Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Na początek zakończenie

Media: Linkin Park "In The End" piano version

Okno w pokoju było lekko uchylone, a biała firanka delikatnie falowała pod naporem wiatru. Choć był już koniec września, zarówno wiatr, jak i poruszane nim powietrze były niemalże gorące. Jak latem. Lato zresztą właśnie się kończyło. Dzisiejszej nocy miało dać się porwać w objęcia jesieni i spleść z nią w miłosnym niemal szale. Dzisiaj dzień i noc równały się ze sobą, by od jutra pozwolić mrokowi zapanować nad światłem.

Firanka drgnęła, przesunięta czyjąś dłonią. Na niewielki balkon uczepiony metalowym ramieniem trzeciego piętra starej kamienicy wyszedł młody mężczyzna z porcelanowym dzbankiem w jednej, a filiżanką w drugiej ręce.

Nazywał się Harry Potter i był dosyć sławny. Zła sława ciągnęła się za nim od pieluch, od pewnej halloweenowej nocy, gdy miał niewiele ponad roczek i nie był jeszcze świadomy, co się wokół niego dzieje. A może był, tylko jego niemowlęca pamięć tej wiedzy nie przechowała na późniejsze lata.

Otóż, w tę zimną noc dwadzieścia cztery lata temu do domu jego rodziców wtargnął szaleniec, który zamordował oboje dorosłych. Potwornie okaleczył ciała i spuścił z nich całą krew.

Czegoś takiego w uroczej miejscowości, znanej jako Dolina Godryka, jeszcze nie widziano!

Policyjny patrol, zaalarmowany wieczorem tego dnia przez wścibskich sąsiadów, z trudem zachował przyzwoitość, nie wyrzygując się na tamte ciała. Zrobił to już za progiem domu.

Gdy przeraźliwy płacz niemowlaka poruszył wreszcie osłupiałymi policjantami i wspięli się na piętro, w dziecięcym pokoju znaleźli zasmarkanego, okrwawionego, głodnego i wystraszonego małego chłopca, którego przed samobójstwem uratowało tylko obniżone dno drewnianego łóżeczka, bo widać było, że ze wszystkich sił próbuje wspiąć się po drewnianych szczebelkach i uciec ze swojego więzienia. Być może ten mebelek ocalił mu życie. A może było to coś innego?

Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego sadysta, który zabił Jamesa Pottera i Lily Evans, oszczędził ich syna. Bo że zabierał się już do pracy również przy dziecku, o tym wyraźnie świadczyła podłużna krwawa blizna, ciągnąca się na czole pod linią włosów chłopca. Wyglądało to trochę tak, jakby oprawca zamierzał oskalpować niemowlaka, lecz z niewiadomych przyczyn porzucił swój zamysł. Albo coś go spłoszyło, albo zwyczajnie zrezygnował, choć żaden biegły psycholog ani żaden dociekliwy dziennikarz nie potrafił wytłumaczyć tego niezwykłego dowodu łaski, jaki kat okazał swojej ofierze.

Naddarta skóra, fachowo opatrzona na oddziale pediatrycznym w szpitalu świętego Munga, szybko przyrosła do mięśni, a bujna czupryna niemal zasłoniła bliznę, która po latach przypominała już tylko białą smugę, przebiegającą przez czoło. Co prawda, w miarę jak chłopak rósł, a kości czaszki, wraz z opinającą je skórą, stopniowo się rozciągały, blizna nieznacznie się obniżała i nie znajdowała się, jak na początku, tuż pod włosami, lecz gdzieś w połowie czoła, ale, na szczęście, nie szpeciła twarzy. Poza tym, nawet gdyby miała ją trwale zdeformować, to i tak chyba byłaby to niewielka cena za ocalenie życia!

Bo chłopiec przeżył, zyskując chwytliwe określenie, które wnet podłapała prasa, łzawo rozpisując się na temat jego, tak brutalnie przerwanego dzieciństwa. I pewnie pisano by tak jeszcze przez długie lata, gdyby sprawy w swoje ręce nie wzięła ciotka Harry'ego, która roztoczyła nad nim opiekę.

Mieszkała aż w Little Whinging, a tak zaciekle broniła swojej prywatności, że tylko nieliczni sąsiedzi wiedzieli, iż w domu Dursleyów na ulicy Privet Drive pod numerem czwartym są dwaj chłopcy. Na ogół widywano bowiem jedynie rodzonego syna Dursleyów, pulchnego Dudleya, podczas gdy Harry Potter pozostawał prawie niewidzialny. Tym sposobem Petunia Dursley niemal ukręciła łeb "aferze Pottera", jak pogardliwie nazywała zajście w Dolinie Godryka, a dziennikarze coraz rzadziej interesowali się "Chłopcem, który przeżył". On sam zaś wolał budować swą rozpoznawalność na czymś zupełnie innym.

Teraz, mając skończone dwadzieścia pięć lat, był obiecującym młodym naukowcem. Kulturoznawcą z tytułem doktora i stopniem asystenta, od roku zatrudnionym w legendarnym Hogwarcie, najstarszej uczelni w kraju.

Hołubił go sam rektor, Albus Dumbledore, słynący w równej mierze swoją wiedzą, co dziwactwami. Z odległego o kilkaset kilometrów Holyhead matkowała mu sędziwa Minerwa McGonagall, emerytowany profesor kulturoznawstwa na tamtejszej alma mater. Z takimi plecami Potter bez trudu zająłby ciepłą posadkę na każdej uczelni. A że przy okazji kulturowe zagadnienia naprawdę nie miały przed nim tajemnic, naukowa sława była w jego przypadku jak najbardziej zasłużona.

Na szczęście bycie naukowym celebrytą nie kolidowało z możliwością publicznego picia porannej kawy na balkonie. Ustawił zatem naczynia na małym stoliku i usiadł w plecionym rattanowym krześle. Nalał kawy do filiżanki, wdychając zapach robusty z taką zachłannością, z jaką niektórzy wciągają kreski kokainy.

Pod nim ulica z wolna budziła się do kolejnego dnia. Ostrzegawczo zadźwięczał przejeżdżający tramwaj, cicho zaszumiały opony jakiegoś jednoślada. Nierówno ułożone kocie łby zagrzechotały pod kołami zbyt szybko jadącej taksówki. Z bramy w kamienicy naprzeciwko wyszła dwójka dzieci w mundurkach prywatnej podstawówki. Pracownicy bistro zaczęli podnosić harmonijkową antywłamaniową roletę chroniącą okna i drzwi lokalu. Skrzypiała tak niemiłosiernie, że mogłaby obudzić przysłowiowego umarłego i zagłuszała dźwięk domofonu, który nawoływał Harry'ego z przedpokoju.

W nagłej ciszy, jaka zapadła na ulicy po podniesieniu rolety jęk domofonu rozległ się z siłą wystrzału. Harry drgnął gwałtownie. Biała porcelana, trącona jego dłonią, zakołysała się lekko, a z dzióbka czajniczka spadła najpierw jedna malutka kropla, potem druga. Zaplamiły blat stolika jak dwie ciemne łzy.

Harry w pośpiechu przeszedł przez pokój, korytarz, aż do drzwi wejściowych. Nacisnął przycisk odblokowujący drzwi na dole, przekręcił dwa klucze w dwóch zamkach. Odsunął się nieco w głąb korytarza i czekał.

Po chwili na kamiennych schodach dały się słyszeć kroki. Jedne lekkie, stawiane po wytartych stopniach z wprawnym stukotem obcasów. Inne ciężkie. W miarę jak zbliżały się do mieszkania, coraz wyraźniej dało się również słyszeć głośne posapywania i mamrotane przekleństwa.

- O kurwa, ale wysoko!

- Czego chcesz, to kamienica, nie blok. Tu każde piętro ma ze cztery metry...

- Kierowniczko, daleko jeszcze?

Kroki zatrzymały się przed drzwiami z numerem osiem. Drobna kobieca dłoń nacisnęła klamkę i wsunęła wraz z resztą ciała do mieszkania, chronionego przez wielokrotnie przemalowywane drzwi. Otwierane tą dłonią, drzwi zassały woń starych schodów i równie wiekowego kurzu z klatki schodowej.

*********************

Kamienica miała ze sto pięćdziesiąt lat. Trzymała się całkiem nieźle jak na budynek zarządzany przez wspólnotę mieszkaniową, dbającą o nią w minimalnym stopniu. Ot, tyle, by się nie rozpadła, nie zawaliła mieszkańcom na głowy, nie złożyła, jak domek z kart. Zbudowano ją na solidnym fundamencie i zgodnie z regułami sztuki sprzed ponad wieku, a to działało teraz na jej korzyść. Może za kolejne sto pięćdziesiąt lat już jej tutaj nie będzie. Może przez ten czas się rozpadnie, ale na razie jeszcze tu była. Chroniła w swoich trzewiach ludzkie losy. Przyglądała się im.

Teraz z zainteresowaniem śledziła mały dramat rozgrywający się na trzecim piętrze pod numerem ósmym. Podziwiała aktorów występujących w głównych rolach: Harry'ego Pottera i Ginny Weasley. Niepisana sztuka, w której właśnie grali nosiła tytuł "Rozstanie kochanków" i opowiadała o zerwanych zaręczynach.

- Cześć Ginny - powiedział Harry Potter, którego los obsadził w roli głównego amanta w tej sztuce.

W odpowiedzi na powitanie kobieta omiotła go spojrzeniem godnym bazyliszka. Nie powiedziała do niego ani słowa. Zwróciła się za to do trzech pracowników firmy przeprowadzkowej, którzy wreszcie uporali się ze schodami kamienicy i stanęli za jej plecami:

- Najpierw weźcie kartony, panowie.

Mężczyźni w roboczych kombinezonach nie wyglądali na zadowolonych z tego, że tak od razu zagoniono ich do pracy. Woleliby wcielić się w typowych teatralnych statystów. Niestety, scenariusz przewidywał dla nich aktywną pracę przy rozmontowywaniu dekoracji. Gdy zobaczyli, z iloma kartonami będą musieli się zmagać, zmarszczyli się wszyscy naraz, jak jeden mąż.

- Będziemy z tym latać do południa...

- O żesz ty!

- Dobra, ciołki, nie gadać, tylko do roboty! - zarządził najstarszy z nich i, złapawszy pierwszy lepszy karton, ruszył schodami w dół. Pakunek był wielki i ciężki, więc niosący go człowiek bez żadnego wdzięku zatoczył się parę razy a to na ścianę, a to na poręcz, zanim dotarł przed budynek i wpakował pudło do otwartego vana. Wchodząc po kolejne, zderzył się w bramie z kolegą.

- Patrz jak leziesz, łajzo!

- Szefie, tego jest tam w chuj!

- Co ty nie powiesz...

I rzeczywiście, kartonów było sporo. Większych i mniejszych. Lżejszych i cięższych. Oprócz kartonów były jeszcze torby i walizki. I meble.

- Kierowniczko, trzeba było powiedzieć... - szef zespołu spojrzał spode łba na młodą kobietę, siedzącą przy kuchennym stole.

Od rzucenia pierwszej komendy nie odezwała się już, tak jakby jej rola miała pozostać niema.

- O co chodzi? - zapytała zgryźliwie.

- Nie mówiła pani, że jeszcze są meble. Całą pakę żeśmy załadowali kartonami i nie da rady teraz gratów wcisnąć. Trzeba było zacząć od mebli.

- To zawieźcie najpierw kartony, wypakujcie i wrócicie po meble - zarządziła oburzona ich bezmyślnością.

- Ale to będzie panią dodatkowo kosztować! - zagroził mężczyzna.

- Niech stracę! - wydęła pogardliwie wargi. - Ile to potrwa?

- Godzinę, do dwóch. Zależy, jakie będą korki - wyjaśnił.

Skinęła głową na znak, że przyjmuje tę informację do wiadomości.

- Jedzie pani z nami?

Znów twierdzące skinięcie.

- Za jakąś godzinę wrócę po resztę - rzuciła w przestrzeń.

Mężczyzna w mieszkaniu nic nie odpowiedział.

Gdy wrócili za półtorej godziny, był znowu w środku. A raczej musiał być, bo ktoś otworzył drzwi domofonem. Tym razem jednak nawet się nie pokazał. Chyba siedział cały czas na balkonie.

Pracownicy firmy przeprowadzkowej, którzy właśnie ogołacali gościowi mieszkanie, na próżno próbowali podejrzeć, jak też on wygląda. Nic jednak nie było widać przez tę firankę! Tylko niewyraźny zarys postaci.

Ani go nie znali, ani nie wiedzieli, z jakiego powodu ta młoda, elegancka, rudowłosa kobieta wyprowadza się z tego w sumie ładnego lokum, położonego w dobrej dzielnicy. Czynsze tutaj bywały dość wysokie, co chyba świadczyło na korzyść faceta. Skoro tu mieszkał, musiał mieć kasę.

- Może nie ma jaj - zarechotali we trójkę, targając na dół zestaw wypoczynkowy.

- Chyba to ona miała kasę, bo bierze wszystkie meble - powiedział ten z nich, którego wieku nie pozwalała ocenić broda, zasłaniająca mu niemal pół twarzy.

- No, prawie - sapnął najstarszy, ostrożnie wynosząc ozdobny szklany stolik.

- Wiedzieliście ten fortepian w salonie? Ciekawe czy to jej czy jego? Co obstawiacie? - zapytał najmłodszy.

- Daj Boże, żeby jego. Raz w życiu niosłem fortepian - powiedział najstarszy. - O mało mi kręgosłup nie pękł, a nieśliśmy w sześciu.

- To ile to waży? - zainteresował się znowu ten najmłodszy.

- A nawet z pół tony może. Ten, co tam stoi, to będzie ważył tak ponad trzysta kilo. We trzech nie damy rady go znieść po tych schodach.

- O kurwa!

- Ty nie kurwuj, młody, tylko się módl, żeby nie trzeba go znosić!

I nie trzeba było. Na pytanie o fortepian, kobieta prychnęła z pogardą.

- A czy ja wyglądam panom na Chopina?! - powiedziała oburzona i wyszła, stukając gniewnie obcasami. Ani jednym słowem nie pożegnała człowieka, który pozostał w mieszkaniu.

Pracownicy firmy przeprowadzkowej posłusznie poczłapali za nią w dół. Najstarszy z nich rozejrzał się jeszcze po niemal pustym mieszkaniu.

- Proszę pana! - zawołał. - Bo my już się zbieramy. Gdyby przypadkiem pan kiedyś się stąd wyprowadzał... zostawię namiary na nas. - Chwilę szukał powierzchni, na której mógłby położyć wizytówkę. W końcu zostawił ją na pudle fortepianu.

Mebli już praktycznie nie było, bo wynieśli prawie wszystko poza tym wielkim instrumentem, biurkiem, szafą i materacem, który po wyjęciu z welurowej ramy łóżka położyli po prostu na podłodze. Nawet książki powyciągali z rzeźbionych regałów i poukładali pod ścianami.
Na dwóch z nich wisiały dwa wielkie obrazy.

Mężczyzna w roboczym kombinezonie nie znał się na malarstwie, ale widział jedno. Nie były to reprodukcje ani tanie landszafty*, ani gołe baby czy konie, ani kwiaty, jakie sprzedawano na ulicach Hogsmeade. Nie miał pojęcia, na co patrzy, ale kłębowisko kolorów i kształtów, jedno utrzymane w tonacji ciemnej zieleni i fioletu, a drugie wielobarwne, uspokajało go i było bardzo miłe dla oka. Ciekawe czy on to namalował? Ten, który został w mieszkaniu?

Zaintrygowany gapił się na fioletowo-zielony obraz, a im dłużej patrzył, tym wyraźniej widział, że plątanina kolorów i kształtów układa się w dwie twarze złączone pocałunkiem. Dwie męskie twarze.

- Co do kurwy nędzy?! - krzyknął skonsternowany.

Zza firanki na balkonie Harry Potter śledził jego zachowanie. Usłyszawszy okrzyk zdumienia, poszukał wzrokiem tego, co owo zdumienie wywołało. Obraz!

Mimo woli popłynęły wspomnienia.

**********************

To było... Trzy lata temu.

Siedział wtedy z człowiekiem, który ten obraz namalował w jego mieszkaniu i opijał zdaną aplikację tego jasnowłosego kolegi. Impreza dla krewnych i znajomych królika już się skończyła i zostali we dwójkę. Kończyli kolejną flaszkę i pakowali rzeczy blondyna, który jutro wyjeżdżał.

- Wyobrażasz sobie, Harry - zapytał tamten z lekkim uśmiechem na twarzy - że ja się nawet cieszę, że wracam do domu?! Nie żeby mi się tu nie podobało! Ale już dość mam tych egzaminów, kolokwiów i tej smarkaterii! - zaśmiał się z tego ostatniego słowa, którym opisał studentów młodszych roczników.

- Przecież dalej będziesz się uczyć i zdawać egzaminy! - zdziwił się Harry.

- Tak, ale u tatusia będzie dużo łatwiej. - Blondyn mrugnął porozumiewawczo.

- I nie przeszkadza ci to? - Harry zadawał to pytanie już wiele razy i zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź.

- Wiesz jaki jestem leniwy - mówił blondyn. - I wygodnicki. Naprawdę nie mam nic przeciwko, że ojciec zaplanował mi karierę i życie... Może powinienem żyć bardziej samodzielnie, jak myślisz? - Dopił alkohol ze szklanki.

Był trochę starszy od Harry'ego. W rodzinnym Hogsmeade miał zapewnioną posadkę w ojcowskiej kancelarii i narajoną przyszłą żonę. Studiował zaś kilkaset kilometrów od domu po to, by, jak ujął to jego ojciec, "spokojnie się wyszumieć".

- Nie mam natury buntownika! - zaśmiał się blondyn.

- A na takiego wyglądasz! - zawołał do niego Harry.

- Pozory! - Z ust przyszłego radcy prawnego wydobyło się lekceważące prychnięcie. - Jestem zwykłym oportunistą.

- Właśnie takiego cię kocham. - Chciał wyznać Harry, ale słowa uwięzły mu gdzieś w gardle.

Nie mógł tego powiedzieć! Nie chłopakowi, który jutro wyjeżdżał, a niedługo się żenił. Któremu Harry mógł być obojętny. Z którym nigdy nie wymienili nawet całusa...

Może to śmieszne, ale Harry jeszcze nie całował się z nikim. Co nie znaczy, że o tym nie fantazjował. Ale we wszystkich marzeniach całował się zawsze tylko z tym blondynem. Kładł dłoń na jego policzku i szyi. Tam, gdzie bije puls. Przybliżał usta do jego ust, przesuwał językiem pomiędzy wargami. Pozwalał, by koniec języka wślizgiwał się do środka. Czuł dreszcze w całym ciele, w opuszkach palców, w żebrach, w kolanach. Słodycz i ból równocześnie.

- Odpływasz! - Blondyn łagodnie potrząsnął ramieniem Harry'ego. - Cholera! To już tak późno? - Zerknął na zegarek w telefonie.

- Chodź! - Gestem wskazał sypialnię. - Nie chce mi się rozkładać kanapy. Równie dobrze możesz położyć się tutaj.

Harry z trudem wstał z kanapy. Nie tyle z powodu wypitego alkoholu, co wizji pocałunku z błękitnookim kolegą, która snuła się po jego umyśle przez ostatnie minuty i wprowadzała ciało w dziwne wibracje. Nieśmiało wszedł do pokoju. Co tamten mu właśnie zaproponował? Leżenie obok siebie w jednym łóżku czy może... seks? Bo przecież chyba właśnie to ludzie mają na myśli, mówiąc o spaniu razem albo pójściu do łóżka?!

Naprawdę blondyn mógłby mieć coś takiego na myśli? Właśnie TO mógłby mu sugerować? Harry'emu grzała się krew od samego zastanawiania się nad jego słowami!

Był nim zafascynowany. Błękitem jego oczu i bielą skóry. Szczupłością całego ciała, przypominającego swym kształtem wiotką nadmorską trzcinę. Język chłopaka ciął ostro, jak krawędzie takiej wysuszonej trawy. Rozkładał przeciwników na łopatki. Nikt nie potrafił wygrać z nim na argumenty! Nikt oprócz Pottera.

Początkowo się nie znosili. Harry'emu podnosiła ciśnienie arystokratyczna maniera blondyna, który paradował po wydziale z miną udzielnego książątka. Och, jak Harry marzył o tym, by zetrzeć z jego twarzy ten uśmieszek wyższości i pogardy! Zaczął od tego, że nauczył się francuskiego, który podobno był językiem arystokracji. Tamten mówił w języku Woltera jak rodowity paryżanin, więc Harry też przyswoił ten akcent. Chociaż blondyn twierdził, że brzmi on jakby pochodził raczej znad Sekwany niż z Marais**, ale to nieważne. Gdy byli razem na Erasmusie w Paryżu, przerzucali się inwektywami rodem z paryskiego rynsztoka, wzbudzając niemy podziw rodziny, u której byli zakwaterowani.

Kłócili się nie tylko na tym wyjeździe ale i na zajęciach. Wybrani przez wykładowcę z prawa karnego do słownego sparingu na jakichś dodatkowych ćwiczeniach dla chętnych z różnych roczników, wcielali się w rolę mecenasów z sądowej sali, broniąc i oskarżając wyimaginowanego przestępcę. To był niezapomniany pokaz! Tańczyli wokół siebie głosami, atakowali spojrzeniem, rozbrajali uśmiechem. Harry czuł, jak z kolejnym przywoływanym przez siebie aktem prawnym, sprawnie kontrowanym przez kolegę, rośnie w nim ekscytacja.

Taki przeciwnik to skarb, a pokonanie go to prawdziwa rozkosz! Niestety, nie było mu dane jej zaznać, bo tamten nie dawał się pokonać. Harry atakował i bronił się równocześnie. Obydwaj na zmianę górowali nad partnerem i ulegali mu. Po zakończonych zajęciach dyszeli jak po prawdziwym fizycznym starciu. Poszli zatem na piwo, by trochę ochłonąć oraz, aby lepiej się poznać. Po pierwszym poszli na kolejne i jeszcze jedno, i jeszcze. I tak ze sparingowych wrogów stali się przyjaciółmi. Dla Harry'ego tamten był może nawet kimś więcej...

***********************

- Padam z nóg! - Obwieścił blondyn, wychodząc z łazienki. - Naszykowałem ci ręcznik i szczoteczkę do zębów. Weź sobie jakąś piżamę. Tam powinieneś coś znaleźć - machnął dłonią w kierunku jednego ze spakowanych pudeł, stojących pod ścianą pokoju.

Gdy Harry wrócił do sypialni, kolega już spał, obejmując białą poduszkę równie białym ramieniem. Potter wsunął się pod kołdrę po drugiej stronie łóżka i, ledwo oddychając z przejęcia, przeleżał tak do rana. Oka chyba nie zmrużył. Sam nie wiedział, czy czeka na jakiś gest ze strony tamtego, czy może na przypływ odwagi, by samemu coś zrobić...

Rano czuł się niemal chory. Udał, że ma kaca, choć tak naprawdę dolegało mu tylko rozwalone serce.

- Chyba za bardzo się spiłem... - Krzywy, udawany uśmiech miał przykryć zażenowanie własnymi uczuciami.

- Biedactwo! - Jasnowłosy poklepał go pobłażliwie po ramieniu. W jego głosie odrobina kpiny mieszała się z autentyczną troską.

- Nnnie wiem - jąkał się Harry - czy, jak padnę u siebie, dam radę przyjść, żeby cię pożegnać. - Wyrzucił z siebie to zdanie, wbijając spojrzenie w podłogę.

- To pożegnaj mnie teraz - powiedział cicho blondyn.

Za cicho. Takim szeptem nie mówi się do kumpla, z którym chce się wymienić uścisk dłoni na pożegnanie. Tak szepcze się do kochanka. Do kogoś, do kogo się coś czuje. Miłość, pożądanie... Taki szept jest forpocztą*** pocałunku, dotyku... Zapowiada drżenie smukłych palców na szyi i drugą dłoń na podbródku. I usta przyłożone do ust, poruszające się na wargach w takt słów:

- Pożegnaj mnie, Harry...

Wargi blondyna były suche i ciepłe. Muskały usta Harry'ego zanim zaczęły je skubać i lekko zasysać. Spomiędzy nich wypłynął język, który drażnił się chwilę z kącikami ust młodszego kolegi, zanim znalazł sobie drogę do ich wnętrza. Wsuwał się głębiej sprawiając, że z głowy Harry'ego uciekły wszystkie myśli.

- Tak właśnie myślałem... - blondyn szeptał w karminowe wargi przyjaciela - że będziesz słodki.

- Myślałeś... - z gardła Harry'ego wydobył się jęk zamiast głosu.

- Ty o mnie też, prawda? - Tamten trzymał twarz Harry'ego w obu dłoniach i całował jego skronie, powieki. Obrysowywał językiem skrzydełka nosa i dołek nad górną wargą.

Przy kolejnym muśnięciu ustami o usta, Harry zaczął odpowiadać na pocałunki. Nogi się pod nim ugięły, gdy posmakował drugiego języka. Gdy zachłannie sprawdzał, jak smakują policzki tamtego i w zamian pił jego ślinę. Nie wiedział nawet, kiedy objął jego kark ani kiedy tamten zbliżył się tak bardzo, że zetknęli się biodrami.

- To jak, pożegnasz mnie, Harry? - Błękitne oczy zajrzały nagle w jego własne, zielone, a smukłe blade palce zsunęły się po jego boku aż na pasek dżinsów i tu się zatrzymały. Druga dłoń dołączyła po przeciwnej stronie talii Harry'ego.

- Pożegnasz mnie?

- Dlaczego dopiero teraz?! - zawołał Harry. - W jego głosie był żal i oburzenie. - Dlaczego? - Przejechał ustami po bladej skórze mocno napiętej na żuchwie. Lewą dłonią objął policzek kolegi, przyciągnął jego twarz do swojej i pocałował.

Jak na kogoś, kto dotąd tego nie robił, bardzo szybko nauczył się, jak czerpać rozkosz z cudzych warg.

- A po co miałem to robić?! - Blondyn szeptał w jego włosy.

Harry jęknął niemal boleśnie, czując gorący język zsuwający się spod ucha w dół jego szyi.

- Przecież i tak nie bylibyśmy razem i to by tylko bolało...

- Mnie bolało! - zawołał Harry, odrywając kolegę od siebie. - Teraz mnie boli! - W oczach zalśniły mu łzy. - Wiesz ile razy o tym marzyłem?!

- Możemy teraz spełnić takie marzenia, wiesz? - Kusił tamten, nadal całując szyję Harry'ego.

Zjechał ustami na lewy obojczyk i zaczął przygryzać skórę na kości. Harry szarpnął się gwałtownie, bo własny penis zaczął mu rozpierać bieliznę i spodnie.

- Nie rób tak... - wyszeptał bezradnie.

- Dlaczego? - Tamten się zaśmiał. - Przecież i tak nikt się nie dowie. I nic z tego nie będzie... - Jego dłonie poszukały bioder Harry'ego i zaczęły je pieścić. - Ani ty od tego nie zajdziesz, ani ja - mruczał przy szyi zielonookiego, wsuwając teraz dłonie pod jego bluzę na plecach. - Za parę godzin wyjeżdżam, zapomniałeś? Cokolwiek teraz zrobimy... I tak nie będzie to miało znaczenia...

Harry odepchnął go na te słowa. Jak blondyn mógł mówić, że to nie będzie mieć znaczenia?! Poszliby do łóżka, a on by o tym zapomniał? Tak po prostu?

- No weź! - zawołał tamten. - Dobrze wiesz, że nie mogłem ani nie mogę sobie na coś takiego pozwolić! Ojciec by mnie normalnie wydziedziczył!

- Ale na to, co teraz robisz, to możesz sobie pozwolić?! Za to tatuś nic ci nie zrobi? - Harry krzyknął zbolały i oburzony.

- Nikt się nie dowie... - Blondyn raz jeszcze oplótł go ramionami.

- I właśnie dlatego tak mi nie rób... - wyszeptał Harry. Nie teraz. Nie tak... Nie baw się mną!

Ostatkiem sił nie pozwolił się przytulić ani ukołysać. Przyjaciel wyciągnął po niego ręce, chciał podać mu usta, lecz Harry odrzucił ten podarunek.

Pustka, którą czuł we własnych ramionach, obejmujących drugiego mężczyznę jeszcze chwilę temu, bolała go fizycznie. Bolały go rozcałowane wargi i nabrzmiały członek. Całym ciałem pragnął ukoić ten ból. Skórę miał tak napiętą i taką rozgrzaną, że z trudem powstrzymał palce od zdarcia ubrania. Jasna skóra kolegi wyglądała na chłodną. Może by ostudziła rozbudzony w nim płomień.

A jednak tego nie zrobił. Mimo bolesnego pragnienia, czuł także przejmujący żal.

Dlaczego tamten czekał do końca?! Do tej ostatniej chwili... Żeby to, co mogliby zrobić, nie miało szans na kontynuację? Jednorazowa akcja... Naprawdę chciał tylko tego? Tylko tyle?

Harry bez słowa odwrócił się i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Coś się wtedy nie stało. Coś się skończyło, zanim zdążyło się zacząć. Zanim dostało szansę na rozpoczęcie się.

Tydzień później kurier przyniósł mu wielką paczkę, a w niej dwa wielkie obrazy. Jeden znał bardzo dobrze, bo wisiał u kolegi w salonie. Ilekroć Harry tam przychodził, tyle razy zachwycał się feerią barw i kształtów. Drugi obraz był nowy. W tym sensie, że Harry patrzył na płótno pierwszy raz w życiu, bo obraz nie był świeżo namalowany. Nie pachniał farbami ani werniksem, nie lepił się. Blondyn, który był malarskim samoukiem i wyrażał swoje namiętności i pasje w lekkich akrylach lub nieco cięższych olejach, musiał namalować to już jakiś czas temu, ale ujawnił przed nim dopiero teraz. Potter zafascynowany patrzył na kłębowisko kolorów i kształtów. Im dłużej się przyglądał, tym wyraźniej widział wyłaniające się z pierwotnego chaosu dwie twarze złączone w pocałunku. Do przesyłki dołączono karteczkę: "Na pamiątkę - Draco".

*********************

Metaliczny szczęk zamykanych drzwi przywołał Harry'ego do rzeczywistości. Ostrożnie wyjrzał zza firanki. Pusto. Naprawdę pusto. Ani ludzi, ani mebli, ani bibelotów, czyniących przestrzeń przytulniejszą.

Podszedł do fortepianu i usiadł na wyściełanej ławeczce.

Grać nauczył się w szkole z internatem w odległym Holyhead, do której chodził od jedenastego roku życia. Ta szkoła to był właściwie zespół szkół: podstawówka, gimnazjum i liceum. Wszystko pod jednym gigantycznym dachem i pod jednym adresem. I właśnie tam na lekcjach muzyki pojawił się fortepian. W Harrym nie ujawnił się wtedy żaden nowy Richter, Rubinstein czy konkurent Zimermana****, bo po prostu klasyczny repertuar nie ekscytował go tak bardzo, jak współczesne kompozycje. Grając je naprawdę "czuł instrument", jak mawiała z rozrzewnieniem jego nauczycielka - profesor Dolores Umbridge - jeszcze bardziej wredna od ciotki Petunii Dursley, wychowującej go po śmierci rodziców.

Umbridge tłukła dyscypliną po palcach za każdy zły akord, a przestała dopiero wtedy, gdy trwale uszkodziła mu naskórek lewej dłoni. Niespecjalnie się tym przejęła twierdząc, iż blizna nie pozwoli zapomnieć o właściwym ułożeniu palców na klawiaturze. Tak też się stało. Wyrwany z najgłębszego snu w samym środku nocy grał odruchowo, nawet w stanie nieświadomości.

Ropucha, jak nazywano nauczycielkę muzyki, była sadystką, co do tego nie było najmniejszej wątpliwości. Co prawda, miała ogromną wiedzę, ale osobiste urazy i frustracje wyładowywała na uczniach. Tajemnicą poliszynela było to, co dzieje się na jej lekcjach, lecz mimo iż wszyscy, łącznie z dyrekcją, wiedzieli, nikt nigdy nie zainterweniował.

Harry w sumie niespecjalnie cierpiał pod jej butem. Nie robiła w zasadzie niczego, czego nie zaznałby z ręki ciotki Petunii. Było to w pewien sposób żałosne, ale takie były fakty. Po prostu dostał się z deszczu pod rynnę. Ponieważ bycie przemoczonym ćwiczył u Dursleyów odkąd tylko pamiętał, stanie pod rynną w szkole z internatem nie zrobiło na nim większego wrażenia. Zresztą, w miarę jak doskonalił się jego pianistyczny kunszt, Ropucha mu folgowała, aż w końcu odpuściła zupełnie. A gdy kończył z wyróżnieniem liceum, żegnała go ze łzami w oczach i, wprost nie do wiary! wymogła na dyrektorze, by sprezentował Potterowi stary szkolny fortepian.

I tak Harry Potter w wieku osiemnastu lat stał się właścicielem trzystukilogramowego, trochę sfatygowanego wizualnie, lecz działającego bez zarzutu Steinwaya*****. Zabrał go ze szkoły dopiero kilka lat później, gdy dorobił się podłogi, na której mógł to bydlę postawić.

Przeprowadzanie się razem z fortepianem nie należało do najłatwiejszych, ani do najtańszych. Podobnie jak życie z takim sprzętem, który, co tu kryć, wymagał odpowiedniego metrażu, a za metraż trzeba było płacić. To z kolei oznaczało, że trzeba było odpowiednio zarabiać, co Harry'emu udało się osiągnąć w miarę szybko.

W liceum nauczył się dwóch obcych języków i niemal zaraz po odebraniu świadectwa zatrudnił się jako lektor w szkole językowej. Najpierw w jednej, potem w drugiej. Zarabiał też jako tłumacz. Na studiach perfekcyjnie opanował kolejny język, więc na brak zleceń nie narzekał. Po tym jak potężny pakiet tekstów do przełożenia zostawiło u niego miejscowe towarzystwo kulturoznawcze, wkręcił się w tamto środowisko - i to do tego stopnia, że zrezygnował z obiecującej kariery prawniczej, by zostać znawcą tworzonej przez człowieka kultury.

Karierę studenta rozpoczął na prawie, szybko jednak stwierdził, że się do tego nie nadaje. Nie interesowały go opcje zatrudnienia oferowane współczesnym jurystom, pasjonowało go bowiem prawo zamierzchłych epok i dawno wymarłych ludów. Na szczęście udało się to jakoś połączyć z kulturoznawstwem i koniec końców robił międzywydziałowe magisterium, a później doktorat.

Nie darowałby sobie jednak całkowitej rezygnacji z prawa, bo studia te poruszyły jego serce i ciało. Nie studia - jeden student. Draco Malfoy...

Ich wspólna nienaukowa przygoda zaprowadziła go dosłownie pod ścianę, gdzie znalazł się z emocjami wystawionymi na odstrzelenie po tym, jak jego niedoszła druga połówka elegancko zrejterowała. Nagle okazało się, że pomiędzy nim, a tym drugim studentem nie tylko że do niczego nie doszło, ale... właściwie nawet nic nie było. Że to on sobie coś roił, coś nadinterpretowywał...

Nigdy dotąd nie czuł się tak zdezorientowany, jak wtedy. Trochę z niego zakpiono, trochę złamano mu serce. Poczuł się trochę śmieszny w swojej gamie pragnień, których nawet nie nazwał i bał się analizować.

Rzucił się w wir nauki i pracy. Studia skończył w ekspresowym tempie - z indywidualnym tokiem nauczania, stypendium naukowym i nagrodami dziekana, i rektora. Cudowne dziecko wydziału. Ulubieniec trochę mu matkującej sędziwej Minerwy McGonagall, nadal kierującej, mimo oficjalnego bycia na emeryturze, kulturoznawstwem na uczelni w Holyhead. Niemal od razu po tym, jak obronił doktorat, Minerwa załatwiła mu angaż w hogsmeadzkim Hogwarcie, wykorzystując wieloletnią przyjaźń z tamtejszym rektorem, Albusem Dumbledorem.

W międzyczasie Harry poznał Ginny Weasley, z którą najpierw poszedł do łóżka, potem zamieszkał, a później się zaręczył. Razem przyjechali do Hogsmeade, gdy został zatrudniony na tutejszej uczelni.

Rektor Hogwartu zaufał starej przyjaciółce i swojej intuicji, która podobno jeszcze nigdy nie zawiodła i powierzył młodemu doktorowi nauk humanistycznych asystenturę w katedrze kulturoznawstwa oraz posadę zastępcy redaktora naczelnego w wydawanym przez uczelnię "Przeglądzie Kulturoznawczym". Złośliwi kręcili nosami, widząc, że wymogi konkursów rozpisanych na te stanowiska były dostosowane do kwalifikacji Pottera. Niemal wszyscy przestali jednak psioczyć, gdy chłopak zaczął działać. Bardzo szybko pokazał swoje możliwości i dosłownie olśnił wszystkich.

Nieprzejednana w swojej antypatii pozostała jedynie Hermiona Granger, zatrudniona zaledwie pół roku wcześniej radczyni prawna uczelni. Krew ją zalewała, gdy krytykowała treść ogłoszeń konkursowych sformułowanych tak, by w zasadzie tylko Potter mógł spełnić ich wymogi. Rektor jednak jawnie lekceważył jej zdanie i nie tylko nakazał przeprowadzić te niemal ustawione konkursy, ale i przyjął Harry'ego do pracy.

Po kilku miesiącach pracy nowego asystenta radczyni powinna, co prawda, zmienić zdanie co do jego kompetencji naukowych. Na zajęciach, jakie prowadził, miał komplet studentów. Kierowany przezeń "Przegląd Kulturoznawczy" z niszowego kwartalnika dla pasjonatów stał się, niemal z dnia na dzień, rozchwytywanym dwutygodnikiem w wersji papierowej i cyfrowej, z własnym profilem na Facebooku oraz portalem, na którym tak profesjonaliści, jak i laicy mogli się wypowiadać na tematy związane z kulturą, i nie tylko. Poza tym, "Przegląd" zaczął przynosić dochody i podwoił liczbę pracowników.

Potter okazał się prawdziwym skarbem dla Hogwartu, a to oznaczało, że taka Hermiona Granger pomyliła się w jego ocenie. Lecz może właśnie dlatego trwała przy swojej niechęci. Nic nie przychodziło jej bowiem tak trudno, jak przyznawanie się do pomyłki!

Nie mogąc podważać jego kompetencji, zaczęła delikatnie insynuować coś innego. Zastanawiała się głośno, czy Harry nie chce przypadkiem wygryźć dotychczasowej hogwarckiej ikony, czyli profesora Severusa Snape'a, kierującego i katedrą kulturoznawstwa, i uczelnianą gazetą.

Snape'a akuratnie na uczelni nie było i to już od roku. Gdzieś na drugiej półkuli prowadził badania terenowe wespół z życiowym i naukowym partnerem, jeszcze słynniejszym profesorem religioznawstwa, Thomasem Riddle'em.

Tak więc, gdyby Harry chciał, mógłby z łatwością zająć jego miejsce! Przyszłoby mu to tym łatwiej, że nie dość, iż dwadzieścia lat od Snape'a młodszy i, co tu kryć, dużo przystojniejszy, był od niego tysiąc razy milszy.

Cięty język, opryskliwość i nieledwie chamstwo Severusa były bowiem równie legendarne, jak jego niesamowita wiedza. Potter tymczasem był miły. Słodki, jak mawiały panie w dziekanacie, rozpływając się nad jego prezencją, uśmiechem i jakąś trudną do nazwania pozytywną aurą, którą wokół siebie roztaczał. Być może wynikało to z prostego faktu, że był raczej zadowolony ze swojego życia i cieszył się nawet zwykłymi pierdołami. I może ta radość życia tak z niego promieniowała?

Tyle że w tym momencie to promieniowanie zdawało się być pieśnią przeszłości. W ostatnich tygodniach był przygaszony z powodu problemów osobistych. Pod tymi niewiele znaczącymi słowami krył się mały prywatny dramat, polegający na zerwaniu zaręczyn i wyprowadzce narzeczonej.

Gdy teraz przebiegał palcami po klawiszach, grając, jakże odpowiednie w tym momencie "In The End"******, uważnie przypominał sobie swój krótki, lecz bardzo intensywny związek z Ginny Wealsey. Związek, za którym właśnie zamknęły się drzwi.






*landszaft - niem. Landschaft - krajobraz, pejzaż.

**Marais od XVI wieku było dzielnicą paryskiej arystokracji (obecnie to część III i IV dzielnicy Paryża); okolice Sekwany nigdy nie zostały wyodrębnione jako osobna dzielnica, ale zamieszkiwane były przez biedotę i tutejszy akcent na pewno nie był "elegancki" (słownictwo zresztą też).

*** forpoczta - niem. Vorposten (pozycja wojskowa, wysunięty punkt obronny); potoczne: zwiastun, zapowiedź.

**** Światosław Richter (1915-1997), Artur Rubinstein (1887-1982), Krystian Zimerman (ur. 1956) - jedni z najwybitniejszych pianistów wszech czasów.

*****Steinway - jeden z najlepszych modeli fortepianów na świecie, produkowany przez firmę Steinway & Sons od 1835 roku. Steinwaye są produkowane wyłącznie w Nowym Jorku i Hamburgu. Robi się je ręcznie, a zbudowanie jednego instrumentu trwa minimum rok.
Model, który ma Harry to A-188 "Parlor Grand" (salonowy mniejszy; 188 cm długości, waga 315 kg).

****** "In The End" - utwór Linkin Park.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro