Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

AMANDA

W wakacje przed siódmym rokiem w Hogwarcie Marlene postanowiła zarobić trochę pieniędzy, żeby po skończeniu szkoły miała parę groszy na nowy początek w życiu. Oczywiście wybór padł na herbaciarnię ojca w rodzinnym miasteczku. Rodzice rozumieli postanowienie córki, dlatego zastąpili nią na czas wakacji pracownicę, która poszła na urlop macierzyński. Tak więc Marlene wylądowała wraz z kolegą z dzieciństwa za jedną ladą. Z Lucasem podzielili sobie prace na samym początku; on obsługiwał główną część herbaciarni, a ona stoisko z lodami wbudowane na samym początku lokalu. 

Tego dnia Marlene jak zwykle wstała dość wcześnie, ponieważ „McKinnon's Tea Hold" otwierano o siódmej. Rozczesała długie włosy w kolorze piasku i splotła je w dwa luźne warkocze. Umyła zęby, twarz i wzięła krótki prysznic. Owinięta w ręcznik wróciła do pokoju i dopiła zimną herbatę z poprzedniego dnia. Jednak po wykonaniu tych wszystkich czynności czuła się nadal brutalnie zmęczona. Naciągnęła na siebie trochę za szerokie jeansy i koszulkę w kolorowe paski. Była gotowa na kolejny męczący dzień. Ruszyła w kierunku drzwi wyjściowych ze skarpetkami i torbą w ręce.

Marlene dotarła na czas. Ubrała ciemny, czerwony fartuch z logiem herbaciarni i opuściła pomieszczenie gospodarcze. Wiedziała, że minie kilkanaście minut, zanim przyjdą pierwsi klienci, najczęściej osoby idące do pracy. Postanowiła z tego skorzystać i zaparzyła sobie aromatyczną herbatę. Usiadła za jednym ze stolików i westchnęła. Nie mogła powiedzieć, że lubi tę pracę. Tak samo nie mogła powiedzieć, że jej nie lubi. Wiedziała tylko, że gdyby miała ją wykonywać do końca życia, to by oszalała. I chociaż była pół krwi, czuła się związana ze światem magii znacznie mocniej. Chciała w przyszłości zostać magomedykiem i pomagać ludziom, a nie robić herbatę i sprzedawać lody.

- Hej Mars! - ciężkim wzrokiem spojrzała na Lucasa. Od dzieciństwa zmienił się tylko w jednym; był głośniejszy i zmienił kolor włosów na czarny. Rzecz jasna widocznie wydoroślał, ale to przecież oczywiste. - Widzę, że jak wczoraj i przedwczoraj i jutro, bardzo cieszysz się z mojej obecności.

- Lucas. - rzuciła mu nieprzyjemne spojrzenie. - Mogłam mieć gorszego współpracownika. - zaśmiali się. 

- Boże kochany, tylko ty wiesz, jak bardzo mi się nie chciało wstać z łóżka. - mruknął pod nosem i powędrował na zaplecze odłożyć rzeczy i wziąć fartuch.

- Chcesz herbatę lub kawę? - krzyknęła do niego po chwili Marlene.

- To, co zwykle Mars! - odkrzyknął, domyśliła się, że toczy zaciętą walkę z bluzą przewlekaną przez głowę. Odłożyła pusty kubek do zlewu, poprzednio opróżniając zawartość sitka z ziołami i kawałkami owoców. Z cichym westchnieniem nasypała do małej filiżanki idealną proporcję kawy i cukru, zalała to wrzątkiem i dolała mleko. Na wierzchu za pomocą szablonu usypała uśmiech z cynamonu. Lucas ją bardzo denerwował, ale z drugiej strony bardzo go lubiła, i słyszała, że bardzo się przejął jej nagłym zniknięciem, kiedy pojechała do Hogwartu. Rodzice tłumaczyli wszystkim, że Marlene dostała jakieś wspaniałe stypendium do bardzo dobrej szkoły za granicą. Marlene odpędziła od siebie myśli o Hogwarcie i zabrała się za zmywanie swojego kubka. Po chwili w drzwiach wejściowych zabrzęczał dzwonek ogłaszający przyjście pierwszego klienta tego dnia, a blondynka podskoczyła jak poparzona i prawie stłukła kubek.

- Dzień dobry. - mężczyzna mógł mieć przed czterdziestką, miał gęste ciemne włosy przeplatane bardzo skromną ilością srebra, i duże niebieskie oczy. To był pan Green, jej sąsiad. Wiedziała, że wszystkie osiedlowe małolaty za nim szalały. Marlene jednak słyszała od rodziców, że miał narzeczoną, która z dnia na dzień zerwała zaręczyny i wyjechała. Prawda, Thomas Green był przystojnym mężczyzną, ale ona go pamiętała jako tego miłego sąsiada z dzieciństwa.

- Dzień dobry. - uśmiechnęła się lekko, co odwzajemnił. - Co dla pana, panie Green?

- Espresso z lodem, na wynos. Widzisz Marlee, do pracy nas gnają w środku nocy. - zaśmiała się.

- Też jestem w pracy, proszę pana. - przypomniała mu i zabrała się za przygotowywanie napoju.

- Wybacz, ciężko mi przyswoić ten fakt, kiedy pamiętam cię jako małą dziewczynkę goniącą mojego psa. - Marlene się zaniosła śmiechem, wylewając przy tym trochę kawy.

- Jak się miewa Benson? - rzuciła, przelewając kawę do papierowego kubka z lodem.

- Drań, coraz starszy jest, ale nadal rozgryza wszystkie buty. - uśmiechnęła się na wspomnienie o dużym, złotym psie z czekoladowymi oczami. - Ile jestem winny? 

Marlene śpiewnym głosem oznajmiła cenę i grzecznie jeszcze zaproponowała mu kanapki, które od niedawna wprowadzili do sprzedaży. Kiedy dopłacił za drugą część swojego śniadania, pożegnali się, a Marlene odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Od razu też przewróciła oczami, do witryny była przyklejona grupa dziewczyn. Już wiedziała, co się stanie. Wtargnęły do środka niczym burza i otoczyły przednią część lady, Marlene poczuła się, jak ostatni żołnierz schowany w okopach.

- Nie Collins, nie zarywam do twojego przyszłego męża. - zaakcentowała ostatnie słowo z ironią. - Green to mój sąsiad i mogę z nim rozmawiać i się śmiać. - wytłumaczyła z cierpliwością, jakby rozmawiała z dziewczynką przedszkolnego wieku.

- Nawet jeśli ma prawie czterdzieści lat?  Chcesz mi powiedzieć, że się kolegujecie? - parsknęła. Devon Collins była największą suką, jaką sobie można było wyobrazić, Marlene nie zaliczała do tej kategorii ślizgonów, ponieważ oni byli w większości po prostu źli. Devon była niską, chudą brunetką z zadartym nosem.  Zawsze miała na szyi złoty krzyżyk na łańcuszku, co doprowadzało Marlene do śmiechu.

- I co z tego? To mój sąsiad i niemalże przyszywany wujek. Tobie to jakoś nie przeszkadza w ślinieniu się do niego. - Marlene nonszalancko trzepnęła szmatą, na co prawie wszystkie dziewczyny podskoczyły i przetarła blat. - Jeszcze coś, kochana?  

Devon odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom.

- Nienawidzę cię. - burknęła brunetka, McKinnon uśmiechnęła się i zawołała.

- Przypominam ci, że mamy monitoring. Więc tym razem nie rozwalaj niczego pod wpływem za sprawą swojej niestabilności. Rodzicom byłoby przykro, jakby musieli znowu płacić odszkodowanie! - Collins odwróciła się prędko, jakby chciała coś powiedzieć, ale przypomniała sobie, że jest to wszystko nagrywane. W połowie odwrotu zatrzymała się i zdziwiona rzuciła:

- Brooks, na co czekasz? - dopiero po chwili do Marlene dotarło, że zwraca się do kogoś innego. Przy najmniejszym stoliku naprzeciwko lady siedziała wysoka, chuda dziewczyna z lśniącymi, ciemnymi włosami. Popatrzyła na Devon znudzonym wzrokiem i mruknęła niedbale:

- Czekam, aż przestaniesz się aferować, żebym mogła coś kupić. - nieformalna przywódczyni osiedlowych dziewczyn z niedowierzaniem wypisanym na twarzy, w końcu opuściła herbaciarnię. Marlene miała ochotę skakać jak małpa z radości.

- Marls cholera pomóż mi! Marlene! - z pomieszczenia gospodarczego wybiegł Lucas z rękami za plecami.

- Znowu? - Lucas popatrzył się na nią niewinnie i odwrócił, pokazując wielki supeł. Kolejna nieudana próba zawiązania fartucha. - Jesteś bardziej tępy od tej głupiej dziewuchy. - warknęła, pomagając mu.

- Przestań, nie jest aż tak źle. Nie lecę na ludzi w wieku mojego ojca. Dobra z ciebie koleżanka Marlee. - zacmokał a ona uderzyła do ścierką. Uśmiechnęła się do dziewczyny siedzącej naprzeciwko, ale ten gest szybko wyparował. Dopiero teraz zauważyła, jak piękna była owa Brooks. Dziewczyna podeszła do lady z lodami.

- Dwie gałki. - podała Marlene banknot. - Bez reszty. Hm... szarlotka i brzoskwinia. - blondynka posłusznie nabrała gałki i wcisnęła je w słodki wafelek. Marlene podała dziewczynie jej zakup i błyskawicznie przeskanowała jej twarz. Blondynka zachwyciła się jej zdrowo świecącą, brzoskwiniową cerą z jasnymi piegami na całych policzkach oraz wielkimi ciemnymi oczami otulonymi wachlarzem gęstych rzęs. Miała pełne, różowe usta i mały unikatowy nos. Była po prostu piękna, tak naturalnie. Dziewczyna wzięła loda i wróciła do swojego miejsca przy małym stoliku, co cholernie zdziwiło Marlene, ponieważ była pewna, że brunetka opuści lokal i dołączy do dziewczyn. Ale z drugiej strony nie była AŻ tak zaskoczona, sposób, w jaki spławiła Collins, coś przekazywał. Marlene ostatecznie ponownie zabrała się za swoją pracę, ponieważ dzwoneczek wiszący nad drzwiami wejściowymi zaczął brzęczeć jak szalony, oznajmiając przybycie hordy klientów. Więc blondynka w wirze pracy nawet nie zauważyła, że ciemnowłosa dziewczyna skończyła lody i z uśmiechem opuściła herbaciarnię.

---

Tydzień później Marlene przysnęła prawie pół godziny. Kiedy sobie to uświadomiła,  błyskawicznie ruszyła do łazienki wykonać ranną toaletę. Ubrała niebieską spódnicę i pierwszą lepszą koszulkę, którą okazała się biała bluzka na ramiączkach. Marlene rzuciła się do drzwi wejściowych, trzymając w rękach skórzane klapki. Czuła, że ten dzień będzie kiepski. Kilkanaście minut później zdyszana otwierała drzwi od tylnego wejścia lokalu. Bluzka przykleiła jej się do spoconych pleców, tak samo, jak rozpuszczone włosy. Lucas uniósł brew, jednak kiedy koleżanka zmierzyła go wściekłym spojrzeniem, nie zdobył się na żadną kąśliwą uwagę. Urwała spory fragment z papierowej rolki i osuszyła nim czoło oraz plecy. Błyskawicznie związała włosy w wysoki kucyk i ubrała fartuch. Lucas obserwował jej chaotyczne poczynania z lekkim zdziwieniem, wiedział, że Marlene zawsze ciężko pracowała, żeby osiągnąć swój cel. Nie wiedział dokładnie czemu, ale miał wrażenie, że było to w jej przypadku niezdrowe, że przekraczała granice.

- Mars wszystko w porządku? - przystąpił o krok bliżej do dziewczyny odwróconej do niego plecami. Kiedy ta odwróciła się z mokrymi policzkami, znieruchomiał. - Marlene...

- Słyszałam dzwonek, ktoś przyszedł. - mruknęła, znikając w toalecie. Lucas wiedział, że nie zmusi jej do rozmowy, więc gotowy obsłużyć pierwszego klienta wyszedł z zaplecza.

Tymczasem blondynka ciężko opadła na klapę toalety, chowając twarz w dłoniach. Było jej bardzo ciężko przez ostatnie dni. Czuła wielką tęsknotę do świata magicznego i życie było dla niej dużo trudniejsze, kiedy nie mogła się przy większości czynności posługiwać magią. Poza tym jej serce było bardzo ciężko od dłuższego czasu. Nieco ponad półtora roku temu do Marlene dotarło, że lubi dziewczyny. Było jej strasznie ciężko z faktem, że nie mogła o tym powiedzieć rodzinie oraz najbliższym przyjaciołom. Nie mogła o tym powiedzieć nikomu, a pomimo tego była jedna osoba, która wiedziała. Remus Lupin przypadkiem dowiedział się o je brzydkim, małym sekrecie. Wiedziała, że to paskudna choroba, że za to się płonie w Piekle. Ale co miała zrobić? Marlene przez krótki czas umawiała się z Syriuszem Blackiem, który się nią zauroczył, jednak nie czuła tego, co powinna. Lubiła Syriusza, bardzo. Musiała przyznać, że był nieziemsko przystojny i atrakcyjny, podobał jej się... ale z miłością to nie miało nic wspólnego. Remus zdołał je wytłumaczyć, że nie ma wpływu na to, jaka jest i kogo kocha, że to nic złego, że Bóg kocha nas wszystkich za to, jacy jesteśmy, bo jesteśmy jedyni w swoim rodzaju. Marlene było lżej, jednak nadal czuła, że się dusi pod ciężarem tajemnicy. Bała się powiedzieć rodzicom, kwestia orientacji nigdy nie została poruszona w jej rodzinnym domu, więc nie miała zielonego pojęcia ,jakby zareagowali. I Marlene nie chciała ryzykować, ponieważ oprócz nich nie miała nikogo.

- Marlene! - usłyszała wołanie, Lucas otworzył drzwi od zaplecza. - Przyszła jakaś dziewczyna, wiesz ta, co przychodzi codziennie. Prosiła, żebym cię zawołał.

- Już idę! - poczuła się bardzo ożywiona. Opuściła toaletę i ubrała w końcu skórzane klapki, nie wiedziała dlaczego, ale do pracy biegła pieszo. Nogi ją bolały równie bardzo co stopy. Opuściła zaplecze, przez co znalazła się centralnie za ladą. Dopiero wtedy sobie uświadomiła, jak okropnie musi wyglądać. Potargane włosy, lekko zapuchnięte oczy i wielka plama potu na jej plecach. Chciała się wycofać, jednak zauważyła ciemnowłosą piękność. Brooks pomachała do niej lekko zza części lady z lodami. Marlene podeszła tam drętwym krokiem, patrząc na swoje stopy zaniesione ulicznym kurzem. Ubrała białe rękawiczki, do jednej ręki wzięła wafelek a do drugiej gałkownicę. Nabrała szarlotkę i brzoskwinię i wstawiła gotowy deser do stojaka na lody. W końcu spojrzała na dziewczynę przed sobą. Ta wydawała się nie być tego dnia zupełnie sobą, nie miała lekko obojętny, dumny wyraz twarzy.

- Amanda. - wyciągnęła smukłą dłoń w kierunku zaskoczonej blondynki, miała długie paznokcie starannie pomalowane na czerwono. Uścisnęła jej dłoń, starając się przy tym nie myśleć o swoim obgryzionym białym lakierze i przylegającym pocie. Marlene się mimowolnie uśmiechnęła.

- Marlene. Mam nadzieję, że dzisiaj te same smaki co od tygodnia. - Amanda się zaśmiała, a napięta atmosfera błyskawicznie opadła.

- Masz mnie. Znasz moje smaki, może chciałabyś poznać więcej? - gęsta, ciemna brew powędrowała do góry w zadziorskim charakterze. - Chcesz gdzieś wyskoczyć?

- W sensie kiedy? - Marlene czuła się speszona jej słowami, aczkolwiek miło łechtały jej ego.

- To zależy od twojego grafiku, McKinnon. - powiedziała Amanda, przerzucając swoje niesamowicie błyszczące włosy do tyłu, przed odejściem jeszcze puściła jej oczko. Blondynka poczuła, że jej nogi wiotczeją.

Wiele godzin później Marlene pospiesznie szła w kierunku swojego domu, miała się spotkać z Amandą za półtorej godziny przed herbaciarnią. Odmachała Panowi Greenowi, który akurat kosił trawę i znikła we wnętrzu swojego domu. Szybko zrzuciła z siebie przepocone od biegu ubrania i wskoczyła pod prysznic. Marlene zawinęła włosy w ręcznik i ubrała szlafrok. Zastanawiała się co ubrać, żeby było jej wygodnie, żeby się za bardzo nie pociła i wyglądała ładnie. Po dziesięciu minutach przekopywania się przez swoją szafę wybrała zwykłą, jeansową spódnicę i koszulkę w małe różyczki. Szybko wysuszyła włosy i znalazła przedziałek po lewej stronie. Marlene była gotowa do wyjścia. Wsunęła trampki na nogi i już o wiele spokojniejsza ruszyła do codziennego miejsca pracy. McKinnon nie mogła się doczekać spotkania z piękną dziewczyną, była tak podekscytowana, że miała wrażenie, iż jej serce złamie jej żebra i wyleci ku ziemi jak kometa. Dotarła przed herbaciarnię, Amanda już tam czekała. Nonszalancko opierała się o ścianie budynku, jej włosy lśniły, jak prawdziwe szkło, kiedy padały na nie jedne z ostatnich promieni słońca. Blondynka myślała, że się roztopi widząc, jak zielona sukienka na ramiączkach podkreśla idealną figurę dziewczyny. Amanda wyrwała się z zamyśleń i widząc nową znajomą, się rozpromieniła. Złapała Marlene za rękę i zabrała ją w zakątki miasteczka ukryte dla ludzi związanych z szarą rzeczywistością. Miała wrażenie, że płynie po tafli czasu będąc w towarzystwie czarnowłosej, wszystko zdawało się piękniejsze i wyraźniejsze, kiedy siedziały na dachu betonowego bloku, jedząc jabłka zerwane z obcego ogrodu. Cały świat był milszy, kiedy ich dłonie były złączone, czuła się wtedy kompletna. Zupełnie zapomniała o tym, że obiecała sobie, że nie pozwoli na to, żeby ktoś ją uzupełniał.

-----

Marlene dzień w dzień przez tygodnie spotykała się z pięknością. Każdego dnia po wielu godzinach monotonnej pracy mogła dotknąć jej miękkich włosów. Kochała je, kochała Amandę. Jednego dnia siedząc obok niej na dachu, zapytała:

- Czym jesteśmy? - druga dziewczyna jedynie przejechała opuszkami palców po jej policzku.

- Jestem twoim ideałem, a ty moim zakazanym owocem. - po raz tysięczny sprawiła, że ich słodkie wargi stały się jednością, a Marlena rozpadła się pod jej dotykiem. - Jesteśmy takie jak wiele innych, jesteśmy letnimi kochankami.

I Marlene nie starała się zrozumieć, co miała na myśli, nie chciała wiedzieć, co to znaczy. Ponownie złączyła ich usta i na chwilę przestała istnieć.

Mijały dni i noce, a urocza znajomość ciągnęła się pomiędzy nimi jak miód. Zbliżał się koniec sierpnia, był czas wracać do świata magii. Problem tkwił w tym, że dla Marlene światem magii stało się każde miejsce, w którym była Amanda. Tego dnia nie było jej w pracy, była na Pokątnej. Kupiła tam wszystkie potrzebne rzeczy oraz kilka zbędnych drobnostek. Spotkała się ze swoją najserdeczniejszą przyjaciółką, Dorcas oraz Remusem, na którego natrafili przy słodyczach. Spędzili razem cudowny dzień, jednak dla Marlene najważniejsza była rozmowa przed ich pożegnaniem. Postanowiła powiedzieć komuś w końcu prawdę, wyznała więc dwójce, że jak większość mężczyzn po prostu kocha panie.
Dorcas wcale tym niezdziwiona, przewróciła jedynie oczami, mówiąc, że wiedziała od dawna. A Remus obdarował ją ciepłym uściskiem pełnym zrozumienia, gdyż od dawna wiedział. Więc wróciła cała w skowronkach i zrzuciła z siebie płaszcz, uradowana pognała pod herbaciarnię, jednak nie zastała tam Amandy. Marlene czekała, dziesięć minut, pół godziny aż w końcu zapadł mrok. Nieszczęśliwa z sercem obolałym od złych przeczuć, wróciła do domu i po dopiciu resztki zimnej herbaty zasnęła. Następnego ranka humor Marlene nadal był godny opłakania. Z widocznym brakiem energii i chęci zwlekła się z łóżka i stanęła przed lustrem. Nie ma mowy — stwierdziła i wróciła do ciepłych pierzyn.
Nie miała siły i ochoty na kolejny dzień spędzony w kawiarni w towarzystwie fajtłapowatego kolegi. Ale z drugiej strony... może spotka tam Amandę? Po co się tak zamartwiała jednym nieudanym spotkaniem, mogło się coś przecież po prostu stać. Ponownie wstała, umyła się, a następnie ubrała jeansy i koszulkę na ramiączkach. Marlene z nie zadowoleniem odkryła, że jej kubek był pusty, ponieważ herbatę dopiła poprzedniego dnia. Żwawym krokiem ruszyła do pracy, nawet zaśmiała się z tego, że tak strasznie rozpaczała przez wczorajszą sytuację. Z pogodnym uśmiechem przyklejonym do twarzy przywitała Lucasa i ubrała fartuch.

- Wszystko w porządku? Wyglądasz na dość zmęczoną. - odezwał się. Machnęła ręką i zabrała się za przecieranie blatu.

- Daj spokój, po prostu już mam dość tej pracy. - przystanęła, żeby założyć za ucho włosy, które wypadły z niechlujnego kucyka. - Zrobisz mi herbatę, proszę?

- Zieloną?

- Czarną. - odkrzyknęła, biorąc środek do czyszczenia okien i rolkę papieru. Już z kilku metrowej odległości dzięki słońcu widziała na szybie odciski palców i rąk.
Po wyczyszczeniu wszystkich szyb Marlene wypiła herbatę, miło rozmawiając z Lucasem, była niedziela, więc pierwsi klienci zazwyczaj przychodzili później. Na ich zaskoczenie drzwi się otworzyły, a do środka wszedł pan Green, wyglądał inaczej niż zwykle. Garnitur zastąpiły szorty i koszulka polo, a na twarzy zamiast poczciwego wyrazu prezentował się promienny uśmiech. Podszedł do kasy.

- Dzień dobry. - pozdrowił ich, osłupiali dopiero po chwili zdołali mu odpowiedzieć tym samym. Od kiedy wyjechała jego narzeczona, nie widziano go w tak świetnym nastroju.
Uśmiechnął się i oparł o ladę. - Zapowiada się naprawdę słoneczny dzień. Nie wyobrażam go sobie bez herbaty u was. - po tych słowach złożył obszerne zamówienie, a Marlene sobie uświadomiła, że powinien dostać jakąś kartę złotego klienta. Trzymając zakup w papierowej torbie z prostym logo, udał się do wyjścia.

- Do widzenia, miłej niedzieli! - krzyczeli za nim Marlene i Lucas. Serce jej stanęło, kiedy w drzwiach z jej sąsiadem minęła się grupa osiedlówek z Amandą na czele. Wyglądała tak pięknie, jak każdego dnia. Jej skóra promieniała latem, a włosy sprężyście podskakiwały na ramionach.

- Marlene? Możesz na chwilę wyjść? - zapytała. Blondynka spojrzała pytająco na kolegę. Beztrosko skinął głową i oparł się o ladę. Marlene rzuciła w jego stronę fartuch i wyszła przed sklep. Amanda stała przed witryną, póki reszta dziewczyn siedziała na odległej ławce, debatując o czymś.

- Coś się stało?

- Nie, chciałam cię po prostu zobaczyć. - uśmiechnęła się dziwnie.

- Czekałam wczoraj.

- Wybacz, musiałam zostać w domu pomóc mamie. - odparła beztrosko. - Pocałujesz mnie? - blondyna drgnęła zdziwiona, miała pocałować dziewczynę na środku rynku? Przy tylu ludziach? Z ociąganiem odpowiedziała:

- Tutaj? Przy tylu ludziach? - nie była jeszcze gotowa do powiedzenia wszystkim prawdy.

- Tak! A co ci to przeszkadza? Przecież mnie kochasz. - Amanda zachowywała się tego dnia dość dziwnie, zazwyczaj była poniekąd wyniosła i krytyczna, a na jej twarzy prezentował się wyraz wrodzonej dumy. Tego dnia była dziwnie energiczna i chaotyczna. McKinnon ścisnęło dziwnie uczucie w żołądku. Kiedy się spotykały, specjalnie wybierały dyskretne miejsca, w których nikt ich nie zobaczy razem. Rodzice Amandy byli bardzo wierzący, więc dziewczyna nie chciała ryzykować. Ale z drugiej strony, jak Mars mogła jej odmówić? 

- No dobrze... - Marlene wzięła głęboki wdech i wydech, po czym pocałowała ukochaną. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje. Dopiero po paru sekundach się zorientowała, że Amanda dała jej z liścia. Odskoczyła w szoku, trzymając się za piekące miejsce.

- Co ty robisz! Oszalałaś?! - krzyknęła, kilka osób się zebrało, żeby obejrzeć tę scenę. Amanda unikała jej wzroku. Reszta dziewczyn, zupełnie jakby ktoś pociągnął na spust, zaczęły wykrzykiwać obraźliwe rzeczy w jej kierunku. - Pieprzona lesba! 

Oczy Marlene zaszły łzami, odwróciła się na pięcie i zaczęła biec do domu. Czuła się zdradzona, oszukana i wykorzystana.

---

Tego lata mieszkańcy więcej nie ujrzeli Marlene McKinnon w herbaciarni ani w domu rodzinnym, ani w mieście. Nie ujrzeli jej też ani następnego lata, ani nigdy później. Załamana dziewczyna zabrała wszystkie walizki i ostatni tydzień wakacji spędziła na wypłakiwaniu sobie oczu, otoczona ramieniem przyjaciółki. Ponieważ nie wiedziała, co się stało, była pewna tego, że to tylko okrutny żart. Przecież Amanda by jej tego nie zrobiła, prawda...?

Kiedy spadł śnieg, a błonia Hogwartu zatonęły pod morzem białego puchu, jasnowłosa gryffonka nie wróciła do domu na święta, jak to miała w zwyczaju. Została w Hogwarcie, w którym czuła się dużo bezpieczniej. I chociaż jej wszyscy przyjaciele wyjechali, został Syriusz Black. Dziewczyna po raz kolejny znalazła się w ciepłych objęciach czarnowłosego arystokraty. Pozwoliła mu na każdą rzecz, jaką robią pary — trzymali się za ręce, całowali się, mówili sobie, że się kochają... Marlene i Syriusz mieli dużo wspólnego, jednak najbliżej łączyło ich kochanie osób, które były nieosiągalne. On kochał niedostępną dziewczynę, a ona oszustkę bez serca. I nawzajem starali się uzupełnić tę pustkę.

Marlene w Wigilię postanowiła być sama. Nie chciała widzieć nawet Syriusza. Ubrana w ciepły sweter i stare spodnie, narzuciła na siebie kurtkę i szalik. Chciała się przejść, jednak w ostatniej chwili skręciła do sowiarni. I miała szczęście, ponieważ właśnie w tej chwili przyleciała sowa jej rodziców. Ucieszył ją ten zbieg okoliczności, odebrała paczkę, do której były przywiązane listy. Obdarowała sowę ciasteczkiem i szybko wróciła do wieży Gryffindoru. Syriusz rozmawiał przed wejściem z Nicholasem Blackwoodem, spojrzał na nią kątem oka i się uśmiechnął. Zupełnie zamyślona odwzajemniła to i rzuciła się na pobliską kanapę. Położyła koperty na bok i wzięła się za paczkę. W środku znalazła pięć par skarpetek, które własnoręcznie uszyła jej mama, mówiła, żeby je rozdała przyjaciołom. Była tam także tabliczka czekolady, pieniądze, nowe kolczyki i herbata. Uradowana otworzyła słodycz i odgryzła kawałek, jej usta wypełniła czekolada i masło orzechowe. W międzyczasie Syriusz wszedł do pomieszczenia i wygodnie ułożył się obok niej z głową na jej kolanach. Wybrała dla niego różowe skarpetki w wzór drobnych kwiatuszków, żeby mu zrobić na złość.
Przewrócił jedynie oczami i zrobił dzióbek, Marlena szybko cmoknęła go w usta.
Rodzice w swoim liście opowiadali o tym, jak im się powodzi, że za nią tęsknią i ją kochają. W liście od pana Greena były mile życzenia i notatka, że czekolada jest od niego. Marlena natrafiła na ostatni list.

Kochana Marlee, muszę ci wytłumaczyć całą sytuację. Moja mama nie potrzebowała tego dnia pomocy, dziewczyny zaciągnęły mnie do parku. Abigail widziała nas razem i powiedziała reszcie. W panice przysięgłam, że to pomyłka. Powiedziałam, że się przyjaźnimy. Wytłumaczyłam im, że wydaje mi się, że się we mnie podkochujesz. Miałam im to następnego dnia udowodnić i cóż tak się stało. Nie przeżyłabym tu ani chwili dłużej, gdyby ludzie wiedzieli, a ty wyjeżdżałaś. Przepraszam, nie chciałam ci złamać serce. Nasze uczucie i tak nie miało szans przetrwać w tym świecie. Kocham Cię.

Marlene czuła, że zaraz się rozpłacze. Wzięła głęboki wdech i kilka razy szybko zamrugała. Syriusz spojrzał na nią, bacznie przyglądając się jej twarzy swoimi przenikliwie srebrnymi oczami.

- Wszystko w porządku?

- Jasne. - machnęła różdżką, a kartka powędrowała do kominka. - Tylko się trochę rozczuliłam nad kłamstwami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro