ROZDZIAŁ XXXI
Paul Martinez
Nie spodziewałem się, że Devon zrobi użytek ze swoich szarych komórek, ani że Santiago Cruz wytrzaśnie skądś tę przekletą kostkę, która uruchomi było - nie było proces namierzania naszych ludzi w przeszłości.
No i ujrzeliśmy Marion. Devon wrzasnął, żeby uciekała, ale ona go nie usłyszała, a nawet jeśli - to dokąd miała biec? Gdzie szukać ratunku i schronienia? Wszędzie tam żyły sobie same średniowieczniaki!
I wówczas wkroczył Devon ze swoim pożal się Boże, pomysłem. W gruncie rzeczy chodziło nam o odwrócenie uwagi weselników od Marionka i danie naszym ziomkom znak, w którym kierunku mają podążać, by z sukcesem podziękować Kazikowi za gościnę.
– Co ojciec oczyska wybałusza? Lepszy pomysł ma? – Devon uśmiechał się szeroko jakby trafił główną nagrodę w Euro Jackpot.
– Ale żeby rozpierniczać chałupę temu całemu Wierzynkowi? – Przypomniałem synowi, że przeżywał wywołany przez nas pożar Krakowa, a rozwalenie cudzej chaty już go nie ruszało.
– Marionka miałem dać na zmarnowanie? – Syn spoglądał na mnie z ukosa, jakbym powiedział mu właśnie, że zrobił coś bardzo złego. – Nikogo nie było w środku, a poza tym Wierzynka stać na to, żeby na nowo wyrychtować sobie chatkę.
Byłby dalej się usprawiedliwiał, lecz uznałem za stosowne przerwać ten potok wymówek i delikatnie zasugerować, że są ważniejsze sprawy.
– O, jest i Kazik! – Devon miał w nosie ojcowskie rady i pierdzielił swoje dyrdymały.
Na scenie wydarzeń w Krakowie pojawił się ten paskudny król, o którym gadali, że chociaż Wielki, to wredota i wielbiciel niewieścich wdzięków. Devon komentował wszystko, co się działo na naszych oczach.
– Co on tak się zawziął na naszą Marion? – Miałem na myśli króla Kazimierza, ale i bez moich wyjaśnień syn - geniusz wiedział, kogo chętnie bym pacnął w łepetynę.
– Te, Paul! – burknął Cruz. – Najpierw sprowadźmy naszych, a potem będziesz sobie syna wychowywał!
– Bo twojemu żadne połajanki już nie pomogą! – odciąłem się. – A z Devona to może coś jeszcze będzie.
– Jeśli nasi widzieli, co i skąd pierdyknęło w chatę Wierzynka, ruszą we właściwym kierunku. Nic więcej nie możemy zrobić! – kontynuował Santiago lodowatym tonem.
– Niech szanowny Gabriel ruszy tyłek i zabierze Marionka z katedry nim ona zostanie cudzą żoną! – Zorientowałem się, że mówiłem sam do siebie, gdy Cruz popatrzył na mnie z naganą i rzekł "wariat!".
Gdyby nie fakt, że facet tak czy owak ulokowałby się się w mojej rodzinie poprzez ślub tego nicponia Gabriela z naszą Marion, zdzieliłbym go w gę... , to jest w twarz i nauczył moresu, a trzeba dodać, że mój lewy sierpowy nie był taki najgorszy.
– Nie radziłbym nawet palcem mnie tknąć! – Cruz intuicyjnie prawidłowo odczytał moje wrogie spojrzenie. – Jak już mówiłem, ślub wiele zachodu wymaga!
– Zaraz i wschodu wymagał będzie, jeśli się pan nie uciszy. – W odpowiedzi wyręczył mnie mój syn, ale Cruzowi nie chciało się reagować na słowne zaczepki.
– No! – Cruz zapatrzył się w historyczny film akcji na żywo.
Co on tam widział, nie orientowałem się dopóki nie oznajmił wprost, że Gabriel "się czaił".
– Czaił się konkretnie i to trochę czasu temu, nie tylko na Marion. – Devon nie byłby sobą, gdyby czegoś nie palnął.
– Ja nie o tym, panie Von. – Cruz zwrócił uwagę mojemu synowi, żeby ten spoważniał i dwa razy pomyślał zanim zabierze głos w jego obecności. – Wprawdzie wiele można zarzucić temu mojemu gagatkowi, ale przecież polazł za Marion do średniowiecza, czy nie polazł?
A wracając do sprawy. Gabriel się tam skrada. – Wskazał palcem.
– Ale ślub musi być, bo kto to widział żyć na kocią łapę?! – powtórzyłem z uporem.
– No żesz ty, cholero jedna! – Nieoczekiwanie Santiago zaczął się drzeć jak stary papier toaletowy, który za długo wakatował na sklepowej półce.
– Czego znowu krzyczysz człowieku? – posłałem mu niechętne spojrzenie i sam się wydarłem, gdy podążyłem za jego wzrokiem. – Strzelaj, chłopie!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro