46.
- Nie patrz tak na mnie. Chciałeś powiedzieć im parę rzeczy, okazało się, że oni mieli sprawę do ciebie, to ci ich przyprowadziłem.
- Sami chcieliśmy przyjść!
Draco skłonił się lekko, ale teatralnie przed Harrym, niby ignorując prostest Rona, a tak naprawdę to w odpowiedzi na niego:
- Dla ciebie wszystko.
Harry potrząsnął głową, bo nie nadążał.
Był drugi dzień po jego fatalnym przesłuchaniu i miał przed sobą razem Rona, Hermionę i Dracona, którzy wspólnie wyglądali tak dziwnie, że Harry nie odezwał się jeszcze od samego ich przyjścia. Tak, jak Draco mu wypomniał, po prostu gapił się to na niego, to na Rona, to na Hermionę. Najczęściej co prawda na Malfoya, bo to on zdecydowanie najczęściej go tu odwiedzał i od niego najprędzej oczekiwał wyjaśnień.
Z zegarka na nadgarstku Rona Harry'emu, mimo jego ciągłej gestykulacji, udało się wywnioskować, że dochodzi piąta.
Zdziwiły go dwie rzeczy. Po pierwsze to, że Ronowi i Hermionie jakoś udało się dogadać z Draconem, żeby zaczekał na nich, aż skończą pracę w Ministerstwie, zanim pójdzie zobaczyć się z nim.
Po drugie, chyba nawet bardziej zaskakujący był dla Harry'ego ten zegarek, który Ron miał dziś ze sobą. Draconowi nigdy nie wolno było nawet tego mieć.
Patrzył na nich przez zamknięte kraty, siedząc oparty o ścianę naprzeciw nim, pod niewielkim okienkiem. Oni wciąż jeszcze o czymś, powiedzmy, ze sobą dyskutowali, szczególnie Ron i Draco, bo Hermiona wreszcie im przerwała.
- Faceci - mruknęła pod nosem, na co obaj zmierzyli ją niezbyt zachwyconym spojrzeniem. Nie przejęła się tym zbytnio. - Jak się czujesz, Harry?
- Jest... w porządku - stwierdził powoli, przyglądając się im w międzyczasie. - Co tu robicie, Hermiona?
- Chcieliśmy z tobą porozmawiać. O wyroku.
- Świetnie. Odbyli już tą swoją naradę?
- Lepiej, żeby nie - wtrącił się cicho Draco.
- Nie. Ale po to tu jesteśmy. Żeby sprawdzić, co z tobą, jak się trzymasz i ustalić, co dalej.
Ron podszedł do niego tak blisko, jak tylko mógł, i przyklęknął w tym miejscu.
- Ja wiem, że ty tego tu nie czujesz. Mama zawsze mówiła, że nawet największą górę da się z daleka przysłonić czymś drobnym. Ale naprawdę staramy się, żebyś nie oberwał za coś, czego nie zrobiłeś.
- Dzięki, Ron. Ale da się coś jeszcze zrobić?
- Przecież cię tu nie zostawimy. Nic nie zrobiłeś.
Uśmiechnął się do niego słabo, a kiedy wstawał i przy tym trochę się od Harry'ego odwrócił, Potter zobaczył różdżkę w tylnej kieszeni jego spodni. Coś w nim drgnęło i zachował to dla siebie, ale jako coś ważnego.
Domyślał się i tak też później zauważył, że i Draco, i Hermiona mają również swoje różdżki przy sobie, ponieważ ze względu na to, że ona była ministrem, pozwolono wejść im ot tak. Podejrzewał też, że to stąd wynikał jako tako pewny siebie nastrój Dracona, który od razu zauważył.
Rozmawiali potem jeszcze długo, Hermiona w międzyczasie pamiętała, żeby poinformować obecnego obok strażnika, że nadal może pozwalać Malfoyowi bliżej do Harry'ego podejść. Poprosiła go zresztą, żeby wszyscy teraz nie musieli rozmawiać przez kraty, a on wreszcie się zgodził, uchylił je i potem już nie zamknął. Ron z Hermioną stali w ich "progu", Draco krok przed nimi.
Im więcej Harry mówił z Ronem i Hermioną o wyjściach ze swojej sytuacji, odwołaniach i innych sprawach zawierających w sobie słowa Ministerstwo Magii, Draco coraz bardziej tracił zainteresowanie. Nie zwrócili na to jednak uwagi, a Draco słuchał ich tylko jak radio, o czymś, co nie do końca go dotyczyło, ale z czego warto było zdawać sobie sprawę i wyrobić sobie na ten temat opinię.
W towarzystwie ich trójki Harry poczuł się tu niemal dobrze. Lepiej w każdym razie, niż od przeszło miesiąca pamiętał. Wciąż siedział w tym samym miejscu, Draco obok niego, Hermiona po drugiej jego stronie przesunęła się trochę dalej, tak że po części siedziała naprzeciw niego, a Ron zaraz obok niej. Harry doszedł do wniosku, że pierwszy raz zdarza się im siedzieć w tak zwartej grupie, gdzie nikt nikogo nie próbuje zamordować nawet spojrzeniem.
W końcu jednak czas zaczął się im kończyć. Harry'ego coś na to tknęło. Cała trójka wstała już, stojąc bliżej otwartej wciąż kraty, ale on znów usiadł.
Rozejrzał się szybko, ale niezauważanie, wyjrzał za nich - strażnik musiał na chwilę gdzieś odejść. Później od razu spojrzał na Rona i Hermionę. Szeptali coś między sobą. Teraz albo nigdy.
Przeniósł wzrok na Dracona i wyciągnął ręce w jego stronę.
- Chodź, proszę.
Draco zdziwił się wyraźnie jego nagłą otwartością, bo przyzwyczajony już był, że przy obecności innych, szczególnie Rona i Hermiony, granica Harry'ego była gdzieś przy trzymaniu go za rękę i siedzeniu obok siebie. Sam zresztą nigdy nie nalegał na nic więcej, ale teraz nie mógł mu odmówić.
Znów podszedł bliżej niego, Harry złapał go delikatnie za nadgarstki i pociągnął w dół, aż Draco przyklęknął przy nim. Przytulił go do siebie, mocno obejmując go ramionami i opierając podbródek na barku blondyna tak, żeby mógł widzieć wszystko przed sobą.
W krótką sekundę drugi raz upewnił się, że strażnika nie ma, a Ron i Hermiona nie patrzą teraz na nich. Słyszał jej nierówny, cichy głos wśród ochrypłych oddechów dementorów.
Czuł z tyłu głowy, wśród włosów, i na swoim boku dłonie Dracona, który najwyraźniej pod jego wpływem postanowił odpowiedzieć mu na ten gest równie silnie.
Poniekąd o to Harry'emu chodziło. Żeby mieć go tuż przy sobie, jego klatkę piersiową szczelnie przylegającą do jego piersi. Przez krótką chwilę poczuł się nawet źle ze swoim pomyslem, w którym jednak dopatrywał się ostatniej swojej szansy.
Draco na pewno by zrozumiał.
- Draco? - wyszeptał w międzyczasie tuż przy nim, na tyle cicho, że Draco domyślił się, że on ma do powiedzenia coś tylko dla jego uszu.
W tym samym czasie Harry spojrzał krótko w dół i przesunął dłonie po jego plecach niżej.
- Tak? - odszepnął.
Ale Harry po tych paru sekundach już się odsuwał, cofając dłonie i opierając je na chwilę tuż przy ciele, po obu swoich stronach.
- Nic takiego - odpowiedział, nie spuszczając z niego wzroku.
Draco wyraźnie zmarszczył brwi, ale Hermiona zawołała go już, bo musieli iść. Rzucił ostatnie, pytające spojrzenie Harry'emu, ale ten pokręcił tylko delikatnie głową, żeby niemo powtórzyć Nic takiego. A kiedy wychodzili, Harry na krótką chwilę wcisnął lewą dłoń między brudny już, leżący za nim płaszcz Dracona.
I schował tam coś, dla niepoznaki w ogóle w tę stronę nie patrząc, na tyle dokładnie, że nawet drewniany koniec schludnej różdżki, którą chwilę temu wyjął z kieszeni Dracona, nie mógł spoza niego wystawać.
Znów złożył dłonie przed sobą, z szybko bijącym sercem. Wiele ryzykował, ale się nie wahał. Krata wciąż była uchylona, strażnik już przy niej stał. Harry musiał spróbować szczęścia. Zbyt niebezpieczne było wyciągać teraz różdżkę.
Miał tę, która należała do Dracona - ale nawet jeśli jego szalony pomysł się nie uda, Harry wiedział przecież, że on był teraz bezpieczny z Ronem i Hermioną, najpewniej już w Ministerstwie.
Trwała silna burza, która zdaniem Harry'ego działała na jego korzyść. Wszystko zagłuszy. Ktoś parę celi obok na ogłuszający dźwięk błyskawicy zaczął coś krzyczeć, parę innych osób zaraz odpowiedziało mu to czy krzykiem, czy szarpaniem za kraty.
To często się tu zdarzało. Ale tym razem Harry ucieszył się z tego jak z iskierki szczęścia, której musiał tylko pomóc się rozniecić. Strażnik, wciąż z dłonią na zamku kraty, odwrócił głowę w stronę zamieszania. Spróbował ich wszystkich przekrzyczeć. W międzyczasie zamykał celę, w której wciąż skupiony na tym siedział Harry.
Jak zwykle do zamknięcia zamka użył zaklęcia, mało jednak poświęcił temu uwagi, bo więcej wkładał jej w uspokojenie całej reszty więźniów, w których też stronę patrzył.
Harry zasłonił sobie dłonią usta, wbijając spojrzenie w zamek kraty, obserwując jednocześnie strażnika. Kiedyś uczył się magii bezróżdzkowej...
- Finite - szepnął z całą swoją uwagą, kiedy wypatrzył moment, w którym równocześnie strażnik wymówił swoje zaklęcie. Nie wierzył do końca, że się uda, a jeśli strażnik by to odkrył, wiedział, że porządnie by oberwał. Ale ten nie odwrócił się już i szybkim krokiem odszedł do reszty. Harry wychylił się, żeby sprawdzić, gdzie teraz stoi i kiedy stwierdził, że wystarczająco daleko, natychmiast przysunął się do kraty. Złapał za nią niepewny, czy udało mu się zablokować zaklęcie strażnika, ale zdeterminowany, z głośnym biciem serca zagłuszającym wątpliwości.
Popchnął ją delikatnie, nie wypuszczając z dłoni. Krata bez wysiłku, bez problemu uchyliła się.
Cofnął się szybko, znalazł w płaszczu Dracona jego różdżkę i zabrał ją. Wyjątkowo dobrze leżała mu w dłoni. Podniósł się na nogi i najpierw po cichu wychylił głowę z celi, ogarniając wszystko wokół wzrokiem. Wyszedł i stanął przed nią, unosząc w wyprostowanej ręce różdżkę Dracona, którą mocno ściskał w ręce.
Było bardzo głośno, przez grzmoty burzy, przez wrzeszczących więźniów, przez echo. Strażnik stał do niego plecami, a on wymówił zaklęcie co prawda na głos, ale tak, żeby on nie miał możliwości go usłyszeć.
- Drętwota!
Strażnik odepchnięty parę kroków w przód upadł na ziemię - Harry chyba nawet sprawił tym wszystkim osadzonym tu radość, bo absolutnie nikt z nich nie pomyślał, żeby donieść, że zdobył jakoś różdżkę, mimo że zauważyła to większość.
Harry odwrócił się gwałtownie, słysząc coś za sobą. Wyczuł go dementor. Jeszcze nigdy nie czuł, że magia może być tak wyczerpująca, kiedy teraz z trudem przyszło mu wytworzyć cielesnego Patronusa. Nawet jeśli różdżka Dracona niemal za każdym razem go słuchała.
Błysnęło srebrzyste światło, Harry'ego pokrzepił widok swojego Patronusa, stworzonego z wszystkiego, co dobrego mógł odnaleźć jeszcze w głowie. Dementor zniknął gdzieś w kącie, a wszystko zagłuszyła burza. Ale Harry nie wierzył, że ten nagły błysk umknie wszystkim niezauważony. Chociaż może zostanie uznany za błyskawicę, przynajmniej przez ludzkich strażników?
Harry nie był jednak pewien, czy to ich, bardziej niż dementorów, się obawia.
Wciąż ściskając różdżkę w dłoni, rzucił się biegiem, nie wiedząc samemu, dokąd ani nawet w którą stronę. Na prędce usiłował ułożyć sobie w głowie jakiś plan, bo czasu miał bardzo niewiele. Na pewno nie mógł skorzystać z głównych i jedynych tu schodów, prowadzących z góry do dołu przez cały Azkaban, łączących każde piętro. Tam zbyt wielu ludzi i zbyt wielu dementorów zauważyłoby go. Zanim zbiegłby na dół, do wyjścia, miałby już za sobą całą kolejkę ścigających go, a tego raczej wolał uniknąć.
Ale nie było innej tu drogi. Harry rozejrzał się w biegu. Jeśli nie wewnątrz, musiał szukać dla siebie szansy na ucieczkę na zewnątrz.
Był bardzo zmęczony. Adrenalina dodawała mu sił, ale z drugiej strony z jej powodu nie widział też, gdzie biegnie i wiedział, że jeśli się potknie, to nie będzie już w stanie się podnieść.
Było ciemno i kusiło go, żeby szepnąć ciche Lumos i oświetlić sobie drogę, aby widział chociaż, dokąd biegnie. Ale wtedy dużo szybciej by go zauważono. Nikły blask Patronusa musiał mu wystarczyć.
Zbiegł na piętro niżej. Tam nie zawsze ktoś czuwał, bo na tym poziomie nie było cel. Był trzecim od góry i stanowiło go tylko puste, kwadratowe pomieszczenie. Podłoga tam miała jedynak tylko szerokość schodów, a w środku, zagrodzona sięgającą Harry'emu poniżej klatki piersiowej kamienną barierą, wycięta była czworokątna dziura. Z tamtąd dobrze widać było niższe piętro, trochę jak na klatce schodowej bloku. Harry nie znał zastosowania tego poziomu - ale kiedy rozejrzał się po nim rozbieganymi, ale przez to bardziej spostrzegawczymi oczami, zobaczył coś i nawet się nie zastanawiał.
Chciał dostać się na przeciwną stronę piętra, w biegu dłońmi odpychał się co chwila od kamiennej bariery, a jego Patronus podążał za nim. Zwolnił gwałtownie kroku i zatrzymał się w ostatniej chwili. Tutaj w ścianie Azkabanu otwierało się jakby przejście. Dość wysokie, zakończone nierówno półkoliście, bez drzwi. Po prostu otwór w ścianie, bezużyteczny dla kogokolwiek, bo otwierający się jedynie na przepaść, sięgającą wielu stóp w dół, na lodowate morze i ostre skały. Zresztą, nikomu wcześniej nie udało się dostać nawet tutaj. Harry oparł dłonie trochę ponad wysokości swojej głowy po obu stronach przejścia, mocno zaciskając je na skale. Pozwolił sobie na parę sekund oddechu, bo nie wiedział też, co robić dalej. Przed sobą widział jedynie ciemne, nieprzeniknione niebo pod chmurami, oberwanymi w zaciętym deszczu. Ciężkie krople wody już tu go dosięgały, mocząc twarz i włosy. Podłoga w tym miejscu była już śliska.
Patronus zaczął przygasać. Harry przymknął na chwilę oczy, chcąc temu zapobiec. To była jego jedyna i ostatnia tarcza chroniąca go przed rozpaczą dementorów i własną beznadzieją.
I pomyślał, że jeśli się uda, już za parę chwil może znaleźć się w Londynie, wbiegnie do swojego domu, znajdzie Dracona i zapyta go, czy chce pójść razem z nim. Jeśli nie, pożegna się z nim, weźmie pelerynę niewidkę i zniknie w jakimś bezpiecznym miejscu, żeby tam pomyśleć, co dalej. Nieważne. Istotne jest tylko to, że będzie wolny, a srebrny jeleń zajaśniał odrobinę mocniej.
Musieli to wyczuć dementorzy, co z kolei zaalarmowało strażnika niższego piętra. Harry słyszał ruch jeszcze kawałek od siebie, ale coraz bliżej. Niewiele miał już czasu, żeby znaleźć jakąś drogę.
Ciężko, zachłannie łapał powietrze, tak zimne, że ciężko było nim oddychać, bo przeszywało usta i gardło lodowatymi ostrzami. I rozgrzewało go tylko własne serce, które w jego piersi spieszyło się jeszcze bardziej niż on sam.
Potrafił pływać. Ale co z tego, jeśli zupełnie nie widział, gdzie w dole jest czysta woda, a gdzie przecinają ją skały? Na zewnątrz było tak ciemno, że podejrzewał, że nawet gdyby okularów nie miał pękniętych ani mokrych, niewiele więcej by zobaczył.
Nie mógł skoczyć i liczyć na szczęście, bo wiedział, że tu by go opuściło. Był zdesperowany, ale nie aż tak spanikowany, żeby gotów był przypłacić chwilową wolność życiem.
Przechylił się wprzód, wyjrzał na zewnątrz i rozejrzał się na boki. Spojrzał trochę niżej, bo tam w ciemności coś rzuciło mu się w oczy. Zobaczył tam coś, co przypominało mu schody. Bardziej były to jednak szczeble, każdy kilka cali dalej i niżej od wcześniejszego, a pierwszy na odległość może dużego kroku od miejsca, gdzie stał Harry. Gdzieniegdzie były w nich przerwy, jakby niektórych kamiennych stopni brakowało, niektóre były uszkodzone, w każdym razie Harry domyślał się i miał nadzieję, że ciągną się wokół budynku i prowadzą aż do jego stóp. Były dość cienkie, niezbyt daleko wysunięte poza mury Azkabanu i Harry nie był pewien, czy może te szczeble nie były po prostu błędami w budowie, źle ułożonymi, nieregularnymi, skalnymi wystąpieniami. A może były tam specjalnie i od zawsze, zniszczone warunkami pogodowymi i też nigdy nie używane, bo zbyt niebezpieczne.
Harry nie widział dla siebie innego wyjścia. Bardzo blisko słyszał już zamieszanie za sobą, musiano zorientować się, że coś jest nie tak. Odwrócił się przez ramię i zobaczył swojego Patronusa, słabego już wobec kilku dementorów, i jednego ze strażników z różdżką w ręku, skierowaną prosto w niego.
Harry nie miał zamiaru z nim walczyć, czekać, aż w międzyczasie dopadną go dementorzy. Wstrzymał oddech, ścisnął w dłoni różdżkę i przeskoczył na pierwszy stopień. Zachwiał się na nim, zaraz szukając na ślepo i łapiąc się kurczowo nierówności w murze.
Na Merlina, od nocy, kiedy Narcyza Malfoy uratowała mu życie, nigdy tak bardzo i w tak ogromnym zdenerwowaniu nie pragnął, żeby wszyscy wokół myśleli, że nie żyje. Naprawdę chciał, żeby strażnik pomyślał, że po prostu spadł. Toteż Harry przez parę sekund trzymał się tylko, o ile mógł, ściany, przylegając do niej.
Ostrożnie odwrócił głowę w drugą stronę, żeby sprawdzić, czy ktoś postanowił jednak pójść za nim. Niewiele zobaczył, aż czyjeś zaklęcie przeleciało mu tuż przy policzku.
Beznadziejnie było próbować się bronić i jednocześnie na ślepo szukać za sobą kolejnych stopni, licząc, że akurat na jakiś trafi. Równie źle było nie bronić się wcale i liczyć tylko, że uda mu się zniknąć za rogiem, zanim dosięgnie go jakieś zaklęcie. Przez dementorów, którym brak gruntu pod sobą akurat wcale nie przeszkadzał, nie miał nawet na to czasu, żeby bawić się w walkę ze strażnikiem.
Odbił więc tylko jego następne zaklęcie, zanim znów odwrócił się, spuścił wzrok, szukając miejsca, gdzie ma postawić kolejny krok i ostrożnie, ale sprawnie go wykonał.
Co chwila uchylał się od uroków, chwiał się i coraz śpieszniej przeskakiwał na niższe stopnie, ale strażnik nie odważył się pójść za nim. Może pozostawił wszystko dementorom, których Patronus nie potrafił już dłużej zatrzymać. Harry zupełnie się już na nim nie skupiał.
Dostał się już do końca jednej z czterech ścian Azkabanu, jeśli schowa się za rogiem, przynajmniej latające wokół zaklęcia będzie miał z głowy. Wiatr ciągle zrzucał mu mokre włosy na twarz i oczy, przesłaniając szkiełka okularów, ale nie myśląc nawet, żeby zawrócić, jako tako wyczuł kolejny stopień i jednym ruchem przeskoczył na niego. Musiał być już gdzieś na wysokości któregoś z niższych pięter.
Nie zatrzymał się ani na chwilę, bo niedaleko za plecami czuł obecność dementorów. Mimo to zaczął wierzyć, że może mu się udać, a wraz z tym zaczął widzieć więcej możliwości następnego kroku.
Gdzieś kilka jeszcze stóp dalej słabo widział niewielki otwór w ścianie, może coś w rodzaju okna. Jeśli założyć, że teraz wszyscy szukali go już na zewnątrz - gdyby doskoczył do niego, przecisnął się przez nie, bo na oko zakładał, że byłby w stanie, mógłby wrócić do środka, zbiec po głównych schodach i opuścić Azkaban tak, jak do niego wszedł. Kulturalnie przez drzwi.
Mógł też dalej brnąć tymi śmiesznymi schodkami na zewnątrz, bo nie był pewien, jaka część pilnujących Azkabanu rzuciła się w pogoń za nim, a jaka została w środku. Możliwe też było, że okienko było zakracone - ale zawsze warto spróbować.
Wreszcie uznał, że bezpieczniej będzie wrócić do wnętrza budynku. Znów może udałoby mu się przywołać Patronusa, odpędzić tę część dementorów, która go nie opuściła, czuł się też na siłach, żeby móc obronić się, gdyby napotkał kogoś na drodze do wyjścia.
Podejrzewał, że gdyby podniósł ręce, brakłoby mu jeszcze może jeszcze odległości jednej stopy, żeby dosięgnąć wnęki w murze. Podszedł do niego więc najbliżej, jak tylko mógł, i skupiając oczy na okienku, odepchnął się od szczebla, na którym właśnie stał.
Nie wiedział, czy on poślizgnął się na powierzchni, z której przy tak silnym i gęstym deszczu woda nie nadążała nawet spływać, czy to bardzo stary kamień skruszył się pod nagłym naciskiem. Może obie te rzeczy naraz.
Różdżka wypadła mu z ręki, kiedy Harry przestał dbać o nią, a o to, żeby czegoś się złapać. W dłoniach zamknął jednak tylko powietrze, kiedy stracił grunt pod stopami.
Spadł z wieży Azkabanu przerażony tak pierwszy raz w życiu. Na Merlina, był już tak blisko...
Zapiekły go policzki, całe ciało, kiedy z krótkim tylko krzykiem pomyślał o wszystkim, co miał pod sobą, a na co nie chciał patrzeć. Zacisnął powieki, błagając tylko w duchu, żeby to samą gładką wodę napotkał na ziemi, żeby to tylko w jej wzburzoną taflę wpadł.
Ale kolejny zduszony, zaraz urwany krzyk wydarł się z jego gardła, kiedy wokół szyi poczuł nagle lodowaty, bolesny uścisk.
Harry trafił na granicę przytomności.
Nie miał pojęcia, co się później stało, gdzie był i czy był jeszcze gdzieś w ogóle - ale kiedy nieokreślony czas później coś popchnęło go, a on półświadomie poczuł za sobą coś twardego, spróbował przycisnąć głowę do piersi, żeby jej nie rozbić. Za późno jednak i za słabo to zrobił.
Ostatnią myślą uciekł do domu, gdzie liczył spotkać Dracona, zanim wszystko zlało się w jedną, pustą czerń.
I wszystko stało mu się obojętne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro