ROZDZIAŁ XXII
Raul
Nie miałem zielonego pojęcia, czemu król Kazik zwany przez potomnych Wielkim, przebranżował mnie z handlarza (dość kolokwialne wyrażenie, ale co ja tam będę mu tłumaczył, czym się zajmowałem, by zapracować na swoje utrzymanie i przyjemności) na krawca. Owszem, nie przeczyłbym, że nie umiałbym skroić tego i owego w zależności od potrzeb, ale co ja tam wiedziałem o szyciu ciuchów, w dodatku dla laski?!
No i czemu Szmateks, ja się pytam?! Jakby ktoś na mojej dzielni zakumał, że tak na mnie gadano (co z tego, że w zakichanym średniowieczu), to życia bym już nie miał i nie mógłbym spokojnie przez ulicę przejść! A Gabriel to się szczerzył jak szczerbaty do sucharów, że fajny prezencik dostałem od polskiego króla!
Niech no wrócimy do naszych czasów i na swoje stare śmieci, to sprzedam Gabrielowi fangę w dziób, nie będę się przejmował, czy panu Santiago przeszkadza krewki podwładny z niedoborem towaru we krwi, który "poucza" jego syna! Przynajmniej Gabriel przestałby rżeć jak koń na pastwisku po długiej zimie na sam dźwięk słowa "Szmateks". Ciągle miałem przed oczyma głupią minę młodego Cruza, gdy zostałem przemianowany na inną profesję, o jakiej pojęcia nie posiadałem i miano, którego szczerze nienawidziłem.
Już ja odpłacę dowcipnisiowi za drażnienie mnie ponad miarę! Skoro nie mogłem obić (jeszcze nie) paszczu Gabrielowi, to nie znaczy, że mu odpuściłem. Miałem dobrą pamięć, na którą nie musiałem narzekać. Szmateks, kurde! Co to za imię?!
- Tędy, panie. - Chudy jak szczapa sługa króla Kazimierza gestem przykazał mi, bym podążał za nim.
Gdyby nie Doktorek i Skrzyńska (na polskich nazwiskach można sobie jęzor połamać) drepczący za mną z naręczem materiałów, z których miało zostać uszyte ślubne odzienie dla kobiety Gabriela to bym się na nic nie oglądał, jeno spierdaczał z Wawelu, aż by furczało!
A tak to musiałem usłuchać królewskiego rozkazu i leźć przez monarszą siedzibę, po której hulały przeciągi, bo nikt jeszcze nie wynalazł centralnego ogrzewania. Jak średniowieczniaki radziły sobie w zimie podczas tęgich mrozów?
Tego nie potrafiłem rozkminić. Ale i tak Kazikowi żyło się wygodniej w porównaniu do większej części jego poddanych, którym się nie przelewało.
- Tutaj. - Chudy sługa króla przystanął przed jednymi z drzwi, po czym zakołatał do nich i nie czekając na "proszę" albo chociaż proste "wlazł" otworzył je i przeszedł przez próg.
Pomyślałem, że gdyby ktoś do mojej miejscówki wlazł na chama zrobiłbym mu nieodwołalny wjazd na jego chatę i zmienił wystrój wnętrza. Wyjątkiem był starszy Cruz, który nikogo o nic nie pytał ani nie prosił, tylko wchodził gdzie mu akurat pasowało.
Ale tym razem to ja byłem w gościnie i musiałem się dostosować do gospodarza chałupy, gdzie biwakowałem.
Wszedłem do komnaty i ja pierdzielę polski klimat, bo pizgało jak na Uralu pomimo upalnego lata, które panowało na zewnątrz. Można się było przeziębić, a i tak nigdzie nie kupiłoby się witaminy C w tabsach.
- Krawiec Szmateks przybył, pani. - Tyczka dyskretnie skłonił głowę przed Marion, kobietą Gabriela.
Wyglądała inaczej za sprawą sukni o dziwacznym kroju. Tutaj wyglądała normalnie, ale gdyby wyszła w takim wdzianku na współczesną ulicę, jak nic zostałaby co najmniej wygwizdana. No, ale póki byliśmy tam, gdzie byliśmy nie mogłem się przyczepić do tego, co nosiła na sobie.
Marion Martinez chyba skojarzyła, kim byłem i dla kogo pracowałem, ale jeszcze nie czaiła, dlaczego dałem się wrobić w bycie krawcem, bo spojrzała na mnie wzrokiem dość szczególnym, pomieszanym na poły z ulgą i niepokojem jednocześnie.
Doszedłem do wniosku, że królowi Kazimierzowi zależało, by mnie wysłać na przeszpiegi, upokorzyć i dać Marion do zrozumienia, że chociaż jestem tak blisko, ona nie miała szansy na ucieczkę. Ani na zadanie mi pytania (nawet jednego) o Gabriela.
To nie było absolutnie możliwe, bo przecież po komnacie kręciły się panny służebne i Tyczka, którzy nieźle nadstawiali swoje radary, aby dobrze słyszeć każde jej i moje słowo
- Dzień dobry, pani. - Uprzedziłem Marion i odezwałem się pierwszy. - Uszyję wam najpiękniejsze ślubne szaty, jakie można sobie wyobrazić!
- Na to właśnie liczę, panie krawcze - rzekła Marion i uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie sięgał jej niezmiernie smutnych oczu.
No to chyba średniowieczne luksusy też jej nie radowały ani nie służyły. Ja na jej miejscu też bym nie chciał, by ktokolwiek decydował za mnie, co jest lepsze dla mnie.
Oglądała tkaniny i - co mnie zaskoczyło - gadała po polsku z silnym amerykańskim akcentem, mówiąc czego oczekuje po swoim ślubnym stroju. Połowy z tego, co gadała, to nie rozumiałem, ale i tak przytakiwałem, gdy Marion zdawała się tego chcieć i oczekiwać, prezentowałem kolejne tkaniny, aż królewska narzeczona zdecydowała się na konkretną tkaninę, z której miał zostać obstalowany strój na jej zaślubiny z przyszłym mężem.
Trochę bym jej powiedział, co sądziłem o przymusowym detoksie, który przeszedłem z jej winy, gdybym mógł, ale nie mogłem, więc się nawet o tym nie zająknąłem.
Ta paskuda, znaczy się Skrzyńska, dwoiła się i troiła, i rozpływała w przesłodzonych uśmiechach, gdy uzgadniała z nieszczęśliwa panną młodą ostatnie szczegóły dotyczące sukni. Marion głupią by była, gdyby się nie domyśliła, że za tym podlizywaniem coś się kryje i to więcej niż zwykła chęć przypodobania się królewskiej narzeczonej.
A że inteligencji Marion nie brakowało, to na pewno wyciągnęła odpowiednie wnioski. Byłem bardziej niż pewien, że połączy fakty i zrozumie, że Gabriel tak bardzo za nią tęsknił, iże zabawiał się z Marią za jej plecami. Już współczułem Gabrielowi embarga na "te sprawy", jakie wystosuje do niego Marion, gdy wrócimy do naszych czasów!
- Czy to już wszystko, krawcze? - Pojawił się i Kazik, jakby chciał sam sprawdzić, czy zdołał oduczyć Marion tęsknoty za domem, rodziną i byłym narzeczonym za jednym zamachem.
Zawoalowane okrucieństwo Kazimierza miało uświadomić Marion, że w Krakowie to jego wola stanowi prawo, a nie odwrotnie, że jej.
- Wystarczy jeno obstalować szaty ślubne, ale to długo nie potrwa, panie. - Zapewniłem monarchę swym łamanym polskim. - Mam dobrych pomocników.
W myślach widziałem Kazika na dywaniku u Santiaga, to było tak zabawne, że z trudem nie okazałem rozbawienia, bądź co bądź absurdalnego w naszym położeniu.
- Krawcze Szmateksie? - Król nie zawahał się przed nazwaniem mnie mianem, którego jak wspomniałem, nie bardzo lubiłem (delikatnie mówiąc).
- Si? - Odwdzięczyłem się monarsze hiszpańskim słowem.
A niech się uczy obcych języków, bigamista jeden! Za kobietami się rozgląda, to raz niechaj zrobi coś pożytecznego!
- Tuszę, iż poradzicie sobie z pracą nad ślubnym odzieniem dla panny Marion. Sprawcie się godnie, a nagroda was nie ominie - oznajmił Kazimierz, jakby ta farsa nie była jeno przedstawieniem na jego prywatny użytek.
Co za paskudne obyczaje! Wolałbym dostać w nagrodę parę działek - towaru, a nie ziemi dla ścisłości - zamiast dziękuję, którym się nie najem ani nie ogrzeję. Wątpiłem jednak, żeby król znał się na zielu.
- Wszystko będzie na czas, panie. – Zapewniłem monarchę jeszcze raz i poprosiłem go o przydział pomieszczenia, w którym mógłbym spokojnie pracować wraz ze swymi pomocnikami.
A w myślach mówiłem sobie:
"O żesz, ty! Ja ci tu sprawię!"
– Przydzielę wam odpowiednią komnatę, gdzie nikt nie będzie wam mieszać w pracy – rzekł Kazimierz w przypływie swej łaskawości i uśmiechnął się do mnie, udając lepszego człowieka niż nim był nieoficjalnie.
"Do dentysty byś poszedł, człowieku albo zęby porządnie umył!" – Też się uśmiechnąłem, tyle, że do swych myśli.
Kto zębów nie myje, ten ma potem kłopoty, ale Kazimierz chyba jeszcze tego nie wiedział. Król był w takim wieku, że mógłby moim dziadkiem (pożal się Boże) zostać, a zachowywał się jeszcze gorzej niż ja jak byłem takim kajtkiem. Albo wtedy, gdy byłem "pod kreską" tuż przed wypłatą, goły i wesoły.
Król za laskami się uganiał (no, tego czepiać się nie chciałem), głównie nie swoimi i sporo młodszymi od siebie (kryzys wieku średniego jak nic). Już ja mu zamierzałem natrzeć uszu za kichanego Szmateksa! Zaraza przebrzydła!
Tymczasem skinąłem na Skrzyńską, by zwinęła materiały, a Doktorek przestał się wreszcie obijać i jej pomógł, co też niezwłocznie uczynił bez szemrania.
Miałem już dosyć średniowiecza z równie paskudnym władcą na dokładkę i dosyć też zastanawiania się, gdzie wywiało Gabriela! Co ten urwis robił i czy jeszcze żył, gagatek wstrętny? Byliśmy zdani na siebie i łaskę Kazika, jakby nie patrzeć.
Chyba Gabriel nie zamierzał wrócić do chałupy bez swoich ziomków czyli mnie, Doktorka i tej całej Skrzyńskiej? Zresztą, jak miałby to zrobić? Chyba nie, bo nie odszedłby bez Marionka, a ta była tutaj, na Wawelu i oczekiwała zbliżającego się ślubu z facetem, który był dla niej stanowczo - gdyby mnie pytać - za dojrzały, powiedzmy to łagodniej.
Nawet śmiałbym twierdzić, że ja na głodzie wyglądałem o niebo lepiej niż szanowny Kazimierz Wielki. Dyskretnie rzuciłem spojrzeniem w stronę kobiety Gabriela, która jeśli on się nie pośpieszy, pójdzie za innego.
Marion nie wyglądała na szczęśliwą narzeczoną, jej bladość przypisywałem zbawiennemu wpływowi średniowiecza na nastrój i zdrowie współczesnych ludzi. Pojąłem jednak, że nie miałem racji, gdyż wystarczyło jedno przypadkowe moje spojrzenie na jej talię. Cud, że Kazimierz niczego jeszcze nie zauważył i nie pojął, jaka była faktyczna przyczyna złego nastroju niewiasty. Brzuszek Marion był już lekko widoczny, a że umiałem szybko kojarzyć fakty, to wychodziło na to, że Gabriel zostanie tatusiem. O ile król Polski nie skapnie się szybciej, co piszczało w trawie.
Zważywszy, że Marion skończyła w grobie, coś poszło nie tak jak powinno. Ale dopóki żyliśmy, dopóty była nadzieja, że może jednak czas da się nagiąć do naszych wymagań i oczekiwań.
Podążyliśmy gromadnie za tyczkowatym sługą do komnaty mającej służyć za pracownię krawiecką. Gdy zostawił nas samych, zamykając za sobą drzwi, Skrzyńska dała upust swojej wściekłości w takim stopniu, że zacząłem poważnie obawiać się o swoje zdrowie i życie.
Najpierw naburczała na mnie, że jestem głupi, skoro porywam się z motyką na słońce i że naiwny też, bo wchodziłem na królewskie podwórko i jeszcze, że niepotrzebnie się fatygowałem, bo nie zmienię przeszłości, Doktorkowi nieszczęsnemu też się oberwało. Bo przez jego szajsowaty wynalazek znaleźliśmy się w epoce, która dosłownie śmierdzi na kilometr. I bajzlu narobił Doktorek tym swoim wynalazkiem, jakby nie potrafił wymyśleć czegoś innego, bardziej konkretnego.
– No to niech szanowna Skrzyńska wysmaży artykuł do tej całej cholernej gazety i się wyżali, jak jej bardzo niedobrze! Może dostanie Pulitzera? – Doktorek nie pozostał jej dłużny i się postawił, co wprawiło mnie w osłupienie, bo nigdy wcześniej tego nie byłem świadkiem.
Chyba miał paskudny humor, bo dodał jeszcze coś o znerwicowanych babach szukających dziury w całym i poradził Marii, by się za robotę wzięła, jeśli chciała zostawić za sobą średniowiecze.
– A pan to nie jest ani odrobinę lepszy ode mnie! – syknęła urażona Doktorkowymi uwagami Maria. – Po cholerę to ustrojstwo ...?!
– Jeśli się nie uspokoicie natychmiast, to jak Boga kocham, zostawię oboje na garnuszku u króla Kazimierza i zobaczymy, kto lepiej na tym wyjdzie! – Moje obietnice chyba nie zrobiły na nich obojgu większego wrażenia, ale uspokoili się na wszelki wypadek, żebym nie wprowadził ich w życie jak prezydent potrzebną ustawę.
Wziąłem dwa głębokie oddechy i zbyt spokojnie jak na moje standardy, jeśli nie brać pod uwagę dwóch "kurew" i jednej "cholery", uświadomiłem delikwentom, że od uszycia ślubnych fatałaszków zależy nasze być lub nie być i gdyby było inaczej to bym się nie ciskał.
– Co? – Maria miała minę jakbym zdzielił ją w twarz, ale nie dałem się nabrać na te stare sztuczki.
Nie ja właziłem cudzemu chłopu do wyrka, nie ja się będę tłumaczył przed jego kobietą i nie ja sprawię, że uniknie wyrzutów sumienia, że pozbawiła Gabriela możliwości bycia ojcem i jak efekt domina, rozwaliła całkiem udany związek. No, ale bez zgody Gabriela to się nie stało!
– Gabriel będzie ojcem – powiedziałem, chcąc ostudzić jej zapędy.
– No, to kaszanka! – podsumował Doktorek, dorzucając swoje trzy grosze.
– Przepraszam, ale ja nie lubię ka ... – Maria umilkła pod moim mrocznym spojrzeniem, obiecującym jej katusze, jeśli nie umilknie.
– No! – rzuciłem ucieszony, że chociaż raz się usłuchała.
Co więcej, sama zagoniła Doktorka do roboty i już nie marudziła. Dopytywała nieszczęśnika o poszczególne elementy stroju ślubnego z takim zainteresowaniem, że prawie zacząłem wierzyć w jej pragnienie powrotu do domu i odpuszczenie młodemu Cruzowi.
– ... szerokie rękawy? – Doktorek lampił się na mnie wyczekująco, jakbym się znał na modzie od strony technicznej.
Chyba się zorientował, że w ogóle nie słyszałem jego ostatnich słów, bo jego wzrok wyrażał głęboką dezaprobatę.
– Panie Doktorek ... – zaczęła Maria, ale w naukowcu obudził się duch przekory, bo posłał jej takie spojrzenie, że wzrokiem mógłby zamrozić piekło i nie dał jej dokończyć zaczętej myśli.
– Panie doktorze, proszę szanownej ... – Ale Maria nie pozostała mu dłużna.
– Skrzyńska jestem! – Uściśliła zanim zdążył się wtrącić nieszczęsny Doktorek i powiedzieć swoje.
Złośliwa kobieta ujęła się pod boki piorunując mnie Bóg wiedział czemu wzrokiem bazyliszka. Dobrze, że nożyce do cięcia materii leżały sobie na stole, bo jak nic albo Doktorek albo ja poznalibyśmy na swej skórze, co znaczy drażnić kobietę nieakuratnymi komentarzami.
– Skrzyn ... ska! – powtórzył Doktorek z trudem, cokolwiek ironicznie.
No i zarechotałem jak żaba latem w wiejskim stawie, ubawiony rozmową tych dwojga, o ile rozmową można było nazwać te słowne przepychanki.
– He, he, he! – Nie mogłem się powstrzymać, bo nieźle się zaczęło.
Od Doktorka, a na Skrzynce skończywszy.
– Co panu znów nie pasuje? – Doktorkiem aż zatrzęsło z oburzenia. – Czy ja się czepiam, gdy pan mówi cool zamiast król?
– A to dobre! – Oboje spojrzeliśmy na Skrzyńską ze zdumieniem, gdy prychnęła lekceważąco.
A jeszcze bardziej byliśmy zdumieni, gdy nie wtrąciła żadnego złośliwego komentarza, jak to miała w swym zwyczaju.
– Może wrócimy do szycia? – zaproponowałem grzecznie, jak to ja potrafiłem.
– My szyjemy! – Maria podkreśliła pierwsze słowo i wskazała najpierw na siebie, a potem na Doktorka. – Pan pilnuje, tak będzie najlepiej.
Z tym podziałem obowiązków to ja się zgadzałem absolutnie, bo z ciuchami miałem akurat tyle wspólnego, że lazłem do odzieżowego i kupowałem, co chciałem i potrzebowałem. A szycie już mnie nie martwiło. Ani nie zaprzątało mej głowy.
– To co z tymi rękawami? – zapytałem, gdy wrócili do przerwanej roboty.
***
Obserwowałem jak powstaje ogólny zarys ślubnej szaty Marion, który z wolna przechodził we właściwy kształt. Strój weselny! Szycie! Nigdy więcej Szmateksa, krawiectwa i wizyt na Wawelu (choćby i mi współczesnym), gdy już wrócę z powrotem do dwudziestego pierwszego wieku!
Tymczasem moi pomocnicy nieźle sobie radzili z pracą i bez tego mojego pilnowania.
– Całkiem, całkiem! – pochwaliłem. – Zróbcie sobie przerwę, zasłużyliście!
– A suknia uszyje się sama. – Maria wymamrotała coś pod nosem pod moim adresem, co z pewnością do pochlebnych uwag się nie zaliczało.
Za to Doktorek z chęcią przystał na moją propozycję, nie zważając na krzywą minę Marii.
– Głodny jestem, ale boję się, że to zatrute. – Spojrzał tęsknie na stół w kącie komnaty, zastawiony skromnymi poczęstunkiem.
Kazimierz kazał go dla nas wcześniej przygotować, żebyśmy z głodu przy pracy nie pomarli.
– To niech pani spróbuje, to będziemy mieli pewność w tę czy wewte. – Nie wyrywałem się na ochotnika, ale może Maria była bardziej głodna niż ja czy Doktorek.
Popatrzyła na mnie - a jakże! - wilkiem, ale podeszła do średniowiecznego szwedzkiego stołu, mimo, że istniało dla niej spore ryzyko lokum znalezienia się w drewnianej skrzyni pod ziemią na księżej górce.
– Co z tym jedzeniem? Stygnie! – Zauważyła Skrzyńska, wpychając do ust kawałek świeżego chleba.
Doszedłem do wniosku, że jakby co to wolę umrzeć najedzony niż by mi kiszki marsza grały i też się poczęstowałem chlebem. Do nas dołączył po chwili Doktorek.
– Fuj, paskudztwo ochydne! – Gdy zaczął ni z tego ni z owego machać energicznie rękoma, nie od razu się domyśliłem, o co mu biegało.
– Gołąb nakichał mu na łepetynę. – Uświadomiła mi Maria, uśmiechając się pod nosem na widok Doktorka, który biegał po komnacie i machał jak oszalały przy tym swymi rękoma, pomstując na nieszczęsnego gołębia.
– Gołębie nie kichają – zdziwiony, śmiałem zaprotestować, ale w tej samej chwili jeden z przedstawicieli gołębiego rodu uświadomił mi, że się myliłem.
Łajdak perfidnie narobił mi na głowę i odleciał z furkotem skrzydeł.
– A żeby tobie ogon z dupy wyrwało, mendo społeczna! – Pogroziłem mu pięścią nim wpadłem na stołek i wywinąłem orła.
Poturlałem się po kamiennej posadzce czyniąc niemiłosierny hałas. Nawet nie usłyszałem jak otwierają się drzwi komnaty i nie tylko Marion dostrzegła moją porażkę w gołębich bojach. Chyba połowa Kazimierzowego dworu brechtała ze mnie, a ja dostrzegłem tę drobną niedogodność zbyt późno, aby na czas zareagować i się nie wydurnić. Szczęście w nieszczęściu, że suknia dla Marion nie ucierpiała!
– Cóż wyczyniacie, krawcze? – Wąsacz odezwał się szybciej niż ktokolwiek zdążył to uczynić przed nim.
– Gołąb narobił mi na głowę – wyjaśniłem mu ze zbolałą miną, skarżąc się na ptasi brak manier.
Wstrętne średniowieczniaki! Ze mnie się nabijali, ale gdybym wypuścił na któregoś czarnego kota, to by spierdaczali, aż by się kurzyło! Jeszcze by wrzeszczeli, że nieszczęście gotowe!
Niech no gdzie znajdę czarnego kocura!
– Szybko się wykąpcie, krawcze, by sprawno wrócić do pracy! – Na polecenie Marion służki przygotowały mi gorącą kąpiel ku niezadowoleniu króla Kazimierza, któremu nawet do głowy nie przyszło, żeby to nakazać.
Co więcej Kazimierz posłał mi nienawistne spojrzenie, od którego aż ciarki mi przeszły mi po plecach. A co ja mogłem za to, że krakowskie gołębie takie niewychowane?
Pomyślałem, że Kazimierzowi nie spodobało się, że jego przyszła małżonka poniekąd sprzeciwiła się jego woli. To wydarzenie, jeśli trafiłem, czyniło mnie idealnym kandydatem na rozmowę z królewskim katem, a Doktorka i Skrzyńską wygranymi w prawyborach na testerów równie wątpliwej jakości bonusów.
W tamtej chwili potrafiłem wczuć się w sytuację niejednego delikwenta, który miał do czynienia z siłą mego gniewu. Co nie znaczyło, że było mi ich żal. Albo że nie zasłużyli.
Gdy się wypluskałem w drewnianej balii i założyłem świeże odzienie, wodę wylano, a balię wyniesiono. Dobrze, że od towarzystwa oddzielał mnie parawan, gdy się kąpałem! Bo czułbym się cokolwiek dziwnie, pozostając na widoku. Święty nigdy nie byłem, ale poczucie godności posiadałem.
Gdy przestałem odsądzać biednego gołębia od czci i wiary, wróciłem do roboty. A właściwie do pilnowania swoich pomocników, którzy de facto pilnowania nie potrzebowali, bo znali się na swoim fachu lepiej niż ja.
Udawałem, że nie słyszę cichego "grrru, grrru!", dobiegającego do mych drażliwych uszu zza parawanu. Rękę dałbym sobie uciąć, że to Skrzyńska się produkowała, chcąc mi dokuczyć za wcześniejsze słowne połajanki, które jej się de facto należały.
– Szanowny panie krawcu ... – zaczęła, gdy wylazłem zza parawanu, wypluskany i ogólnie ogarnięty.
– Krawcze! Nie umie pani mówić po polskiemu? – Poprawiłem ją machinalnie, bo mnie wkurzało, że się czepiała jak ja gadam, zamiast spojrzeć na siebie.
Skrzywiła się, ale wcale mnie to nie ruszało, niechby się uczyła poprawnego wysławiania się w swoim ojczystym języku, zamiast wygarniać mi, że języków nie znałem i nie garnąłem się, by zmienić ten stan rzeczy.
Ona znała, a i tak nie potrafiła się dogadać ze mną! Wniosek nasuwał się sam : nie pomogą doktoraty, kiedy człowiek niekumaty!
Myślami wróciłem do Gabriela, który powinien dowiedzieć się, że zostanie tatusiem.
– Panie krawcze! – No i proszę, Skrzyńska znów zaczęła marudzić.
– Co? – Nie udawałem bardziej grzecznego niż byłem w rzeczywistości.
– Ano to, że suknia gotowa i czeka na zatwierdzenie wykonania – powiedziała Maria spokojnie.
– Jakie znowu zatwardzenie? – Nie wiedziałem, co ma kibel do szycia i do sukni.
Doktorek zrobił się podejrzanie wesoły, a Skrzyńska wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała się od rechotania.
– Co ja takiego powiedziałem? – Zacząłem podejrzewać, że palnąłem jakąś głupotę, a oni się z tego cieszyli jak mysz do sera.
Pomyślałem też, że "nieprzydatna na dłuższą metę" znajomość języka polskiego znów zadziałała na moją niekorzyść.
– Chodziło mi o ZA - TWIER - DZENIE! – wyjaśniła Skrzyńska, akcentując poszczególne sylaby. – ZA - TWAR - DZENIE jest, gdy idziesz do toalety i ...
– Dobra, zrozumiałem! – Machnąłem ręką, bo jedna czy dwie litery w tą, czy tamtą stronę nie powinny mieć aż takiego znaczenia.
Przyjrzałem się owocom pracy Skrzyńskiej i Doktorka i - ja chrzanię! - to była ta sama suknia, w jakiej została pochowana Marion! To znaczy, w której zostanie pochowana jeżeli nie będziemy działać.
– Trzeba będzie powiedzieć królowi, że robota wykonana – powiedziałem. – I co dalej?
– Co za brewerie tu czynicie, krawcze? – Strażnik, którego zadaniem było pilnować nas, byśmy dyla nie dali z komnaty, wsunął swą głowę do pomieszczenia pełniącego funkcję tymczasowej pracowni krawieckiej.
Wyglądał na takiego, co podejrzewał nas, żeśmy fypsa dostali z tej radości. Doktorek lekko się uśmiechnął i na szczęście pominął milczeniem słowa cisnęły się mu na usta. Chociaż raz, kurde!
Wyjaśniłem strażnikowi, że suknia ślubna dla królewskiej narzeczonej była już wykonana. Nie widziałem powodu, by kłamać albo odwlekać w czasie powiadomienie króla Kazimierza o uszyciu szaty ślubnej. Sam jeszcze wpadłby na pomysł, by przeprowadzić kontrolę jakości i sprawdzić, co zajmowało nam tyle czasu, że nie wywiązaliśmy się z terminów. A wtedy mielibyśmy przechlapane! Z dwojga złego to już lepiej, że suknia uszyta!
Nie wiedziałem, co będzie z naszą gromadą dalej, lecz przypuszczałem, że Kazimierz nie cierpiał na niedostatek pomysłowości w kwestii pozbycia się nie chcianej konkurencji. Na pewno coś wymyśli!
Miałem nadzieję, że królewskie plany względem Marion uda się spalić na panewce zanim poczujemy na własnej skórze skutki drażnienia lwa. Kazimierz mógł być sobie królem i niebezpiecznym graczem, ale na pewno i na niego znalazłby się sposób, żeby go powstrzymać przed realizacją jego zamierzeń. Nie spocznę, dopóki ich nie poznam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro