ROZDZIAŁ XXIV
Devon, ojciec Marion
Ochoty, żeby pogadać z Paulem, moim pożal się Boże ojcem, to ja raczej nie miałem. Ale skoro już przylazł z tej swojej Kolumbii i nie zamierzał odejść zanim nie powiedziałby swojego, musiałem spasować, a potem się przemóc i otworzyć do ojca gębę.
Odkąd sięgałem pamięcią, Paul Martinez jak ta przysłowiowa kropla wody drążąca skałę, nie ustępował dopóki nie osiągnął swego celu. Teraz czułem się jak cel na strzelnicy, bo że mi się dostanie za "wychylanie się" nie wątpiłem ani trochę. Nie było sensu tego odwlekać w czasie, bo tylko by bardziej bolało.
Tak samo jak bolało, gdy trzymałem po raz pierwszy małego człowieczka, mojego Marionka, zabiedzonego i nieszczęśliwego, w mych ramionach. Paul miał w nosie to, czy dziecko żyło, czy pokonało je jego niedbalstwo i zamknięcie się na potrzeby maluszka. Tu już nie szło tylko o sam fakt, że Paula nie interesowało własne dziecko, ale o okrucieństwo, niegodziwość i zwykłe chamstwo, które jej tym paskudnym zachowaniem wyrządził. Prawie wysłał niewinne dziecko śladem jego matki na drugi świat. Gdyby nie współczucie służby Paula i odwaga starszej pokojówki, która wysupłała skądś numer telefonu do Jorgego, mego brata, a potem do niego zadzwoniła i powiadomiła jak się z ojcem sprawy mają, nigdy byśmy nawet się nie dowiedzieli, że mamy małą siostrzyczkę! Jorge powiedział mi, że musimy natychmiast ruszyć do Kolumbii i zrobić wszystko, żeby ojczulek oddał nam małą.
Pamiętałem jak dziś, że wtedy w Kolumbii, dwadzieścia lat temu z okładem, miałem ochotę go, Paula, trząsnąć w jego paszczu i grzecznie poprosić o zaprzestanie odgrywanie przedstawienia na nasz użytek, bo aktor z niego raczej marny. Ani Jorge ani ja nie potrafiliśmy uwierzyć w bajkę o troskliwym tatusiu! Kto normalny głodziłby małe dziecko?!
Gdyby to zdarzyło się teraz, przy obecnym postępie medycyny, pewnie zdiagnozowanoby u Paula depresję i nie byłoby mowy, żeby mała Marion przebywała pod opieką ojca. Czekałyby nas długie procedury sądowe, żebyśmy to my mogli się o Marionka troszczyć.
Ale to miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu i ominęliśmy wszelkie procedury w niezbyt legalny sposób, płacąc troszkę tu i ówdzie amerykańską walutą. I wszystko grało oprócz obecności Paula tutaj w Bostonie, który pojawił się w rodzinnym mieście Bóg wiedział czemu po wielu latach milczenia.
Był nam jednak potrzebny. Do czego? Do wyciągnięcia Marion z popierdzielonego średniowiecza i odesłania młodego Cruza poleconym do jego staruszka, Santiaga Cruza.
Nie lubiłem ani Paula, ani cechującej go pewności siebie graniczącej z pychą, która kazała mu wierzyć, że wszystko co robił, można było usprawiedliwić i przebaczyć.
W dodatku zlądował do Bostonu w niedzielny poranek i nie dał dłużej pospać choć raz w tygodniu! To sobie kuźwa wybrał dzień na odwiedziny u rodziny! A minę miał taką, że lepiej nie gadać, gdy mu w końcu otworzyłem drzwi, potargany jak nieboskie stworzenie i półprzytomny ze zmęczenia.
- Za dziesięć minut u Jorgego! - rzucił tylko. - I żebym czekać na ciebie nie musiał!
Odwrócił się na pięcie i z zadziwiającą energią pomaszerował do chaty mego starszego brata, nie oglądając się na mnie. Wyglądało na to, że nie będzie zbyt szybko pomykał z Bostonu, przynajmniej zanim nie wygłosi umoralniającej gadki o obowiązkach wobec rodziny i konsekwencjach ich nie przestrzegania.
- Saska pierdoła - mruknąłem pod nosem, ale doprowadziłem się do ładu i nie protestowałem, gdy Elise twardo zapowiedziała, że nie zostawi mnie samego z bajzlem, którego narobiłem chociaż zasłużyłem na to.
- Na bycie ojcem mu się zebrało! - Psioczyłem na Paula, gdy dzieciaki, solidnie zaskoczone moim złym humorem od samego rana, zeszły na śniadanie.
- Tata zły? - Mały Von wlepił we mnie smutne spojrzenie. - Dziadek krzyczał tak, że u nas było słychać!
- Cicho bądź, Devon. - Eduardo skarcił braciszka. - A dziadkowi na pewno przejdzie.
- Pokrzyczy i przestanie? - Dopytywał młody, chcąc się upewnić.
Eduardo potwierdził, więc Devon ucichł, ale parę sekund później powiedział, że on też idzie z mamą i tatą w odwiedziny do wujka Jorgego. I nie dałem rady wytłumaczyć mu, że mogło być niefajnie, nie dawał się zbyć, więc chciałem czy nie, poszliśmy gromadnie do domu Jorgego, stojącego po drugiej stronie ulicy.
***
Paul w ogóle się nie zmienił od czasu, gdy Jorge i ja sfinalizowaliśmy niezbyt legalną adopcję Marionka, i gdy ja zostałem ojcem małej. Może tylko trochę posiwiał na skroniach i przybyło mu kilka zmarszczek więcej na twarzy, ale charakterek pozostał taki sam.
Paul Martinez nadal był tym samym Paulem, który zamierzał postawić na swoim bez względu, czy ktoś się z nim w tym względzie zgadzał, czy też nie.
Jorge siłą woli powstrzymywał się od przerwania ojcowskiej tyrady na temat przyzwoitości i przypomnienia mu, że Paul też przyzwoity nie był, scedując przed laty opiekę nad córką na barki służących.
Ale koniec końców Jorge zmilczał, bo były z nami dzieci, które nie musiały tego wiedzieć. I bez tego wydawały się przestraszone krytycyzmem dziadka oraz samą jego obecnością w mieście, bo widziały go dotąd wyłącznie na starych zdjęciach w rodzinnym albumie.
Ojciec zawsze miał twardy charakter i nerwy jak ze stali. Mimo wszystko szanowałem go, bo innego ojca nie dostałbym w prezencie, i okazywałem staruszkowi mój szacunek do momentu, gdy okazał się cholernym głupcem oraz egoistą. Przez niego Marionek prawie został aniołkiem. Tego mu nie mogłem wybaczyć. Nigdy. Pod żadnym pozorem. W moich oczach nie istniało dla Paula żadne usprawiedliwienie na to, co zrobił i czego nie zrobił choć jako ojciec powinien. Był gotowy na ponowne małżeństwo? Był. Na dziecko?
Chyba początkowo też, zanim matka Marion umarła z powodu powikłań okołoporodowych, a jeśli zakładał, że nie chciał mieć więcej dzieci i wywiązać się z obowiązków wynikających z ich posiadania, to powinien przecież pomyśleć o zabezpieczaniu się! Głowę bym dał, że taki stary koń jak on wiedział do czego służy prezerwatywa.
- Devon, nie słuchasz! - Ostry ton głosu ojca, który przywołał mnie do porządku, uświadomił mi, że nieco odpłynąłem w swoich rozmyślaniach o przeszłości.
No, ale jak to ja, najpierw coś palnąłem zanim pomyślałem.
- A mówił tata coś ciekawego? - Miałem wrażenie, nie po raz pierwszy zresztą w swym życiu, że Paul zaraz mnie zamordowałby, gdybym powiedział choć słowo więcej.
Jak miałem powiedzieć ojcu, że Marion siedział w średniowieczu i potrzebujemy pomocy, by sprowadzić ją z powrotem wraz z ekipą towarzyszącą? Co by sobie pomyślał słysząc, że było jak było i że podróże w czasie są możliwe przy obecnym poziomie techniki?
Jak nic wykupiłby mi wycieczkę do psychiatryka w jedną stronę! Ale musiałem go przekonać, że nie dostałem fypsa ani innego małpiego rozumu, bo Paul posiadał coś, co mogło uratować parę ludzkich istnień. Musiałem spróbować. Santiago Cruz też zdawał sobie sprawę, że mój tatko różnie mógł odebrać takie rewelacje.
- Twoja w tym głowa, by go przekonać do udzielenia nam pomocy i jednocześnie, by zanadto Paula nie wkurwić - powiedział do mnie Santiago na koniec pamiętnej wizyty w moim biurze, a na dowód zmotywowania mnie do działania, przejechał palcem wskazującym po swoim gardle.
Wiedziałem więc co mi groziło w razie porażki.
Umiłowany ojczulek dalej prowadził monolog o nieodpowiedzialności i publicznym praniu brudów, a ja nadal nie miałem pomysłu jak go przekonać do pomocy.
- Gdzie jest Marion? Znowu lata za Gabrielem? - Staruszek był zaskakująco dobrze poinformowany jak na swoją długoletnią nieobecność w życiu rodziny, ale może gadał z Jorge 'em albo przypomniał sobie, że był zaproszony na zaręczyny własnej córki i to olał?
- Siedzi w średniowieczu, w gościnie u Kazika Wielkiego, a Gabriel też gdzieś się kręcił w okolicach Krakowa. - Postawiłem na niebezpieczną szczerość.
- Zawsze plotłeś głupoty, ale teraz przeszedłeś samego siebie. - No ja bym mu powiedział, kto pierdzielił androny, ale ostatecznie ugryzłem się w jęzor i milczałem.
Za to Paul nie milczał, a to co gadał nie nastrajało pozytywnie. Nie dość, że stwierdził, iż poniosła mnie fantazja i cymbała z niego robiłem, ale i że podróże w czasie to domena powieści fantastyczno - naukowych, a nie normalnych ludzi.
- I jaka niby byłaby moja rola w tej twojej bajeczce, Devon? - Dodał na koniec swojej tyrady, nie kryjąc irytacji.
No to mu powiedziałem, czego od niego bym potrzebował i też czego spodziewał się Santiago ze strony Paula.
- Nie słyszałem nigdy podobnych bzdur, a już trochę żyję na tym świecie! - Paul nie dowierzał, że generator prądu w jego kolumbijskiej chałupie mógł sprawić, że Marion i reszta powrócą do domu.
- Czy ja, do cholery, wyglądam na jakiegoś idiotę? - Paul pieklił się w najlepsze, nie przeszkadzała mu w tym nawet obecność dzieciaków.
Rozdarł się jak stare gacie na Mariensztacie, a twarz tej całkiem udanej wersji Santiaga pokryła się szkarłatnymi plamami. Wyglądał jakby w głowie zakiełkował mu pomysł posłania mnie do wszystkich diabłów albo jeszcze gdzieś dalej. Koniec końców przeniósł spojrzenie swych błękitnych oczu na Jorgego, który dotąd głównie się przyglądał rozwojowi wypadków.
- Co za głupoty! - Paul fuknął znowu, szukając ratunku u mojego starszego brata.
Paul nie wierzył w podróże w czasie i ja bym też nie uwierzył, gdyby nie to, co się przydarzyło mojemu Marionkowi. Jorge zastanawiał się, co odpowiedzieć ojcu, bo i on wiedział, że sobie niczego nie zmyśliłem, ale tatko miał prawo myśleć inaczej.
- Devon? Jorge? - Paul patrzył to na mnie, to na swego drugiego syna, zastanawiając się o co nam dwóm chodzi.
James, mój bratanek, kręcił się niespokojnie na zajmowanym przez niego krześle jakby usiadł z tyłkiem na jeżu albo wpadł z pupą w mrowisko i oblazły go mrówki.
- Zdjęcie! - Plasnąłem się w czoło, przypominając sobie poniewczasie o istnieniu kluczowego dowodu na poparcie tego co powiedziałem Paulowi.
Poczłapałem do biblioteki Jorgego i otworzyłem jedną z szufladek w biurku, gdzie brat trzymał najważniejsze dokumenty i rachunki.
Fotografia, która leżała w bezimiennej mogile na Wawelu, czekała aż po nią sięgnę i przypomnę sobie o jej istnieniu.
- Mam ją! - Oznajmiłem tryumfalnie, gdy wróciłem do salonu, gdzie siedziało całe towarzystwo z Paulem na czele.
Ojciec się nie odzywał, obrażony na cały świat i patrzył jak byk na rzeźnika, gdy podałem mu fotografię, żeby sobie na nią popatrzył.
- Mogłem być lepszym ojcem, to by do tego bajzlu nie doszło! - westchnąłem ciężko. - A tak mam na sumieniu swoje własne dziecko i ... I Santiago też na mnie dybie, nie zważając, że to jego syn puszczał się na prawo i lewo, i Marion nie wytrzymała.
- A to niby ja się wyrażam! - Ojciec poruszył się na krześle. - Poza tym winni byli oboje, skoro pokonały ich pierwsze lepsze przeszkody na wspólnej drodze życia!
Paul spojrzał jeszcze raz na fotografię.
- To zdjęcie jest prawdziwe? - zapytał, lekko mrużąc oczy.
- Nie, sfałszowane - mruknął James pod nosem w nadziei, że dziadek nie został przez naturę obdarzony dobrym słuchem.
- Chciałeś coś powiedzieć, młody człowieku? - Przeliczył się, bo na Paula mocnych nie było.
- Ja? - James plątał się w zeznaniach, ale nie wytrzymał i w końcu przyznał się do swego udziału w zniknięciu Marion.
Tyle, że Paul twardo obstawał przy swoim stanowisku i nawet fotografia nie bardzo go przekonała, że Marionek popykał do średniowiecznego Krakowa.
- Istny dom wariatów! - Poderwał się gwałtownie z krzesła wymachując rękoma.
Krzesło się przewróciło, a moja najmłodsza pociecha rozpłakała się przestraszona hałasem. To otrzeźwiło Paula na tyle, że przestał się drzeć jakby kto mu za to płacił górę hajsu.
- Przepraszam, wnusiu. - Przytulił ją, lekko głaszcząc po jasnej główce.
Mały Von zaczął się nudzić, bo nie potrafił długo usiedzieć w jednym miejscu, co tylko zwiastowało nadchodzące kłopoty. Dlatego zaniepokoiłem się, gdy syn zaczął rozglądać się na boki, co by tu mógł zbroić.
Z autopsji wiedziałem, że może być grubo, toteż wolałem zapobiec nieszczęściu.
- Dziadzia, nie pij tej herbaty! - Mały Von uśmiechał się szeroko od ucha do ucha i wskazał na szklankę napełnioną bursztynowym płynem. - Bo już wystygła!
Paul spojrzał na Vona cokolwiek podejrzliwie, ale i tak upił łyka płynu że szklanki. Za drugim skrzywił się z niesmakiem i łypnął groźnie na wnuka, zadowolonego z dobrze wykonanej pracy.
- Fuj, ochyda! Coś ty tu dosypał, mała paskudo?
- Sól.
Młody ulotnił się ekspresowo, przeczuwając, że tym razem mu się nie upiecze. O reprymendzie nie wspominając. Paul ostentacyjnie odsunął szklankę z posoloną przez Vona herbatą i powiedział do mnie:
- Ładnie wychowałeś syna. Bez żadnego szacunku dla starszych!
- Von psoci! - Mała broniła braciszka, który miał już wiele brojenia i figli na swoim koncie, tak że jedna psota więcej z jego strony nie powinna nikomu czynić większej różnicy.
- Tak, Von psoci. - Paul myślał o innej sprawie, która nie dawała mu spokoju i ukaranie psotnika siłą rzeczy zeszło na dalszy plan. - Ale, wnusiu, bardzo martwię się o Marion i o to, że jej z nami nie ma.
- A o Vona dziadzia się nie martwi? - Młoda solidnie się zdziwiła. - Mama i tata się martwią. To Von może broić? I ja też mogę?
Paul przewrócił oczami na znak, że dyskusja z rezolutną wnuczką trochę go męczy.
- Martwię się nieobecnością Marion - powtórzył Paul z uporem. - Bo przez tego łajdaka z Kolumbii, Meksyku czy Bóg wie skąd ...
- Dziadzia też mieszka w Kolumbii i nikt na niego brzydko nie mówi! - zaprotestowała mała z całą mocą swojego dziecięcego oburzenia.
- Niechby tylko kto spróbował! - burknął Paul i posłał mi nienawistne spojrzenie, a Jorgego obdarzył pełną wyższości miną.
- Wujek Gabriel kochany! - Dodała młoda, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Gorzej być już nie mogło, bo tatko pieklił się nie mniej niż Santiago Cruz gdy federalni za bardzo przejmowali się jego dochodami, Jorge milczał ze strachu przed ojcem, ja się przejmowałem mieczem Damoklesa wiszącym nad moją głową, a moja mała córeczka nie rozumiała dlaczego dziadzia Martinez tak się denerwuje i zupełnie nie przejmuje się psoceniem Vona.
- Nie kłóćmy się, bo przecież zdjęcie nie jest podróbką. - Próbowałem załagodzić spór, ale Paul ani myślał przepraszać za swoje zachowanie.
- Głupi nie jestem - rzekł stanowczym tonem głosu i oddał mi fotografię.
- Taa, a fotkę podrobili średniowieczni kronikarze - mruczał James pod nosem, ale szybko przestał, gdy Paul posłał mu kose spojrzenie.
- Przestańże burczeć! - Paul mógłby sobie rękę podać ze starym Cruzem, bo z żadnym z nich nie dawało się normalnie pogadać.
Ja pierdoczę! Świętym mógłbym przy Paulu zostać! Stary uparciuch!
- Proszę was jedynie o szczerość, a pomykanie po średniowiecznym Krakowie nijak się w niej nie mieści! - Równie dobrze Paul mógłby powiedzieć, że wie lepiej.
- Wie dziadek co? - James westchnął w poczuciu bezsilności.
- O czym miałbym wiedzieć, a czego jeszcze nie słyszałem? - Oho, zaraz się zacznie!
Czy James powiedziałby o swoim udziale w zorganizowanie wycieczki Marion do średniowiecza, czy przekazałby te rewelacje w sposób jaki mi przekazał albo zrezygnował z ujawnienia swego przewinienia, na jedno by wyszło. I tak źle, i tak niedobrze, bo Paul nigdy nam by nie uwierzył.
Ku mojemu zdziwieniu, jak James zaczął sypać na samego siebie i słowa popłynęły rzeką z jego ust, to nie mógł przestać dopóki nie skończył. Zaczął od mojej żony - nie żony i na niej skończył, nie przejmując się, że kuzyni słyszą każde słowo. Ani na Paula, który jak ryba wyrzucona przez fale morskie na brzeg otwierał i zamykał usta w niemym zdziwieniu.
Gdy James przestał się produkować, uznałem, że najgorsze dopiero przed nami.
- Santiago Cruz wie o wszystkim? - Paul wydawał się zmęczony dziwnym wyznaniem wnuka, który w jego mniemaniu pewnie usiłował zrobić go w trąbę jak pozostali.
- Wie. Powiedziałem mu to samo, co tacie. Oprócz rewelacji Jamesa, rzecz jasna. Santiago zmotywował mnie opcją dekapitacji w przypadku, gdyby jego syn utknął na dobre w gościnie u polskiego króla.
Miałem bez głowy łazić? - tłumaczyłem się przed Paulem.
- Jak to możliwe? - Paul się zdziwił.
- No, ja też nie wyobrażam sobie łażenia bez głowy - odpowiedziałem krótko.
- Jak to możliwe, że zawsze wplączesz się w jakąś kabałę? I czemu mnie w swoje problemy wmiksujesz przy okazji? Co ja mam do tego? - Paul przynajmniej nie darł paszczu jak cielę na wesele.
- No, tego ... - mruknąłem niezdecydowany, zastanawiając się czy staruszek wspomoże dobrą sprawę dobrym generatorem prądu, będącego przypadkiem w jego posiadaniu.
No, ale się przemogłem i rzekłem ojcu w czym rzecz.
- W notatkach Doktorka było całkiem sporo pisaniny o przekraczaniu czasu i energii potrzebnej do uruchomienia samego procesu przejścia stąd do tamtąd.
- I do tego przydałby się mój generator prądu z mojego kolumbijskiego domu? - Paul podrapał się po brodzie. - Gdyby to było takie proste, Marion dawno by wróciła.
- Nie do końca. - Od razu zaprzeczyłem. - Bo jest pewien haczyk.
- Jaki?
- Czas otwarcia portalu na jeden raz trwa bardzo krótko i trzeba się spieszyć, żeby zdążyć. Poza tym nawet na krótkie użycie generatora potrzeba tyle energii, ile powstaje podczas szalejącej burzy. - Nie miałem nic więcej do powiedzenia, bo Doktorek nawet nie wspomniał, na jak długo można otworzyć przejście.
Mogłem się domyślać, co przeżywali nasi w średniowieczu, jak sobie radzili.
Póki jeszcze szło, musiałem zrobić wszystko, żeby ich ratować przed lokum w czarnej ziemi. Reszta to bułka z masłem w porównaniu z przełamaniem ojcowskiego uporu.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że zostanę dziadkiem? - zapytał mnie Paul z urazą. - Skoro Marion spodziewa się dziecka tego ... tam ...
- Gabriela.
- Gabriela. Będzie ślub albo zapomnij o generatorze - rzekł Paul do mnie. - Nikt nie będzie sobie wycierał buzi naszym nazwiskiem.
Będzie problem z przekonaniem Marionka, że młody Cruz nie zgubi już spodni przed inną laską niż ona sama, ale tym martwiłbym się później, gdyby już wróciła. Znaczy się, samym nakłonieniem Marionka do ślubu z Gabrielem.
- Co mi odpowiesz, Devonie Martinez?
- Myślę, że ślub dałoby się zorganizować - odpowiedziałem.
- A co z Cruzem? - zapytał ojciec.
- Którym? - Nie zakumałem od razu.
- Z Santiago, na litość boską!
- Będzie nas pilnował, czy go nie okantujemy - powiedziałem cicho.
- Jeszcze tego mi brakowało do pełni szczęścia ...
- Nie da rady inaczej, tato. Co miałem mu powiedzieć? Odmówić? Przylazłby i tak, mimo mego sprzeciwu - rzekłem zgodnie z prawdą.
- No tak. Cruz, jak już mówiłeś, wlezie wszędzie. Skoro musi, to niech nas pilnuje. - Czyżby mi się udało przekonać staruszka do użyczenia generatora?
- Marion nie może siedzieć w Krakowie - dodał Paul. - Wieczne przeciągi, choroby i inne zarazy!
To oznaczało, że Paul ...
- Wytrzymaj, Marion - szepnąłem do siebie, mając nadzieję, że ratunek nie przyjdzie za późno.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro