30.
Azkaban był czworokątnym budynkiem, za równo pnącym się wysoko pod niebo, jak i głęboko pod morze, na którym go wybudowano. Choć, stare, ostre skały pod jego murami, nigdy nie wygładzone przez gwałtowne, wiecznie rozbijające się o nie szare fale, w których od wieków nie zanurzył się ani jeden złocisty promień - już to odciągało od nazywania Azkabanu budynkiem, a raczej jakimś jego widmem, które istnieje tylko, gdy patrzy się na nie z daleka, ale jak każdy koszmarny sen znika, kiedy chce się podejść do niego bliżej.
Zresztą, kto do takiego miejsca chciałby się zbliżyć.
Nad Azkabanem, niesławnym wśród brytyjskich czarodziejów więzieniem, nigdy nie rozchodziły się chmury. Wokół zawsze było zimno, nieważne, czy to lipiec, czy grudzień, i zdawało się, że stare, kamiene ściany całe już tym chłodem przesiąkły.
Co prawda, czasem ponurych chmur było mniej, czasem niebo przysłaniały całkowicie, więc raz Azkaban otaczała większa ciemność, innym razem bywało po prostu szaro, ale przejrzyście. I tak nie zmieniało to tego, że do licznych cel o niewielkich okienkach, pomijając oczywiście te poniżej poziomu morza, tylko niewielki procent z już i tak słabego światła docierało.
Nawet jak na Wielką Brytanię, często padało, wcale nie rzadko murami Azkabanu, niby tak potężnymi, poruszały błyskawice. Tylko one raz na jakiś czas dawały skazańcom porządną dawkę światła - ale kto cieszyłby się z takiego jego rodzaju?
Inną też okropną cechą Azkabanu było to, jak był przewrotny. Niby komuś, kto znalazł się już w środku, wydawał się tak wytrzymały, niewzruszony na tej lodowatej, kamiennej wysepce wśród skał, że nic nie zdoła go zniszczyć ani nawet niepowołane przedrzeć się do środka. Ale z kolei, kiedy na palcach wyglądnęło się przez zamknięte kratami okienko i spojrzało na szalejące w dole morze, można się było poczuć jak na bardzo starym, lichym, dziurawym już okręcie, który razem ze swoją załogą zaraz pójdzie na dno.
To bardzo szybko odwodziło więźniów od wyglądania na przestrzeń, i tak zwykle ograniczoną zewsząd nieprzeniknioną mgłą, poza swoją celą - i tak prędzej czy później każdy z nich zapominał o słońcu i jego gorącym dotyku spływającym po skórze.
Wysokość Azkabanu nie wynikała też z niczego i pozwalała na pewną segregację skazańców - jakkolwiek by to nie brzmiało, bo tak czy inaczej z tymi ludźmi niezbyt się tam liczono. Ci, których wina nie była pewna, albo którzy na swój wyrok dopiero czekali, przebywali na wyższych poziomach. Tacy byli zwykle zbyt przerażeni, żeby o jakichkolwiek sztuczkach czy ucieczkach w ogóle myśleć, więc tam niezbyt też mocno byli pilnowani - nawet mimo niedokładnie odbudowanego fragmentu sklepienia, w którym kilka lat temu podczas ucieczki śmierciożerców Lorda Voldemorta powstała spora dziura.
Te właśnie poziomy niedawno zyskały nowego czarodzieja, co to znalazł się tu, jak twierdził, niesłusznie.
Niżej, piętro nad i pod wejściem do Azkabanu, gdzie w jako jedynym miejscu nie było ani jednej celi, byli już ci, co choć wyrok już mieli, to albo niezbyt długi, albo sami nie byli aż tak niebezpieczni.
Co poziom niżej, lepiej było już się samotnie nie zapuszczać i to odnosiło się nawet strażników. Tam kończyli ci z dożywociem za użycie Zaklęć Niewybaczalnych, czy tacy, co to już rozum zupełnie postradali, bo w Azkabanie trudno o to nie było - nikt wyżej nie miał ochoty słuchać ich krzyków. Nawet jeśli one i tak nieustannie nosiły się po całym więzieniu, odbijając się od każdej pustej ściany, wypełniając każdy umysł, i w nim czyniąc spustoszenie.
Tylko na strażnikach, o wiecznie kamiennych twarzach, ale groźnych oczach i czujnych ruchach, zdawało się to nie robić już wrażenia. Jakby te wrzaski było tylko odległym, niedotyczącym ich szumem drzew, na który nic nie mogą poradzić.
Ich zresztą, strażników-czarodziejów, nie było tam wielu. W tych najwyższych poziomach na każdy przypadał tylko jeden, a im niżej, tym więcej ich było, ale nie więcej niż kilku. To dementorzy odgrywali w Azkabanie główną rolę, bo to oni czynili go jednym z najzimniejszych, najbardziej ponurych miejsc na świecie - bo sami byli istotami bezlitosnymi, jakby cieniami czekającymi tylko, żeby w taki sam cień zamienić każdego, kto znalazł się w ich pobliżu.
To, jak ich świszczący oddech u wcześniej najtwardszych wywoływał deszcze, nie pozwalało spać - nieważne czy w noc, czy w dzień, bo więźniowie zwykle szybko gubili się w godzinie i w dacie, nie będąc w stanie wywnioskować tego ani po podobnej pogodzie na zewnątrz, ani po obecności nigdy niewidocznych Słońca czy Księżyca. To, jak szare, kościste dłonie obijały się o kraty cel, w obrzydzeniu każdemu ściskało gardło i nie pozwalało jeść - a jeśli chodziło o jedzenie, to też lepiej było nie wybrzydzać. W ogóle to, jak ich czarniejsze od nocnego mroku szaty unosiły się słabo wokół nich, powoli niosąc się za nimi jak coś gęstszego od dymu, ale lżejszego od zwykłego materiału, często skłaniało skazańców to ciągłego wbijania tępego wzroku w jakiś kąt - byle tylko nie spojrzeć za swoje kraty i nie zobaczyć tego niewyraźnego, obszernego kaptura, spod którego ledwo wyglądała tylko ciemna, niewidoma twarz widma.
Nawet jeśli dementorzy nie widzieli - to wszyscy widzieli ich i to był widok tak przerażający, że nawet po krótkim kontakcie z nimi przez długi czas ciężko było tego uczucia zapomnieć. Napawało poczuciem winy, beznadziejności i nieszczęścia, i im bardziej się w ten niekończący się żal popadało, tym oni czuli się silniejsi.
A rozpacz wyczuwali lepiej niż cokolwiek innego na świecie, będąc jednocześnie jej źródłem, żywiącym się nią pasożytem, jak i nią samą.
Dementorzy nienawidzili szczęścia - i dlatego w miejscu, gdzie każdemu mogli je odebrać, mieli tyle władzy.
Ostatecznie, wśród ich smutku i własnego nieszczęścia, każdy w końcu się poddawał, a najgłośniejszy, najbardziej pełny życia krzyk, w końcu cichnął, zamieniał się w tęskne wołanie do swojego starego, nieogarniętego strachem życia, nie opuściwszy nigdy murów Azkabanu.
Jedynie nadzieja nie znajdywała tu sobie miejsca.
****
- Herbaty?
Draco zastukał tylko palcami o drewniany blat, obserwując Pansy, która przeszukiwała kuchenne półki co najmniej tak swobodnie, jakby były jej własnymi.
- Tak, jeśli przez herbatę rozumiesz wino.
Pansy zatrzymała się na chwilę, żeby obejrzeć się na niego przez ramię. Miał odrobinę wyższy niż zwykle głos - ale Draco niechętnie mówił o tym, że to dlatego, że odkąd trzy dni temu z tego domu zniknął Potter, jakiś pełen napięcia ucisk nie chciał ustąpić z jego gardła.
- Jaki masz problem... w tej chwili? - zapytała i żeby nie zabrzmieć złośliwie, odwróciła się w jego stronę, posyłając mu trochę zbyt troskliwe spojrzenie.
- Brak alkoholu w żyłach.
Pandy westchnęła cicho. Przynajmniej póbowała rozmawiać z nim na poważnie.
- Od kiedy ty tyle pijesz?
- Problem leży właśnie w tym, że powinienem od kilku godzin, a wciąż jestem zupełnie trzeźwy.
- Draco - upomniała go, jak na swój wyraz twarzy mając głos wyjątkowo delikatny. Uniósł lekko dłonie.
- Żartowałem - powiedział na swoją obronę, charakterystycznie przeciągając samogłoski. Pansy przechyliła lekko głowę i podeszła bliżej, bo nie do końca mu wierzyła. - Łatwo ci mówić - żachnął się, widząc to. Trochę ściszył głos. - Nie czujesz się, jakby pół ciebie siedziało sto mil stąd w jakiejś obskurnej celi.
Pansy założyła ręce na piersi.
- Która to dokładnie połowa? Bo ja widzę cię całego.
Zmierzyła go wzrokiem dla udowodnienia swojej racji. Draco i jej się przyjrzał i może i skołowałaby go jej postawa, gdyby nie miał już wiele innych, ważniejszych myśli na głowie - miała ściągnięty stanowczo wyraz twarzy, ale zmartwione oczy, zaciśnięte w powadze usta, ale opuszczone ramiona, jakby zaraz miała go przytulić.
- Nie pomagasz - rzucił tylko. - Co ty tu w ogóle robisz? - dodał szybko, bo odkąd Pansy pojawiła się tu pół godziny temu, przez zupełny brak zainteresowania tym nie zapytał jej o to. Nie żeby nagle powód jej wizyty zaczął go interesować - ale widział, w jakim kierunku ta rozmowa zmierza i wolał złapać się jakiegokolwiek innego tematu.
Byle czego, żeby tylko nie padło ostatnio ulubione słowo Pansy - "Potter...".
Zignorowała go.
- Jak się czujesz, Draco?
Przeklął w duchu siebie, bo jego samopoczucie bardzo było w ostatnich dniach uzależnione od Pottera, i przeklął w duchu też ją, że o to pytała. Splótł przed sobą dłonie na blacie, zanim tym samym wysokim głosem odpowiedział:
- Najpierw miałem faceta na służbie, teraz mam w więzieniu. Chyba już wolałbym, żeby dalej biegał po całym kraju za czarnoksiężnikami. To...
Ale nie odważył się już dokończyć. Że w tej chwili, w pewnym sensie, nie robiło mu różnicy, czy Potter był więźniem Azkabanu, czy w charakterze aurora przebywał gdzieś w Walii - tak czy inaczej nie wiedział, gdzie Harry był, wśród czego może go sobie wyobrażać, nie wiedział, czy był bezpieczny, i tak czy inaczej nie wiedział, czy chce się tego dowiadywać.
Wiedział, że Pansy tej części już sobie nie dopowiedziała, bo odparła tylko:
- Tęsknisz za latami, które kiedyś przeklinałeś. On by nie chciał, żebyś tak myślał, Draco.
Draco zacisnął dłoń na nadgarstku. Wspomnienie Harry'ego w rozmowie, nawet takie nieimienne, niemile go przeszyło - bo z nim nie mógł już porozmawiać.
- Nie tęsknię - zaprzeczył, a żeby nie dopuścić już do głosu jej, szybko dodał: - Po pierwsze, Pansy, to go nie cierpisz. Dlaczego się na niego powołujesz?
- Nie cierpię, ale toleruję ze względu na ciebie - przyznała, a chwilę potem skrzywiła się lekko, jakby miała na siebie wydać jakiś wyrok hańby, ale dodała: - Myślę, że w tym wypadku jego zdanie jest dla ciebie ważniejsze niż moje. A po drugie, to?
Draco również założył ręce na piersi, lekko zaciskając dłonie na ramionach.
- To nie wiemy, czego by chciał, a czego nie - odparł niezamierzenie chłodno, z pretensjami do niewiadomo kogo. - Bo go tu nie ma.
Odwrócił na chwilę wzrok, żałując że Pansy tu teraz jest. Wolał samotność, kiedy myślał o tym, co sam powiedział - i kiedy w głowie miał tylko to, że Harry'ego pierwszy raz po prostu nie ma.
- Bo nie pozwolono mu się bronić, kiedy wyrzucano go z własnego domu. Bo nie miał nic do powiedzenia.
Odetchnął krótko, kiedy zapiekły go policzki i dodał oschłe:
- Możesz iść, Pansy. Nie potrzebuję pocieszenia, tylko faktu, co się dzieje. Jakikolwiek by nie był.
Rzucił jej ponure spojrzenie, w jakimś niezbyt udanym wyrazie tego, że ostatecznie wcale nie chciał jej urazić - ale pierwszy raz przeszkadzało mu to, że się nim przejmowała.
Czuł, że tym razem we własnych myślach znajdzie znacznie więcej, niż ona była mu w stanie powiedzieć, choćby i obiecać i przysiąc.
Po części faktycznie miał rację - Pansy niedługo później wyszła, pożegnawszy się z nim tak samo tkliwie, jak już miała w zwyczaju, i to nie od niej Draco dowiedział się dziś najwięcej.
Właśnie, kiedy parę godzin później przysięgał sobie, że przeklnie każdego, kto nieproszony zacznie zawracać mu głowę, i kto nie będzie Harrym, równie nieproszona pojawiła się Granger. Chęć rzucenia klątwy akurat na nią zawsze była w nim dość głośna, ale chłodno stwierdzając, że ostatecznie może jeszcze coś od niej wyciągnąć, zrezygnował.
Wyjątkowo nie postanowił zaczekać, aż to Hermiona go znajdzie - z pokoju obok, przez korytarz, widział fragment jej okropnie spuszonych włosów, więc sam podszedł do niej. Liczył, że może przyszła z jakimiś informacjami.
Zmierzył ją wzrokiem w milczeniu, czekając, aż sama coś powie, ale z jakiegoś powodu nie chcąc, żeby widziała, że niecierpliwił się na każde jej słowo. Hermiona chyba nawet i chciała się przywitać, ale ostatecznie otworzyła i zamknęła tylko usta, jako że na Cześć byli w zbyt chłodnych stosunkach, Witam brzmiało głupio i oficjalnie, a Dzień dobry by nie przeszło, bo ani za dobrze nie było, ani oni też nie byli przecież zupełnymi obcymi, którzy mogliby pozdrawiać się tak na ulicy.
- Możemy porozmawiać? - zapytała w końcu rzeczowo.
- Wizengamot zmienił zdanie? Ustalił dzień przesłuchania?
Szczerze wątpił, żeby Hermiona zaszczyciła go w innej sprawie.
- Jeszcze nie. Ale chcę ci powiedzieć o czymś z tym związanym.
Draco prychnął pod nosem, mimo że do śmiechu mu nie było - jeśli jednak Granger sprawy Harry'ego nie ruszyła ani o cal, w sekundę stracił całe nią zainteresowanie.
- Wizengamot pozwolił ci ze mną o tym rozmawiać?
- Nie potrzebuję pytać ich o zgodę - stwierdziła, widząc, jak Draco wymownie na nią patrzy i domyślając się już, o co mu chodzi. Wzruszył ramionami.
- Biorąc pod uwagę, że oni ciebie też nie pytają... - zaczął od niechcenia i zamiast dokończyć, uniósł tylko brwi. Hermiona mruknęła coś pod nosem zirytowana.
- Nie mogę nic zrobić, Malfoy - powiedziała stanowczo, czując, że tymi uwagami Draco chce ją oskarżyć o bezczynność. - To nie moja wina, że Harry'ego...
- Ależ możesz, Granger - przerwał jej. - Jako... minister... - urwał na chwilę, żeby zmierzyć ją niezbyt przychylnym spojrzeniem - masz w Wizengamocie do powiedzenia więcej niż trzy czwarte jego składu. Albo nie potrafisz nad nimi panować, albo po prostu nie chcesz. Jedynie nie wiem jeszcze dlaczego.
Hermiona zacisnęła usta, zastanawiając się, czy w ogóle dobrze zrobiła, przychodząc tutaj - Malfoy nawet teraz był... trudny.
- Nie oskarżaj mnie. Po prostu wciąż nie potrafisz się pogodzić, że ministrem magii jest ktoś, kto nie ma czystej krwi - wytknęła mu, jego spojrzenia nie mogąc przemilczeć.
- Jak sama nazwa mówi, Granger, minister magii powinien mieć magię we krwi. Nie mogę się pogodzić, że jest to ktoś tak niekompetentny, że nie potrafi zarządzać własnymi podwładnymi. Potter miał prawo zaczekać do przesłuchania tutaj.
Nawet jeśli z tym ostatnim Hermiona się zgadzała, nie chciała ustąpić:
- Tłumaczyłam ci, Malfoy, że...
- Właśnie - wtrącił się znowu. - Ty tylko tłumaczysz decyzje innych i to, jak sama nie potrafiłaś na nie wpłynąć albo ich zahamować.
Hermiona rozluźniła dłonie i nagle oznajmiła:
- Widziałam się z Harrym.
Draco zamilknął tak, jakby usta zakleiło mu zaklęcie - albo... jedno magiczne słowo.
Serce szybciej zabiło mu na informację o czymś, co jeszcze godzinę temu uważał za wręcz niemożliwe. Dlaczego nie pomyślał, że Granger, jako minister magii, może odwiedzać Azkaban?
- Rozmawiałaś z nim? - zapytał szybko, nie spuszczając z niej wzroku. Hermiona może i nie była zadowolona, że teraz zamiast jak na coś gorszego patrzy na nią jak na tablicę informacyjną, ale na pewno odpowiadało jej to bardziej, więc już do ich sprzeczki nie wracała. Zresztą, to teraz nie było nic ważnego.
- To mój obowiązek, żeby czasem tam przychodzić - przytaknęła. - Robię to tak rzadko, jak jest to konieczne. Właściwie... Nie wolno mi zaglądać tam często, tak jak każdemu innemu. Ale musiałam go zobaczyć.
Policzki lekko jej poróżowiały i drgnęła na to wspomnienie. Draco zastanowił się chwilę i ta iskierka nadziei, może ekscytacji zgasła w nim tak szybko, jak tylko przemyślał słowa Hermiony.
- To znaczy, że jeżeli ty niedawno byłaś już w Azkabanie... - zaczął, żeby się upewnić - Potter teraz zostanie tam sam?
- Wciąż próbuję nakłonić Wizengamot do zmiany decyzji - odparła wymijająco, w czym Draco znalazł potwierdzenie. Nie chcąc go jednak dobijać, dodała, od razu zyskując sobie jego zupełną uwagę: - Harry pytał o ciebie. Jak się trzymasz. Chociaż ja myślę, że chciał też wiedzieć, co postanowisz. Myślę, że on zastanawia się, czy po tym wszystkim odwrócisz się od niego - przyznała po krótkim zastanowieniu.
Draco niezbyt chciał z nią o tym rozmawiać i nawet jeśli w duchu wszystko się w nim zderzyło na myśl, że Harry ma takie wątpliwości, to postarał się odłożyć to na później i zamiast tego zapytał:
- Co się z nim dzieje?
- Widziałam go wczoraj. Do tej pory... jest całkiem normalnie - zaczęła powoli Hermiona. Może i tego nie widziała, ale Draco już przy pierwszych jej słowach poczuł, że w kieszeniach drżą mu dłonie. W każdym razie, lepszy taki odruch, niż żeby zaczął zasypywać Hermionę setkami pytań, od czego już się powstrzymywał. - Jest potwornie przybity, ale wydaje mi się, że on jeszcze nie do końca zrozumiał, co się stało. To dziwne, ale... to na razie mu pomaga. Nie wiem, jak długo to potrwa, Malfoy. Dementorzy... To wszystko niedługo do niego dotrze. Musi.
Draco zacisnął dłonie w kieszeniach, tłumiąc ich drżenie.
- Byłabyś w stanie upoważnić do tego kogoś innego? - zapytał nagle, umyślnie zanim sam zdążyłby zastanowić się nad tym, co powiedział. - Gdyby ktoś inny udał się do Azkabanu? Istniałaby na to szansa?
Merlinie, mógłby przysiąc, że całą swoją siłą, niemal fizyczną, zamykał wszystkie myśli i krzyczący w proteście rozsądek z tyłu głowy - czuł, że gdyby choć przez sekundę pomyślał, przestraszyłby się i odwołał każde słowo.
Hermiona spojrzała na niego zupełnie zaskoczona, ale pierwszy raz też jakby zaciekawiona.
- Mówisz o sobie? - spytała, jakby była pewna, że coś źle zrozumiała.
- Powiedziałaś, że pytał o mnie. Sam mu odpowiem. Nie potrzebuję sowy, Granger.
Nie powiedział już ani słowa, bo dłużej nie potrafił po prostu spychać na bok wyobrażenia siebie wśród dementorów Azkabanu - ale tak samo nie umiał wyobrazić sobie, jak Harry musiał być tam samotny.
- Zastanów się, Malfoy - powiedziała po chwili dość sceptycznie. Nawet jeśli po krótkim namyśle samego pomysłu nie uznała za zły, wolała podejść do niego z dystansem. Na tyle, na ile Malfoya znała, mógł jeszcze pięć razy się rozmyślić i dziesięć razy przestraszyć. - Jeśli nie zmienisz zdania, przyjdź jutro do Ministerstwa. Porozmawiamy.
Draco uniósł tylko brwi na to, że wymagała od niego odpowiedzi już jutro. Sam sobie wolał nie przyznawać, że to pewnie z jego winy - miał z jakiegoś nagłego, i jak stwierdził później, głupiego, powodu wyjątkowo zdecydowany głos.
Co prawda, ten ton przeszedł mu zaraz po tym, ale Hermiona zdążyła już wyjść, rzucając jakieś niemrawe pożegnanie. Ta pewność siebie kuliła się w nim z każdą minutą - i pod wieczór niemal już ze wstydem pochylała głowę, zażenowana, że w ogóle tak niepytana wybuchła.
Na Merlina, nie miał w zwyczaju takiej bezmyślności. To Harry był impulsywny, nie on. Może tak bardzo brakowało mu już tej dynamiki, którą on potrafił zaprowadzić, że mimowolnie sam się o nią postarał.
Zupełnie zresztą niepotrzebnie.
Opierając dłonie po obu stronach chłodnej umywalki, patrząc na swoje odbicie w lustrze, widział strach we własnych oczach. Wcale nie chciał na to patrzeć - miał wrażenie, że tęczówki pociemniały mu już do takiej szarości, jaką przyjmowały oblewane morską wodą skały pod Azkabanem. W zasadzie znał je tylko z opowieści, nie wiedział, jak więzienie wyglądało naprawdę, ale przez to trudniej tylko było mu powstrzymać wyjątkowo okrutną wyobraźnię.
Chwilami nachodziła go myśl, żeby zapytać kogoś, kto już tam był, jak jest w Azkabanie - żeby być jakkolwiek przygotowanym. Ale jego rodzice, aktualnie jedyne osoby, które mogłyby mu coś na ten temat powiedzieć, nigdy o tym nie mówili. Tylko raz coś tam od nich o tym usłyszał, ale bardzo mocno wątpił, żeby byli kolejny raz skłonni do opowiastek.
Bardzo późnym wieczorem, nie do końca świadomie ściskając w dłoniach miękki, ale zimny materiał pościeli, powiedział sobie stanowcze Nie. Dziwnie poczuł, że coś wtedy się w nim przerwało, obróciło tak, że zdecydowanie nie było na swoim miejscu. Ale on nie mógł iść jutro do Ministerstwa, prosić Granger o świstek, który wpuściłby go w miejsce, gdzie od wieków nie zaglądało słońce.
W końcu Harry trafił tam, gdzie on nie mógł już za nim pójść.
Możliwe, żeby to Harry sam wrócił do niego?
*
Draco zaciskał dłonie w kieszeniach, wysoko unosząc głowę wbił wzrok w czarną, połyskującą podłogę, ale szedł dalej.
Myślał o Hogwarcie, w którym powiedzieć, że się uczyli, to jakby stwierdzić, że quidditch to tylko kafel w paru obręczach. O peronie dziewięć i trzy czwarte, gdzie tylko dwa razy mieli okazję wsiąść do pociągu razem - i trzeba dodać, że tę parę razy dzieliło kilka długich lat. Nawet o Czarnym Panu, który mimo że wyrzucił ich wiele mil od siebie, to naprawdę nigdy nie rozdzielił. I o planowanym na lipiec ślubie, który miał tylko postawić ważną kropkę nad już i tak pięknym i, a który nigdy nie dojdzie do skutku.
Towarzyszył mu w wielu ciężkich walkach. Ale żeby samemu pchać się w następną?
Przecież ten cały wyrok, który właśnie skazał Pottera - to wcale go nie dotyczyło. To były sprawy wyłącznie Harry'ego, a on, mieszając w nich, mógł tylko ściągnąć wrogie spojrzenia i na siebie.
Byli w beznadziejnej sytuacji. Wiedział, że nie było absolutnie żadnej szansy, żeby wyciągnąć Harry'ego na wolność. Podczas drugiego przesłuchania, na które z taką nadzieją tylko czekali, wydało się, co ma na ramieniu i wszyscy to zobaczyli. Zapadł wyrok i na to już ani minister magii, ani tym bardziej on nie mógł nic zaradzić.
Nawet jeśli nierealna była mu myśl, że mogli przeżyć już ostatnią wspólną chwilę.
I to jaką? Marne parę słów przy żałosnym spojrzeniu, spięci w obecności dwóch aurorów, którzy zdecydowali za nich.
Harry musiał pozostać w Azkabanie, bo dowody na jego korzyść po prostu nie istniały - nawet jeżeli z gardła Dracona, kiedy tylko opuścił Ministerstwo Magii, wydarł się gwałtowny szloch, kiedy myślał, że jego Harry'ego czeka to samo, co wielu przed nim, którzy ostatnie, co widzieli, to zimne, czarne mury - takie samo szaleństwo... i taka sama śmierć.
Nawet jeśli nie wyobrażał sobie świata bez Harry'ego Pottera. Świata całej społeczności czarodziejów i szczególnie swojego własnego.
Może lepiej byłoby, gdyby skończył to już teraz. Skończył nich. Nie musiałby nawet mówić mu tego w twarz. Przecież już i tak nie obejrzy jej słodyczy.
Wszystko wskazywało na winę Harry'ego. Miał prawo nie wierzyć w tylko jego słowa.
Ale przecież wierzył. Tak jak wierzył zawsze.
Ale kiedy Draco otworzył oczy, wyrwany z podłego snu usiadł i poczuł się przytłoczony ciemnością wokół - i kiedy w tej ciemności niedorzecznie widział tylko puste miejsce obok siebie, które nigdy nie powinno takie być - mógł powtórzyć sobie jedynie to ostatnie.
Wierzył w niewinność Harry'ego, który teraz jak nigdy musiał ufać jemu, że jej dowiedzie. Nic nie musiało skończyć się tak, jak podsunął mu to sen - który musiał stanowczo nazwać przesadzonym, dopóki nie miał zamiaru do takiego biegu zdarzeń dopuścić.
- Przysięgam, Potter - mruknął niewyraźnie, równie łagodnie wymawiając jego nazwisko, co czule przykładając dłoń do materiału poduszki obok, co najmniej tak, jakby gładził nią burzę czarnych pasemek.
Może i dobrze, że nikt go nie widział. Może i dobrze, że było ciemno i w żadnym odbicu, choćby w szybie, nie mógł zobaczyć samego siebie. Może i powinien był wszelakie wzruszenia zachować na moment, kiedy wszystko naprawdę się już ułoży - nie kiedy dopiero o tym marzył.
Może i tak.
Ale najpierw musiał porozmawiać o tym wszystkim z Harrym.
4
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro