Rozdział 7; Złamana obietnica
I ponownie ognisko...
Trzask ognia znów komponował się z cykaniem świerszczy.
Siedzieli dookoła pomarańczowych języków.
Głowa nieprzytomnej Mangle leżała na kolanach lisiego pirata.
Był kompletnie załamany jej stanem.
Ta cisza... Mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie Toy Chica, która chciała jakoś podnieść na duchu innych.
- Hej... Wszystko się jakoś ułoży...
- Powiedziała ciszej, jednak od razu po tych słowach przerwał jej Foxy.
- Ya-ar! Tak u-uważasz?! - Spytał na chwilę dając głowę na kolana Toy Bonniego. - Po-owiedz, kiedy zacz-cznie się wszystko-o układać, to wte-e-edy się zastan-nowię czy t-to nie jest ko-olejna głupia po-ogadanka motywa-acy-yjna!
- Wybuchł gwałtownie, na co od razu zareagował Toy Freddy.
- Ej! To nie jest jej wina! Chciała nas tylko pocieszyć! Myślisz, że nam również nie jest smutno z powodu stanu Mangle?
Oczywiście, że jest ale wybuchami niczego nie zdziałamy. - Powiedział stając w obronie animatroniczki, której oczy zaszkliły się bardzo szybko.
Była wrażliwa i dlatego nie lubiła sporów, czy też innych konfliktów.
- G-Gadkami te-eż nic nie zdziałamy!
My-yślisz, że poczujesz się wa-ażny stając w jej obro-onie? - Spytał nachylając się nad niedźwiedziem.
Racja, wiele osób często go unikało ze względu na zainteresowanie, jakimi były gry, ale to nie oznaczało, że nie był on wiernym druhem.
Po dłuższej chwili dołączyli się inni, którzy w większej mierze bronili Toy Chici. Ona sama jednak stanęła po stronie Foxy'iego, usprawiedliwiając jego zachowanie. I kolejna kłótnia ich podzieliła. I jak zwykle Golden Freddy musiał ją zakończyć.
- Dosyć tego - Powiedział wreszcie.
Minęło dobre 20 minut kłótni, a oni nadal drążyli temat. Chociaż nie liczyli czasu, więc ciężko stwierdzić, czy to było 20 minut. - Zachowujecie się jak dzieci, które kłócą się o zabawkę.
- I-I kto to mówi-i? - Warknął odwracając się do niego Foxy.
Jego oko było również zaszklone. Czy on... Płakał?
- N-Nie daje się o-obietnic be-ez pokrycia!
Je-esteś kła-a-amcą! Złamałe-eś obietnicę! - Teraz faktycznie zachowywał się jak dziecko, a nie jak pirat.
Chciał uderzyć niedźwiedzia, na co wszyscy zamarli. Golden Freddy z wielką łatwością złapał jego rękę. Zupełnie jak hak. Teraz lis po prostu się szarpał w rozpaczy, która wypłynęła na wierzch jak oliwa w wodzie.
I wtedy wydarzyło się co niespodziewaniego...
Golden Freddy przytulił pirata.
Obecne Animatroniki zamurowało. Nawet Foxy'iego, który na chwilę przestał się szarpać. Czy to był ten sam, chłodny niedźwiedź? Ten sam, który rzadko kiedy okazywał emocje?
Nie namyślał się jednak długo.
Nie chciał nad tym myśleć, bo jeszcze wysnułby jakieś dziwne teorie.
Odwzajemnił szybko przytulasa.
Potrzebował tego bardziej, niż kiedykolwiek. Wypłakiwał się w jego ramię. Podczas tego momentu można było słyszeć tylko jego cichy szloch. Nawet ogień wydawał się ucichnąć w szacunku do emocji pirata.
Po chwili Toy Chica również go przytuliła.
A za nią Bonnie, Freddy, Chica...
- Dzię-ękuję.... - Wyszeptał tylko, po czym odkleił się od innych.
- I przepra-aszam... To nie ta-ak miało w-wyglądać... - Powiedział ze skruchą znów wracając do białej lisicy.
Głaskał ją delikatnie po ramieniu.
- Wiemy jak ciężko jest ci z tym fantem Foxy. - Odparł spokojnie Freddy.
Znał ból Foxy'iego. Też go przeżywał, kiedy zobaczył Chicę w tym stanie.
- Jesteśmy rodziną. I nic tego nie zmieni.
- Powiedziała Toy Chica przytulając się do Bonniego. Królik zareagował na jej przytulasa o dziwo pozytywnie.
Można powiedzieć, że nawet mu ulżyło w jakiś sposób.
Golden Freddy zostawił ich po chwili jakby nic się nie stało. W chodzeniu wspomagał się swoim kijem.
Usiadł przy ognisku i zaczął wpatrywać się w płomienie.
- Od tej strony to cię nie znałem bracie - Stwierdził głos, który na 100% należał do Zielonego królika. - Myślałem, że tylko mnie potrafisz przytulić. - Dodał siadając obok niego. On również zaczął wpatrywać się w owy ogień, z którego leciały iskry.
Iskry... Właśnie nimi byli... Ale iskry pochodziły od płomienia, a oni nie pochodzili. A może pochodzili?
Jeśli tak, to od czego?
- Wiesz... Może to dziwnie zabrzmi, ale ja też się nie znałem od tej strony.
- Stwierdził dorzucając jakiś stary patyk.
Natomiast jego kij spokojnie wisiał na jego plecach. Nie mieli żadnego haczyka, więc musieli sobie jakoś radzić.
- Po prostu... Musiałem. I koniec tematu.
- Powiedział po chwili wrzucając kolejną gałązkę.
- Może Marionetka ma na ciebie taki wpływ? Wiesz... Jak wpadniesz między wrony... - Zastanowił się na myśl, po czym uśmiechnął się delikatnie w jego stronę.
Marionetka... Ucieleśnienie dobra w najczystszej postaci. Dla innych była nie tylko jak przyjaciółka, ale też jak matka.
To do niej najczęściej można było pójść i się wygadać, wyżalić, albo po prostu przytulić. Nikogo nie odsyłała z kwitkiem.
Pomagała im wszystkim, przez co reszta mogła wskoczyć za nią w ogień.
Dbali o nią, jak ona o nich, również z innego powodu... Nie była z metalu.
Jej ciało pokrywał materiał. Była jedyna w swoim rodzaju.
- Heh... Możliwe... - Powiedział spokojnie nadal patrząc się przed siebie.
- W końcu wszyscy wiemy jak umie wpływać na innych...
Nadal nie potrafię pojąć skąd bierze siłę na to całe ,,bycie dobrą i miłą."
- Dodał w końcu spoglądając na Springtrapa. Była ich najlepszą przyjaciółką, a niektórzy nawet mówili, że i pierwsza ze wszystkich Animatroników, jakie istniały. Ale co tu dużo mówić.
To były tylko plotki wiejskich bajarzy, którzy opowiadali o ,,Pierwszym", a że ona się wyróżniała pod względem ciała, to od razu podejrzenia spadły na nią.
- I właśnie za to ją wszyscy kochają, nieprawdaż? - Odwzajemnił spojrzenie.
- Myślisz, że co się z nią stało?
Nie jest na tyle głupia, żeby dać się tak złapać. I pamiętajmy, że jest jedną z nas.
- Powiedział głaszcząc swoją nową towarzyszkę, jaką była druga siekiera pożarowa. Nazwał je ,,Des" i ,,Troy".
Jego kochane ,,Bliźniaki".
- Tak... Pamiętam. Jest jedną z potężniejszych iskier.
Nie wezmą jej tak łatwo, jednak zaczynam w to coraz bardziej wątpić.
Widzisz jak urośli w siłę - Powiedział wskazując na swoje rany.
Dawniej to potrafili gromić tych żołnierzy tonami, ale teraz, jak mieli te zbroje... Skąd oni wogóle je mieli?
Ktoś musiał im je wykuć.
- Właśnie wyjąłeś mi z ust kolejne pytanie, jakie chciałem ci zadać.
- pstryknął palcami złoty królik, po czym jego głos spoważniał i się odrobinę przyciszył - Dlaczego twoje moce nie dały mu rady...?
- Niedźwiedź spojrzał się na niego jednym ślepiem, gdyż drugie było owinięte w materiał, po czym odpowiedział.
- Te zbroje... Są z jakiegoś dziwnego metalu. Każdy metal by się rozpadł, ale te sprawiały, że moje płomienie się rozpadały na nich - I to go przytłaczało jak i... Przygaszało.
Na szczęście miał brata.
- Nie martw się Fredbear - Odparł kładąc mu na ramieniu dłoń.
- Skoro oni mogli się dozbroić, to my również - dodał uśmiechając się chytrze. A ten uśmiech świadczył tylko jedno. Miał pomysł.
- Rano bierzemy się za okradanie trupów z dóbr, jakie mieli.
W końcu tam, gdzie się wybrali, nie będą im już potrzebne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro