Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

35.

Harry oddychał ciężko, choć nieświadomie.

Każdy, kto spojrzałby na niego z boku, bez problemu mógłby stwierdzić, że śni. Niespokojnie, mamrocząc coś pod nosem tak, jakby był zupełnie trzeźwy, ale jednak śni, z zaciśniętymi powiekami.

Ale Harry nie wiedział już, gdzie był. Na jawie czy we śnie, wszystko jedno. Ale to, jak te dwie rzeczywistości zupełnie się w jego głowie zmieszały, przerażało go, raz, że w głębi duszy, dwa, że podświadomie niepokoiło to jego spowolnione myśli.

Coś trochę głośniejszego wyrwało się z jego gardła. Nic nie czuł, ale kiedy patrzył w ciemności przed sobą, znów coś powiedziało mu, że to wcale nieważne, czy widzi tylko sen, czy prawdziwy świat, bo to nic by w tym mroku nie zmieniło.

Tyle dobrego, że ściany z trzech stron nie były kratami - a starymi murami, przez które nie mógł zobaczyć swoich współwięźniów ani oni nie mogli zobaczyć niego.

Mimo to... mogli przecież usłyszeć, jeśli któremuś zależałoby, żeby pośród tylu pomrukiwań wyłapać te jego.

- Potter.

Zachrypnięty głos półszeptem musiał powtórzyć to parę razy, żeby własne nazwisko przedarło się przez wszystko inne, co działo się w głowie Harry'ego. Ale obudził się z półsnu, po paru sekundach zapominając już, że w ogóle w niego zapadł i czego podczas niego doświadczył.

- Draco? - spytał nieprzytomnie, przecierając brudną twarz dłońmi. Dobiegło go okropne parsknięcie śmiechem.

- Mój głos jest ci aż tak miły?

Harry musiał wyprostować się, rozejrzeć, żeby po chwili zorientować się, że głos musiał dochodzić zza ściany celi obok, o którą właśnie, niedbale siedząc, się opierał.

Spojrzal jeszcze w bok, żeby zlokalizować strażnika, ale chyba musiał być chwilowo gdzieś indziej.

- To zależy, z kim rozmawiam - odpowiedział ostrożnie, niepewny jeszcze, czy chciałby tę osobę drażnić. Tak naprawdę to najbardziej zależało mu na usłyszeniu tego męskiego, czego akurat był pewien, głosu jeszcze raz.

- Zgaduj - odezwał się ten sam wypruty z wszystkiego prócz leniwej ironii głosu. - Mamy czas.

Harry kojarzył skądś ten głos, za nic nie potrafiąc jednak połączyć go z żadną twarzą. Może to tylko złudzenie - toteż jeszcze raz przyłożył dłonie do twarzy, żeby później przeczesać dłońmi splątane jak nigdy włosy.

- Mam rozumieć, że się znamy?

- Osobiście. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, powiedziałeś, że bezpowrotnie zabrałem ci parę miłych tygodni.

Coś zaszeleściło i poruszyło się za ścianą tak, jakby ktoś się skłonił - przynajmniej tak Harry dziwnie podejrzewał.

- Wybacz, ale zbyt wiele osób próbowało wysłać mnie do Munga, żebym dobrze wszystkich pamiętał.

Znów ktoś na krótką chwilę roześmiał się, tak cicho i pusto, że Harry lekko drgnął.

- Tu ten kupczyk z Nokturna, jak ładnie nazwaliście mnie w papierach. Ale za trzy tygodnie kończę swój wyrok.

W głowie Harry'ego wszystko nagle połączyło się i ułożyło w historyjkę, którą teraz wcale nie najgorzej pamiętał.

- Gratulacje, Esteban. (Postać stworzona tu przeze mnie, niezbyt istotna szerze mówiąc, dlatego zbytnio się na niej nie skupiajmy // dop. aut.)

- Jednak pamiętasz. To zaszczyt - stwierdził, a Harry miał nieodparte wrażenie, że czarodziej, do którego osadzenia w Azkabanie kiedyś sam się przyczynił, uśmiecha się.

- Czego chcesz, co?

- Niczego - odpowiedział niewinnie, a w odpowiedzi na nieprzyjemny ton Harry'ego jego własny trochę spoważniał, brzmiąc po prostu normalniej. - Trochę tu już siedzisz, nie?

- Nie dłużej niż ty. Rok to szmat czasu. Można zwariować, prawda?

- Dla kogoś takiego jak ty, i dziewięć dni musi być wiecznością, Potter. Tyle tu jesteś, dobrze liczę?

- Dla kogoś jak... - powtórzył po nim, zaciskając pięści. Zdziwił się, ale złość była wyjątkowo przyjemną odmianą od żalu i tego wszystkiego, co czuł tu na co dzień. - Ty siedzisz tu słusznie. Trzeba było trzymać się z daleka od Czarnej Magii.

Czarodziej po drugiej stronie muru wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? O tobie też krążą różne plotki, Potter. O twoim wyroku. Nie sądziłem, że z kim jak z kim, ale że akurat z tobą spotkam się kiedyś po tej samej stronie krat.

- Co ty chrzanisz? Nie ma żadnego wyroku.

Odpowiedź usłyszał dopiero po chwili, kiedy Harry słyszał już zbliżające się kroki strażnika.

- Nic. Jak mówiłeś, chyba mi już odbija.

- Ty... - zaczął, ale zaraz zamilkł na widok stojącego tuż obok strażnika i odwrócił tylko głowę w drugą stronę, kląc coś pod nosem.

Na Merlina, czuł się tak dobrze w złości. Tak żywy.

Długo podświadomie czekał, ale nikt już się nie odezwał. Zupełnie tak, jakby i to sobie przyśnił. Głupia myśl, a i ona go dobiła - gdyby nawet we śnie nie mógł opuścić Azkabanu, być w domu, miejscu, gdzie zostawił sporą część duszy, bez której teraz czuł się tak oderwany od wszystkiego, nie byłoby już dla niego gorszego więzienia niżeli własna głowa.

Później doszedł do jeszcze innego, tak samo nieprzyjemnego wniosku. Jeśli krążyły pogłoski, wszyscy więźniowie Azkabanu musieli wiedzieć już, że między nimi był ten, który pewnej części z nich tę odsiadkę załatwił.

Chyba nawet cieszył się, że nie wie, jaki jest dzień - bo nie chciał myśleć, co będzie się działo za kolejnych ich parę.

O tym za to bardzo dużo myśleli inni. Za dużo, w opinii Dracona, bo następnego dnia ich sprawą zainteresowała się nawet McGonagall. A przynajmniej wtedy Draco się o tym dowiedział, bo otrzymał od dyrektorki sowę.

Niewiele się z jej listu jak zwykle dowiedział, zauważył jedynie tyle, że starała się utrzymać oficjalny ton słów, w które tak naprawdę władała dużo emocji. W każdym razie chciała z nim porozmawiać i wszystko w porządku, biorąc pod uwagę, że był jej podwładnym - problem leżał jedynie w tym, że Draco z nią rozmawiać wcale nie miał ochoty.

W ogóle ostatnio brakowalo rzeczy, do których chciałoby mu się zabrać, wliczając w to opuszczenie domu w celu innym niż załatwienie jakiejś sprawy w Ministerstwie czy krótka wizyta u Pansy, która też zaczynała go drażnić.

Chyba tak już miał, że z samotności nie wolał uciekać do kogoś innego, a samemu poszukać jej źródła i... po prostu ją przeżyć.

No, chyba że chodziło o Harry'ego, ale to co innego - on na bycie samotnym w ogóle nie dawał mu możliwości. Pansy Draco nie pozwalał na to w aż takim stopniu. Nie wierzył, że będzie potrafiła mu pomóc, toteż z tylko świadomością, że w razie czego do niej może się zwrócić, wolał załatwiać wszystko samemu.

W Hogwarcie Draco znalazł się jeszcze przed południem. McGonagall nie zapraszala go na konkretną godzinę, więc wprosił się sam, nawet jeśli podejrzewał, że raczej na myśli miała popołudnie. Sprawy związne z Hogwartem wolał załatwić jak najszybciej, żeby wrócić do własnych.

Choć i tu podejrzewał, że dyrektorka nie tylko o jego wątpliwej częstotliwości pojawiania się w pracy chciała mówić.

Po drodze do jej gabinetu zatrzymało go nawet ze dwoje Ślizgonów z pytaniem, czy wraca do szkoły. Reszta ograniczała się do zdziwionego Dzień dobry. Draco wywnioskował z tego tyle, że jeśli tylu uczniów było na korytarzach, to musiała trwać przerwa, a McGonagall nie prowadziła właśnie zajęć.

Pobyt w głośnym jak zawsze Hogwarcie drażnił go bardziej niż się spodziewał, toteż może i dobrze, że na profesor McGonagall wpadł jeszcze na drugich schodach na drodze do gabinetu dyrektora.

Szła w zupełnie przeciwnym kierunku, a kiedy Draco zorientował się, że nie ma zamiaru zawrócić, bo poprosiła go nawet, żeby po prostu towarzyszył jej do miejsca, w które właśnie się spieszyła - upewnił się, że nie chce rozmawiać z nim wcale tak oficjalnie.

- Jakie masz plany, Draco? - zapytała, zwalniając trochę kroku.

- Czegokolwiek bym nie zamierzał, nie wrócę teraz do Hogwartu - odpowiedział równie rzeczowo po chwili zastanowienia. Patrzył przed siebie, ale poczuł na sobie spojrzenie dyrektorki. - Muszę... się czymś zająć.

- Zająć się? - powtórzyła po nim sucho. - Od razu mogłeś powiedzieć, że potrzebujesz urlopu macierzyńskiego.

Paru uczniów i nawet jakiś duch zwróciło na nich uwagę, dziwnie zwalniając kroku, przechodząc obok nich, więc Draco zaczekał z odpowiedzią, aż ich miną.

- Wie pani dlaczego, więc nie będę się tłumaczył.

- Wiem - potwierdziła, a Draco spojrzał na nią krótko i zauważył, że mimo surowego tonu patrzy na niego wyrozumiale. - I rozumiem.

- Skoro tak, dlaczego pani pyta?

- Nie, żeby wiedzieć. Żeby wam pomóc. Na tyle, na ile mogę.

Draco prychnął pod nosem, zanim zdążył się powstrzymać. Czy wszyscy Gryfoni mieli taki syndrom udzielania niechcianej pomocy?

Nie chciał się już nawet odzywać, żeby na głos zauważyć, że McGonagall wcale nie zna całej sprawy Harry'ego, na pewno nie tak dokładnie jak on i tylko jeszcze kilka innych osób.

Na chwilę zatrzymali się w Sali Wejściowej.

- Może pani co najwyżej znaleźć kogoś na moje miejsce tutaj, pani dyrektor. Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić.

Zresztą, wśród wszystkich skutków skończenia tej śmiesznej sprawy, o pracy myślał zdecydowanie najmniej, żeby nie mówić, że w ogóle.

Wyszli przed zamek, w ciszy zastanawiając się jednak nad tym samym, próbując odpowiedzieć sobie, dlaczego, kiedy coś się dzieje, w środku tego zawsze musi być Potter.

McGonagall kręciła lekko głową. Z troski, mimo że cienkie wargi miała jak zwykle surowo zaciśnięte.

Przez sześć lat miała różne okazje, żeby obserwować wychowanka swojego Domu - i nie mogła zgodzić się z tym, ażeby był nieprzewidywalny. Bo jeśli nawet trudno było odgadnąć jego kolejny ruch, to zawsze wiedziała, że będzie on zgodny ze ścieżką, którą wytyczał sobie tylko do czyjegoś dobra.

- Pani psor! Tutaj!

Z odległości kilkudziesięciu stóp ogromną ręką machał do nich Hagrid. Draco wywrócił oczami. Naprawdę, akurat Hagrid to faktycznie miał potrzebę dodatkowego zwracania na siebie uwagi.

- Pani dyrektor, jeśli to wszystko, to ja... - zaczął, kiedy McGonagall wykonała jakiś gest w stronę Hagrida, unosząc lekko kąciki ust. Albo go zignorowała, albo to Hagrid po prostu ją uprzedził, bo przyłożył na chwilę dłoń do czoła, żeby patrząc pod słońce móc lepiej widzieć, zanim znowu zawołał:

- Cholibka, Malfoy!

Draco westchnął męczeńsko. Do Hagrida blondyn nigdy nie miał zbytniego szacunku, ale przez jako taki respekt dla McGonagall, szedł dalej obok niej, kiedy Hagrid również ruszył w ich stronę.

Z bliższej odległości Draco poznał, że w drugiej ręce Hagrid trzymał coś, co chyba było jego obszerszym płaszczem pozszywanym z różnych skór. Dość szybko odwrócił wzrok.

- To prawda? - zawołał Hagrid głosem znacznie bardziej otwarcie zaniepokojonym niż McGonagall. - Posadzili nam Harry'ego, Malfoy? Jak twierdzą te pismaki z Proroka?

Przyspieszył kroku, tak że zaraz stał już tuż przy Draconie i profesor McGonagall, o której samej i o sprawie, jaką do niej miał, najwyraźniej zapomniał.

- Nie wiem, co piszą w Proroku - przyznał zdawkowo, postanawiając jednak w duchu, że te niewiedzę powinien odrobić. - Prawda to tylko tyle, że czeka na przesłuchanie w Azkabanie.

Powiedzenie tego jakoś ciężej mu przyszło, niż myślał. Może dlatego, że z tyłu głowy czuł, że trochę naciąga prawdę.

A ona była taka, że gdyby Harry nie był Harrym Potterem, nikt nie miałby wątpliwości. Już najpewniej siedziałby z dożywociem. Draco był zdania, że po prostu źle było skazywać im kogoś, kto ich wszystkich ocalił od wyroku śmierci.

Poczuł, że opadają mu ramiona, toteż odruchowo natychmiast je spiął, nie chcąc, żeby McGonagall czy Hagrid coś zauważyli. Ale nagle oblał mu myśli okropny żal. On miał tylko siedemnaście lat, kiedy postawił świat na nogi. Co prawda, Harry nie cierpiał, kiedy patrzono na niego przez pryzmat tytułu Wybrańca i kiedy z tego samego powodu ktokolwiek mu współczuł.

Ale Draco wiedział, że on po prostu nie zasługiwał. Po prostu.

- Sakramenckie psy - zaklął pod nosem, mimo że wciąż donośnie Hagrid. Jakaś grupka uczniów przechodziła niedaleko, ale McGonagall nawet go nie upomniała. Sama krzywiła się tak, jakby albo powstrzymywała się od komentarza, albo tyradę wygłaszała we własnej głowie. - Założę się, że Harry jest bardziej niewinny niż oni wszyscy!

Draco przytaknął lekko, musząc się zgodzić, ale niezupełnie odwracając jeszcze uwagę od własnych myśli. Szybko zorientował się, że tak prędko się im nie wyrwie. Hagrid miał wiele pytań, jeszcze więcej zarzutów wobec Ministerstwa, które wyklinał na czym świat stoi. McGonagall słuchała ich z oburzeniem - ale nie wobec tego, co wyrywało się co jakiś czas Hagridowi, który ciągle rzucał też ponure Pani wybaczy, pani psor, a wytrącało ją z równowagi to, co mówił Draco. Chyba nie mogła ścierpieć, jak potraktowano jej ucznia.

Jedyne, co skłaniało Dracona do dalszej rozmowy z nimi, to myśl o Harrym. Jego na pewno podniosłoby to na duchu, gdyby wiedział, że w Hagridzie wciąż ma przyjaciela, a McGonagall sprawia wrażenie, jakby, jeśli nic się nie zmieni, sama zamierzała udać się do Azkabanu i choćby miała własnymi rękami wyłamać kraty, to go stamtąd wyciągnąć.

Będzie musiał mu o tym opowiedzieć. Choć dopiero, kiedy szedł już sam w stronę bram Hogwartu, pomyślał, że to wcale może nie być takie proste. Pierwszy raz od dawna spotkał się z czymś tak dziwnym i nienaturalnym, jak niemoc szepnięcia czegoś Harry'emu, ilekroć tylko odwrócił się w bok, bo usłyszał coś interesującego. Podłe uczucie, przez które długą chwilę czuł się wyjątkowo samotny.

Zapomniał się przez to trochę i kiedy minął już otwarte bramy zamku, szedł dalej ścieżką w stronę Hogsmeade, zamiast się deportować. Dopiero słodki zapach z miasteczka pełnego sklepów ze słodyczami, deserami i kremowego piwa trochę otrzeźwił go, gdzie jest. A zatrzymał się już, z bezwładnymi dłońmi w kieszeniach, tępy wzrok wbijając gdzieś w stronę Wrzeszczącej Chaty, ale faktycznie na przysłaniające ją z daleka niewielkie skupisko drzew z równie niedużą polanką po środku. Zbyt wiele czasu spędził tam kiedyś, podczas gdy pewnie i jego, i Harry'ego szukano wtedy po całym Hogsmeade, żeby teraz wzrok nie uciekał mu tam przy każdej okazji.

Deportował się wreszcie z miejsca, czując się wyjątkowo ponuro i przeklinając się w duchu za sentymentalizm. I kiedy spodziewał się już gruntu pod stopami, coś odepchnęło go w tył na parę kroków tak, że trochę się zachwiał. Nie miał zamiaru przyzwyczajać się do pola antyaportacyjnego w swoim domu, które obowiązywało nawet jego i Harry'ego, odkąd ten dostał zakaz opuszczania go. Swoją drogą to nie odpuścił sobie skomentowania w duchu, że te środki ostrożności są bardzo głupie, jeśli Harry w tym mieszkaniu obecnie nawet nie przebywał.

Wrócił te parę kroków pod drzwi domu, ale znów się zatrzymał. Coś pod nimi leżało. Z dość dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się chwilę sporym pękom kwiatów o długich łodygach. Schylił się wreszcie po nie, a mina mu złagodniała, kiedy zastanawiał się jak Harry to zrobił.

Jedyne, co mu przychodziło na myśl, to że mógł poprosić kogoś z Azkabanu, kto z kolei jego prośbę zaniósł do Ministerstwa. Sam rodzaju tych kwiatów z pewnością nie był w stanie jednak wybrać - Draco byl przekonany, że Harry nigdy nie podarowałby mu takich, bo wiedział, że drażnił go sam ich zapach.

Ale kiedy Harry był tak daleko, Draco czuł się jakoś bardziej krucho, toteż wciąż pochylony, podniósł je jak coś bardzo cennego, dopiero powoli się prostując. Przyjrzał się im bliżej i rozprostował schowaną między liśćmi karteczkę z liścikiem, po paru sekundach decydując się zerwać cienki sznureczek, którym była przywiązana, żeby móc wygodniej ją widzieć.

Tęskniłem.

Draconowi zapłonęły policzki.

Był tylko jeden problem.

To nie było pismo Harry'ego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro