wizja go tu tylko jeszcze trzymała. Ale zanim zdążył się odezwać, poczuł nagle zaciśniętą mocno dłoń Dracona na ramieniu.
- Dlatego weźmy ten ślub - powiedział głośno to, o czym Harry właśnie myślał - i wracajmy do Londynu. Skoro wiedzą już, gdzie jesteśmy, to wszystko ma teraz jeszcze mniej sensu, niż miało do tej pory.
- Zmieniłeś zdanie.
- To nie moje zdanie - odpowiedział bardziej stanowczo niż zamierzał - tylko sytuacja się zmieniła.
Nie panował nad tonem, bo tak naprawdę obaj nie wiedzieli, jak powinni się czuć. Szczęśliwi, że udało im się uciec, przerażeni, że w ogóle mieli przed kim, albo wściekli, że swoją nieostrożnością wszystko wydali. Harry przeklinał się jeszcze w duchu za to, że swoimi głupimi pomysłami naraził Rona.
- Co, jeśli oni już wiedzą? - spytał nagle Draco, w którym to chyba obawa brała górę. - Nikt nas nie widział, kiedy wchodziliśmy tutaj, ale skoro wiedzą, że jesteśmy w tym mieście, może będą mogli dowiedzieć się też, że za dwa tygodnie planujemy tu ślub? Jeśli będą tam na nas czekać?
- To miej nadzieję, żeby był tam też Ron - odparł trochę lekceważąco. - Może uda mi się go uprosić, żeby dał nam dokończyć, zanim zamknie nas obu w Azkabanie.
Draco zrozumiał go jednak poważniej, niż Harry'emu na tym zależało.
- To naprawdę jest dla ciebie ważniejsze od tego, że możesz przez to wpaść? Wrócić... tam?
- Azkaban poczeka - stwierdził Harry, wciąż stojąc w miejscu, bo naprawdę nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. - Termin w urzędzie już nie. Wiesz, te grafiki i... - zaczął, żartując bardziej z ironii niż z dobrego humoru, ale zaskoczony i tak nie skończył. Pocałowany nagle, ale niespiesznie, miał wrażenie, że i jego myśli zwolniły w ten takt. I chociaż nie rozwiązało to niczego, niczego nie uczyniło mniej skomplikowanym, to to wszystko zupełnie nic zaczęło znaczyć.
- Dlaczego ty tego tak chcesz? - zapytał znowu Draco, dziwnie mieszając w szarych oczach radość z nieustępliwością.
- Kocham cię, nie mówiłem ci? - zastanowił się w odpowiedzi, bo czuł, że w tym pytaniu tkwi coś specyficznego. - Wydawało mi się, że wspominałem.
Draco odpowiedział mu coś cichego, ale Harry w tym czasie wziął go już za nadgarstki i odsunął dłonie od swojej twarzy. Po to tylko, żeby obejrzeć jego ramię, kiedy zapytał:
- Nic ci nie jest? Widziałem, że trafiło cię jakieś zaklęcie.
Blondyn co prawda doskonale zdawał sobie sprawę, że poza bladym śladem jak po oparzeniu nic mu nie jest, ale Harry'emu tego nie powiedział i dał mu się obejrzeć.
Poza wszystkim innym, liczył, że Harry pozwoli mu wtedy w końcu opatrzyć tę ranę na dłoni.
- Mogę zrobić to sam - stwierdził bez większego jednak nacisku Harry, kiedy faktycznie zgodził się na to i Draco siedział już przy nim, oglądając na razie zranienie. Blondyn go zignorował.
- Jesteś silniejszy niż wyglądasz - odezwał się dopiero po chwili, przelotnie podnosząc wzrok na Harry'ego. - Niż myślałem - poprawił się spokojnie, zauważając jego uniesione brwi. Bo okularnik nie był najpierw do końca pewien, czy to komplement, czy obelga.
- Teraz ci się zebrało? - spytał w odpowiedzi, z miękkim uśmiechem na ustach.
- Nie codziennie wiszę na jakimś dachu.
Po tonie Dracona Harry nabrał dziwnego wrażenia, że powiedział coś nie tak, jak on tego oczekiwał.
- Tak... - odmruknął tylko. - Kolejna okazja mogłaby nie zdarzyć się tak szybko.
Harry widział dobrze, że Draco przy jego oczyszczonej już i opatrzonej delikatnie ranie robi coś aż nazbyt dbale i po to tylko, żeby zająć się czymś w ogóle.
- Mówiłem poważnie - zaczął jeszcze raz blondyn, jakby mu coś sugerował. A Harry nie próbował już dłużej zgrywać, że wie, co powiedzieć.
- Co?
Draco westchnął w odpowiedzi niemal zrezygnowany, porzucając jakiekolwiek pozory tego, że nadal jest czymś zajęty i podniósł oczy na Harry'ego, nie wiedząc, czego się po nim spodziewał.
- Wybacz, że od początku nie ufałem ci tak, jak na to zasłużyłeś.
Harry spojrzał na niego tak, jak kiedyś zawsze patrzył na oskarżającego go o coś, czego nie zrobił, Snape'a. Jakby był niespełna rozumu.
- Na Merlina, to o to ci chodziło?
Draco odwrócił wzrok jakby znudzony.
- Nie załapałeś?
- Kto normalny by to załapał? - spytał na swoją obronę Harry, z niepoważnym uśmiechem wpisującym się między ostatnie słowa. Draco spuścił co prawda głowę i znów wpatrzył się w jego otoczoną czystą bielą bandaża dłoń, ułożoną na jego kolanie - ale Harry wiedział, że i on uniósł trochę kąciki ust.
- Już wiesz.
- Dziękuję - odpowiedział, kiedy pokiwał głową, zamykając jego dłoń w swoich. Draco nie był pewien, za co, ale nie pytał. - O co chodzi?
Miał wrażenie, że Draco już zbyt długo i zbyt mocno jest w niego wpatrzony. I Harry nie wiedział tego, ale blondyn myślał o tym, jak mogła skończyć się ta noc, gdyby nie mieli tyle szczęścia - i pomyślał o Azkabanie, o poszarzałych oczach Harry'ego za jego kratami, dementorach i o tym, że o tej porze już nie tylko okularnik by tam wrócił, ale trafiłby tam i on.
Nie odpowiedział Harry'emu. W ciszy przyłożył tylko dłoń do boku jego twarzy, żeby zostawić miękkie pocałunki po obu stronach niemal idealnie prostego nosa, przy zielonych, przymkniętych teraz oczach.
W wyrazie, że mieli ogromne szczęście, że się dziś wymknęli i że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby Harry'emu coś się tego wieczora stało w miejscu, do którego to on go ściągnął.
A Harry musiał wiedzieć, że wystarczy, żeby poprosił - i następnego dnia będzie miał wszystko.
- Nie boję się, będąc z tobą. Często igrasz z ogniem, Potter. Ale umiesz to robić.
Harry powtórzył sobie kilka razy, że skoro sam ma zamknięte oczy, on też nie widzi jego głupich rumieńców na twarzy. Miał też coś innego do roboty niż odpowiadanie. Przymknąć powieki i czuć się tak nierealnie dobrze, jak nie czuł się od wielu miesięcy.
Po chwili obrócił się dopiero trochę, żeby, korzystając z tego, że wciąż czuł dłoń Dracona na policzku, pocałować jej bok, zanim otworzył oczy.
- Skąd aurorzy się tu w ogóle wzięli? - spytał wtedy blondyn.
- Nie wiem, Draco. Aurorzy mają różne swoje... sprawy. Nie zawsze do końca zrozumiałe. Ale wydaje mi się, że szukali właśnie nas.
Harry nie chciał powtarzać tego na głos, bo i tak myśleli o tym samym - że mogło to mieć coś wspólnego z rzuconym przez Dracona zaklęciem w mugolskim mieszkaniu.
- Tego nie załatwisz bandażem. Popełniliśmy ogromny błąd, Harry - westchnął, odsuwając się trochę. - Już go nie naprawimy.
****
Zapatrzonym w wizję swojego specjalnego dnia, łatwiej było im skupić się właśnie na nim i zbywać fakt, że praktycznie nie opuszczali mieszkania mugoli. Prościej też było im się wymówić ze swojego zachowania właśnie tym mugolom jakimiś przygotowaniami i ogólnym przejęciem.
Bo przejęci byli naprawdę. W obawach, czy wszystko się uda, bez wiedzy, co zrobią dzień później - poza podjętą już decyzją, że to miasto opuszczają. I w poczuciu, że coś tak ważnego, zrobione zbyt szybko, stanie się też niemal prowizoryczne. Ale o ile mieli mniej czasu, o tyle więcej na raz czuli. I to nie było nic złego.
- Jak to wygląda w naszym świecie? - zainteresował się Harry, kiedy jednego z wieczorów zostali sami i nikt nie mógł usłyszeć.
- Nie byłeś przypadkiem na ślubie Weasleya i Delacour?
Harry pokiwał tylko głową na boki, bo bardziej był wtedy zajęty Voldemortem i horkruksami niż czymkolwiek, co działo się wokół niego.
Draco więc westchnął tylko, zanim chwilę się zastanowił.
- Śluby czarodziejów to coś więcej niż tylko formułka i pocałunek po wszystkim, Harry. To czysta i ponoć potężna magia i żadne mugolskie przysięgi tego nie dadzą.
- Mów dalej - poprosił Harry, kiedy blondyn, wpatrzony do tej pory nad siebie, oddał wreszcie jego spojrzenie.
Lubił, kiedy Draco mówił w taki sposób. Rzeczowo, bezpośrednio, ale dobierając odpowiednie słowa tak, że razem tworzyły coś ważnego, znaczącego i tajemniczego. Po prostu magicznego.
- To wielka odpowiedzialność - dopowiedział Draco, widząc jednak, że to jeszcze Harry'emu nie wystarcza. Spojrzał więc gdzieś przed siebie w skupieniu, czując się poniekąd, jakby wrócił do Hogwartu i właśnie z połowicznym zainteresowaniem wykładał coś uczniowi, który wyjątkowo był tym zaciekawiony. - Czegoś takiego nie można zerwać ot tak, dlatego ogromne znaczenie ma zupełna pewność, że następnego ranka nie zacznie się szaleć za kimś innym. Bo jeśli już słowo padnie, to łączący ludzi pewien rodzaj magii decyduje, kiedy czas zniknąć, choćby oboje płakali, krzyczeli i wyrzucili obrączki. Po prostu tej więzi nie zerwie nic, dopóki nie pojawi się coś, co nieodwracalnie zmarze słowo, łapiesz? Tak jak przysięgając szczerość, musisz być pewien, że nic nie zatajasz, bo obietnica nie będzie po prostu istniała. A jeśli przysięgniesz miłość, póki tli się dla niej chociaż iskra nadziei, to...Trudno zerwać coś takiego. To nie ślub słowa, tylko serca. Jakbym oddał ci jego kawałek, żeby to samo dostać w zamian. Wolność bez słów... Choć tak naprawdę to wszystko tylko potwierdzenie tego, co już jest. Przynajmniej tak słyszałem, bo naprawdę nigdy się z czymś takim się spotkałem. Nie wiem, Potter, w naszym przypadku wiele by się nie zmieniło, wystarczy? - dokończył beznamiętnie. Uśmiechnął się dopiero, kiedy zobaczył oczarowany wyraz twarzy Harry'ego. - Nie wiesz jeszcze wielu rzeczy o naszym świecie. Naprawdę wielu. Pokażę ci. Ale na razie nie myśl, że magia zaczyna się w trzonku różdżki i kończy na jej czubku, bo nieświadomie ją obrazisz.
- Nie myślę tak - zaprzeczył zaraz Harry. - Wiesz... Jeśli chcesz, kiedy wrócimy do domu, możemy zrobić to tak, jak to wygląda u czarodziejów - dodał późnej. - Przysięgnę ci wszystko drugi raz, jeśli będziesz tego chciał.
Draco wzruszył tylko ramionami, pewny swego.
- Nie chcę.
- Myślałem, że to będzie dla ciebie ważne - przyznał Harry, nie tego się spodziewając. - Jesteś czystej krwi, myślałem, że mugolski ślub to za mało.
- Zależy mi na tobie - uciął blondyn. - Nie na tym, kto nam go udzieli.
Więc Harry zadowolony był i tym. Ostrożni byli jeszcze bardziej, niż kiedy pierwszy raz się tu pojawili, i może dzięki temu, ale przez cały ten czas nie działo się nic niepokojącego. Poza jednym tylko dniem, innym na sposób, którego Harry wolałby nie znać. Ale ostatni dzień października zawsze takim dla niego był.
- Nie wiem, dlaczego - spróbował to wyjaśnić, niezapytany nawet przez Dracona. - Ale choćbym niemal nie pamiętał o tym pół roku, parę tygodni wcześniej znikąd mam taką myśl, że... Tak jakbym co roku na coś czekał. A najbardziej czekam dnia, którego dwadzieścia dwa lata temu przestałem mieć na co.
Puste uczucie, z którym już dawno się pogodził, a które chciał jednak co roku oddawać Lily i Jamesowi. Nie wiedział, co z nimi stracił, dlatego nie czuł już żalu - jedynie tęsknotę, którą może lepiej było zostawić na dnie serca.
Draco siedział wtedy na krańcu miękkiego materaca, czując na kolanach splecione niedbale ramiona Harry'ego, bo okularnik opierał się o jego plecy.
I czuł się najbardziej potrzebny na świecie.
- Nie wiem, jakie to uczucie - dodał, nie chcąc wcale odpowiedzi. - Myśleć, że nigdy ich nie poznam. Historia mojej rodziny odkąd pamiętam nie była kolorowa. Dziękuję, że teraz już ty piszesz ją lepiej. Ale, wiesz, Draco? To pierwszy raz od sześciu lat, kiedy mnie tam tego dnia nie będzie. W Dolinie Godryka.
Nie brzmiał wcale na smutnego, dlatego Draco nawet nie starał się go pocieszać. Słuchał tylko, aż od słowa do słowa Harry przyszedł do siebie.
Aż w końcu doczekali się dnia, o którym Harry'emu nie tak dawno nawet się nie śniło.
*
Gdyby Hermiona miała nazwać jakoś swoją współpracę z Pansy Parkinson, to określiłaby ją krętą drogą ruchomych piasków, nad którą pozornie tylko świeci słońce, tak naprawdę wykańczając jedynie wędrowców, a na końcu której czeka urwisko i nic więcej.
Widywały się niemal co drugi dzień, uparcie powtarzając całą swoją wiedzę - albo i jej brak, ślęcząc w nieprzyjemnej ciszy nad książkami. Miały pomóc, a Hermiona ostatnio czuła, że oszukują siebie i Harry'ego, narażając go i bez celu przedłużając jego niepewność.
Pierwszy raz spotykała się z przypadkiem, którego nie potrafiły rozwiązać książki. Nawet całe biblioteki.
Dlatego siedziała teraz na podłodze w swojej, niewielkiej, ograniczającej się do kilku sporych co prawda regałów przykrywających dwie sąsiednie ściany i samych z siebie tworzących jedną. Nie opierała się już o jedną z półek, pochylona nad kilkoma przeglądanymi książkami, w których, spiesząc się, szukała jednej przydatnej, żeby zabrać ją ze sobą i omówić za chwilę z Pansy. A raczej pokazać ją dziewczynie, a potem usiąść i przeglądać kolejne strony samej. Poddała się już jakiś czas temu w próbach dogadania się z Pansy.
Mruczała coś do siebie pod nosem, na zmianę zaciskając mocno usta, nie chcąc dopuszczać do siebie beznadziejnych myśli. Wyłapywała tylko co chwila przelotne spojrzenia siedzącego w drugim końcu pokoju Rona. Ale rozpraszało to ją, więc w końcu usilnie wbiła spojrzenie w pergamin. Wobec tego - Ron wstał cicho i przyklęknął przy niej.
- Kocham cię, Hermiona - mruknął, chcąc, żeby wiedziała, że choćby wszystkie jej starania nie przyniosły rezultatu, każdy jest ceniony nie tylko przez niego. - Wyjdziemy z tego. Harry też. Przede wszystkim on.
- Ron - westchnęła, szukając czekoladowymi oczami jakiegoś punktu, który nie wydawałby się jej pusty. - Wszystko się ułoży, prawda?
- Nie odpuścimy, więc siłą rzeczy w końcu musi się ułożyć - zapewnił, a Hermiona uśmiechnęła się słabo na jego sposób myślenia. - Znalazłyście coś? Ciężko mi ciągle mylić aurorów. Chyba mnie podejrzewają.
- Nie. Zupełnie nic, a nie wiem, ile czasu już minęło.
- Mogę wam jakoś pomóc? Ale... Hermiona, ty wiesz, że on jest niewinny, nie? - upewnił się, przechylając się lekko, żeby na nią spojrzeć.
- Możemy co najwyżej wierzyć - sprostowała ostrożnie.
- Jedno i to samo. Wierzysz, że ktoś go wrabia? Ja wierzę Harry'emu.
- Ciągle nie znajdujemy niczego, co świadczyłoby na jego korzyść. Nie przestaniemy szukać, chociaż... Ja naprawdę wątpię, żeby on był w stanie użyć Zaklęcia Niewybaczalnego. Nigdy nie umiał zdobyć się nawet na Crucio.
- Też tak myślę, Hermiona. Będzie dobrze - uśmiechnął się, z otuchą podając jej rękę. - Zobaczysz.
Odetchnęła, przetarła twarz wolną ręką i wstała. Musiała już iść, jeśli nie chciała się spóźnić na kilkugodzinne warczenie na siebie nawzajem. Zniechęcało ją to i dobijało tym bardziej, ale póki istniała szansa, że to pomoże Harry'emu - to to znosiła.
Mieli już jednego Hagrida - z przełamaną różdżką, niewinnie skazanego - i nie potrzebowali kolejnego. Znała Harry'ego i wiedziała, że jeśli stawiał się teraz, to nie przestanie nigdy, bo za nic nie podporządkowałby się czemuś niesłusznemu.
Miała się dziś spotkać z Pansy na neutralnym gruncie, bo na Pokątnej. Kiedy Hermiona znalazła tam sobie stosunkowo spokojne miejsce i stolik, jej jeszcze nie było, ale nie przejęła się tym. Pracę zaczęła sama.
Pansy co prawda pojawiła się chwilę później, z własnymi pergaminami, ale poza suchym przywitaniem wiele się nie odzywały.
Hermiona nie ruszyła się z tego miejsca parę dobrych godzin, nie odrywając praktycznie zdesperowanego wzroku od książek - czasem faktycznie widziała je przed sobą, czasem zastanawiała się, gdzie jest i co czuje teraz Harry. I myślała o tym, że któryś z aurorów podobno natknął się na niego daleko stąd, i długo i mimowolnie to analizowała.
- Przepraszam, Harry - szepnęła, kiedy wreszcie przymknęła zmęczone oczy i odchyliła się w tył na krześle.
Pansy spojrzała na nią krótko, nie podnosząc nawet głowy znad pergaminu.
- Uważaj, żeby cię przypadkiem nie usłyszał - odmruknęła, samej akurat dbając o to, żeby Hermiona usłyszała. Ta spojrzała na nią zirytowana.
- Nie chodzi o to, żeby mnie usłyszał, tylko...
- Gdybyś myślała tyle, ile lamentujesz, to już dawno byśmy coś wymyśliły - przerwała jej z krzywym uśmiechem, mówiąc niemal przez zaciśnięte usta.
- Dobrze, że ty na coś wpadłaś - odcięła się Hermiona, chociaż zabrzmiało to trochę jak pytanie. Przymknęła jednak potem oczy i odetchnęła, żeby jako tako uspokoić już i tak nieustannie rozdrażnione ostatnio serce. Była tu, żeby czytać i znaleźć źródło tej okropnej blizny na ramieniu Harry'emu, nie żeby się kłócić.
- Gryfoni walczą o przyjaciół. Podobno - odpowiedziała, nie chcąc dać Hermionie ostatniego słowa.
- Ślizgoni podobno są inteligentni i ambitni - odgryzła się, nie mogąc się powstrzymać i przechylając lekko głowę w bok. - Podobno.
- Odpuścić teraz to jak zdradzić - stwierdziła Pansy, kiedy Hermiona najwyraźniej sekundę za długo zwlekała z wróceniem do czytania.
Hermiona wywróciła najpierw oczami, otwierając już usta, żeby zgubić trochę manier - ale zatrzymała się w połowie. W oczach coś jej błysnęło, tak, że ich tafla zdawała się nagle przykryć czymś zupełnie nowym, czystym i wspaniale wolnym od komplikacji. Jeszcze na ślepo odszukała na blacie przed sobą otwartą książkę, żeby przekartkować ją krótkim, sprawnym, ale bezwiednym ruchem. W skrócie, spojrzała nagle na Pansy wszystkowiedząco, z uśmiechem na rozchylonych jeszcze w zamyśleniu ustach.
- Pansy, jesteś genialna - stwierdziła nagle, zgarniając ze stolika swoje rzeczy. - Jak mogłyśmy wcześniej na to nie wpaść?
- Co to znaczy? - spytała szybko Pansy, kiedy Hermiona zerwała się już na nogi.
Hermiona zrobiła już parę podekscytowanych, ale nerwowych kroków, kiedy odwróciła się do Pansy i czując do niej wyjątkową sympatię, odpowiedziała ostrożnie:
- Że jeśli mam rację... Harry naprawdę był niewinny.
Pansy sama rozchyliła delikatnie usta - nie nawet ze względu na Harry'ego, ale z powrotem do Londynu Pottera wiązał się też powrót Dracona.
- Ale dokąd idziesz? - zawołała za nią, również wstając i dłonie opierając tylko o blat stolika.
Hermiona obróciła się niecierpliwie, ściskając w ramionach książki w nieładzie.
- Jak to gdzie? Do biblioteki! Nie znam większej niż ta w Hogwarcie!
I tam faktycznie się wybrała. Nie wiedziała, ile czasu tam spędziła, wyjątkowo krótko czy długo - ale kiedy znalazła to, czego jej było trzeba, zamknęła tę księgę w ramionach jak najlepszego przyjaciela. I wtedy z obezwładniającej ulgi Hermiona powiedziała coś, co ministrowi magii zdecydowanie nie przystoi.
I wybiegła z biblioteki, nie zważając na oburzenie pani Pince.
- Znalazłam! - oznajmiła na cały głos, kiedy tylko wpadła do mieszkania i zobaczyła Rona. Ten od razu zerwał się z miejsca, zdezorientowany. - Jestem prawie pewna, że mam coś, co nam pomoże!
Ron o nic nawet nie pytał. Podszedł tylko do niej szybkim krokiem, niemal biegnąc, żeby zacisnąć dłonie na jej ramionach. Otworzył usta, jakby chciał spytać, raz jeszcze upewnić się, że dobrze usłyszał. Ale widząc radość w jej oczach, która mogła mówić tylko to, że usatysfakcjonowana wracała właśnie z biblioteki, uwierzył jej od razu.
- Hermina, ty wiesz, że ja cię na maksa kocham, co? - zapytał, w emocjach potrząsając nią delikatnie. - Jesteś genialna!
- Coś mi się obiło o uszy - odpowiedziała, zadowolona i dumna, kiedy przycisnęła policzek do jego ramienia, w radosnym odruchu mocno otaczając szyję Rona ramionami. Ten niemal podniósł ją nad ziemię. - Posłuchaj, Ron - dodała poważniej, chociaż głos jej drżał. - Musisz w tej chwili wysłać sowę do Zabiniego. Niech jak najszybciej sprowadzi tu Harry'ego i Dracona, najpóźniej jutro przed południem! Ja biegnę do Ministerstwa i zbiorę Wizengamot!
I odwróciła się faktycznie tak, jakby już chciała wybiec.
- To niebezpieczne! - powiedział jeszcze Ron, nie do końca pewny tego pomysłu.
- Tak! - potwierdziła, patrząc na niego z czystą determinacją. - Oczywiście!
4
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro