Rozdział XI
Cichy szum wiatru wpadającego przez okno i za razem sen Nancy i Tonego przerwał trzask z drugiego końca pokoju. Nancy wzdrygnęła się i otworzyła lekko oczy by zobaczyc co się stało. Ale chwila, chwila. Coś jej nie pasowało.
-Gdzie ja jestem?- rozejrzała się po pokoju z kwaśną miną spowodowaną ostrym światłem. Zobaczyła naprzeciwko siebie Dereka który podnosił z ziemi dezodorant uśmiechając się jednoznacznie. Zrobiła wielkie oczy i spojrzała na miejsce obok siebie.
-Tony?!- krzyknęła i spadła z łóżka napotykając wzrok fioletowych tęczówek. Chłopak zaśmiał się i spojrzał na dziewczynę.
-Aż tak strasznie wyglądam rano?- podniósł ją i usadził z powrotem na łóżku.
-To... to ja może pójdę-czerwonowłosy uśmiechnął się i wyszedł z pokoju. Trytonka spojrzała z wyrzutem na Avema i odwróciła się do niego plecami.
-Ej!-zawołał unosząc ręce w górę- Teraz będziesz fochy strzelać?
Dziewczyna nie drgnęła.
-Mogłeś mnie do mojego pokoju odstawić.
-Nie mogłem odmówić sobie przyjemności spania z tobą-szedł z łóżka i klęknął przed nią parząc na jej piękną twarz. Ona nie potrzebowała tony tapety żeby być taką jaką jest. Była sama w sobie taka, taka przepiękna. A w charakterze miała coś co przyciągało, jakąś nieodgadnioną tajemnicę. Teraz powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że ona podoba mu się nie tylko fizycznie.
-Chodź- powiedział po czym wstał- zaniosę cię.
Podczas lotu poranny chłód dawał znaki o sobie przez co dziewczyna zaczęła się trząść. Chłopak widząc to ocieplił powietrze wokół niej i przytulił ją do siebie. Przystanęli przed oknem do pokoju nastolatki.
-Nikogo nie ma, muszę iść żeby nic nie podejrzewali- uchyliła okno lecz ręka jej towarzysza przeszkodziła jej w czynności.
-Nancy- szepnął i dotknął jej policzka patrząc jej w oczy. Nie liczyło się nic tylko ona. Ona była jego promykiem na niebie, wodą potrzebną do życia, pożywieniem, powietrzem, była jego całym światem i nigdy by jej nie skrzywdził. Pocałował ją najdelikatniej jak potrafił i przytulił ją do siebie mocno chociaż miał wrażenie że zaraz wyślizgnie mu się i spadnie w dół.
-Ja ko...-przerwał mu huk który oznaczał że ktoś zaraz wejdzie do pokoju.
-Naprawdę muszę iść. Widzimy się jutro na dyskotece-powiedziała i cmoknęła Avema w policzek wchodząc do środka. Drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia weszła przerażona i smutna Julie, a gdy zobaczyła swoją współlokatorkę podbiegła do niej i zaniosła się płaczem.
-O ludzie! Nancy! Gdzie byłaś martwiliśmy się o ciebie!- mówiła szlochając.
-Ej! Spokojnie. Nic mi nie jest- przytuliła ją.
-Nancy!- krzyknął uradowany Josh i wszyscy (Gabe, Michael, Frank) wpadli za nim. Zatrzymali ją w szczelnym uścisku dopóki Nancy nie zaczęła się dusić.
-Jesteś?- usłyszała niski głos który utkwił jej w głowie z poprzedniego dnia- Ciesze się. Już myślałem że nie dojdzie do naszego spotkania w weekend.
Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi a po tych słowach przyjaciele rozpoczęli dyskusję na temat zaistniałej sytuacji. Czerwonooki złapał Nan za rękę i wyprowadził z pokoju.
-Myślę, że zamówiłeś mi niezłe przesłuchanie na dziś wieczorem-Trytonka zaśmiała się i spojrzała na chłopaka-Jack?
-Mhm?
-Jak to się stało, że no... wiesz... nie masz mocy?
W tym momencie Cor zadrżał nie wiedząc co powiedzieć. No bo co? Tak na szybko? Jednak nie miał wyboru i musiał improwizować.
-Wiesz... eeem...-zaczął- kiedy miałem 5 lat do domu zapukał ktoś obcy. Myślałem na początku że to mama ale kiedy się zorientowałem było za późno. Przed drzwiami stała jakaś istota która za pomocą dotyku odebrała mi moją moc. Na drugi dzień obudziłem się w szpitalu.
Nancy spojrzała na niego ze współczuciem i zatrzymała go dotykając jego ramienia. Cor poczuł ciepło które uderzyło jego klatkę piersiową z ogromną siłą. Dziewczyna która podobala mu się ale także ta którą miał skrzywdzić stała niebezpiecznie blisko. Nagle przytuliła go a on znieruchomiał. Chwilę zajęło mu opanować sie i oddać uścisk.
◆◇◆
Wilgotne powietrze i ciemność zapewniała zamkowi Pana wieczną grozę. Gabriel szedł w stronę lochów oświetlając sobie drogę pochodnią. Szybko i zgrabnie przemieszczał się korytarzami aż w końcu dotarł do swego ojca. Zamknął je za sobą i usiadł obok mężczyzny. Pan jedząc winogrono przyglądał się swemu synowi. Obaj wyglądali zupełnie identycznie. Złote włosy do polowy szyi, szare oczy i mocna postawa. W komnacie panował półmrok. Swiatlo dawały jedynie pochodnie na scianach i świecznik na stole.
-Synu... -zaczął Pan i uśmiechnął się blado, lecz jego oblicze natychmiast sie zmieniło i spoważniał- czy ten demon ktorego wybrałem za twoją namową sprawdza się w misji?
-Cor?- książę uniósł brwi do góry- Jasne że tak! Wszystko idzie w jak najlepszym kierunku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro