7. Pocieszycielka strapionych
Przy łóżku chorej leżało świadectwo szkolne. Bartek zostawił je na wypadek, gdyby mama się wybudziła i chciała je obejrzeć. Wcześniej przeczytał je na głos, ale nie był pewien, czy to słyszała. Teraz też jej czytał. Nie świadectwo, ale książkę, którą dostał w szkole w nagrodę za dobre zachowanie. Były w niej baśnie, które kiedyś mama czytała mu na dobranoc. A teraz on czytał jej na dzień dobry. Żałował, że życie to nie baśń – wtedy tata mógłby obudzić mamę pocałunkiem.
- Chciałabym, żebyś pojechał na kolonie – powiedziała Królowa, która pojawiła się przy nim.
- Mam zostawić mamę samą?
- Twój tata będzie przy niej czuwał. I ja również.
- Sam nie wiem. Nie mam nastroju, żeby się bawić.
- A gdybym miała dla ciebie misję?
- Jaką?
- Będzie tam dwóch chłopców. Chciałabym, żebyś spróbował się z nimi zaprzyjaźnić i zaproponować im, żeby zostali ministrantami.
- Co, jeśli nie zechcą?
- Przyjdą z ciekawości i ze względu na ciebie. Wtedy ja zadbam o to, aby zostali ze względu na mojego Syna. Zrobisz to dla mnie? Bardzo mi na tym zależy.
- Dlaczego to takie ważne?
- Ponieważ wkrótce ci chłopcy znajdą się w wielkim niebezpieczeństwie. Jeżeli będą wtedy blisko mnie i mojego Syna, jest szansa, że wyjdą z niego cało.
- W takim razie spróbuję.
Bartuś ucałował mamę na pożegnanie i poszedł do kuchni. Na stole leżała karta zgłoszeniowa na kolonie, którą tata przyniósł z kościoła. Zaniósł mu ją do gabinetu i poprosił o uzupełnienie. Tata ucieszył się, że Bartuś zdecydował się pojechać. Uważał, że wyjazd dobrze mu zrobi. Miał też nadzieję, że na koloniach pozna jakiś nowych kolegów i chociaż na chwilę przestanie zamartwiać się chorobą mamy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro