III III III በበ Bądź moją przystanią
Pędząc na koniu przez suchą drogę, Siptah próbował znaleźć rozwiązanie z bagna w które wpadli. Gdy dopadł do miejsca, gdzie przebywali ludzie odpowiedzialni za pilnowanie strażnika będącego szpiegiem, zastał tylko krew i trupy. Nie przeszukując okolicy za ocalałymi, puścił konia na przeciwległą stronę miasta, w kierunku drugiego szpiega. Słońce prażyło niemiłosiernie, a unoszący się kurz i piasek powodował przy każdym wdechu odruch kaszlu. Osobiście nienawidził takiego żaru. Wolał spędzać go pod zadaszeniem lub w ogrodzie, w cieniu wśród roślinności, a nie z gołą głową, na koniu, pędząc jak szalony i uważając tylko na to, aby nikogo nie stratować szarżą.
- Książę! - jeden z żołnierzy wyjeżdżających mu naprzeciw, zagrodził drogę.
- Co jest?! - warknął, podjeżdżając do niego i poznając go.
- Pilnujący przez nas strażnik, wdał się w walkę z nami! Próbowaliśmy go pojmać, lecz nie byliśmy w stanie, przez co musieliśmy go zabić! -
- Nek, do Apophisa!!! - wydarł się Siptah, uderzając pięścią w swoją nogę.
Wystraszony mężczyzna pochylił skruszony głowę. Jego towarzysze, którzy wraz z nim musieli zabić szpiega, zdawali sobie sprawę, że Faraon będzie wściekły. Jego rozkaz stanowczo nakazywał śledzenie go, ale pod żadnym pozorem nie zabijanie. Jednak, gdy na szali postawili swoje życie, broniąc się z początku i próbując pojmać go, zrozumieli, że nie dadzą rady. Musieli go zabić i złamać rozkaz.
- Ktoś z nas zginął? - zapytał Książę, uspokajając się odrobinę i podjeżdżając do posłańca tak, że konie stykały się prawie łbami.
- N...nie. Jest paru rannych. Jesteśmy gotowi ponieść konsekwencje złamania rozkazu. - wyszeptał, nie podnosząc wciąż głowy.
- Spokojnie. Faraon zmienił rozkaz. W pałacu doszło do zabójstwa i ataku na dwie kobiety. Z tego co wiem, jego główna konkubina została ranna. Dostałem od niego następujący rozkaz. W tym momencie mamy zabijać każdą podejrzaną osobę, która jasno współpracuje ze szpiegami, natomiast tych do których mamy wątpliwości, nakazujemy pojmać. - powiedział, zerkając na słuchającą go straż.
- Rozkaz! - krzyknęli wszyscy, podnosząc głowy do góry i dumnie poprawiając się na koniach.
- Najpierw jedziemy do zabitego szpiega. Przeszukam go, może uda nam się trafić na jakieś wskazówki... - Siptah nagle urwał, wpatrując się w punkt daleko przed nimi. Na drodze za ostatnim budynkiem dostrzegł jadących w małej grupce żołnierzy. Byli w pełnym uzbrojeniu i badawczo rozglądali się po okolicy. - Merenptah musiał się ostro wkurzyć, że wysłał aż tak uzbrojone wojsko... - mruknął do siebie, przyglądając się jeźdźcom - 35... 38... 45... 48 jeźdźców. - dodał, zliczając wszystkich.
Jednak coś przykuło jego uwagę. Dość spora grupa, prawie tak liczna, jak jeden oddział [77], a wśród nich nie dostrzegł ani jednego dowódcy. Wszyscy żołnierze po ubiorze byli na tym samym szczeblu, oprócz trzech osób jadących w środku, które jako jedyne miały płaszcze i zakryte głowy kapturami.
Gdy wzrok brata Faraona spotkał się z rozglądającymi się żołnierzami, część z nich, bodajże dziewiętnastka odłączyła się i ruszyła powoli w jego kierunku. Wyglądali na spokojnych i pewnych siebie zarazem. Będący z Księciem strażnicy patrzyli się na nich, nawet nie dobywając broni. W końcu po co mieli to robić, gdy jechali w ich stronę ich koledzy. Siptah poczuł mimo to pewny niepokój. Coś tutaj nie grało. Po raz kolejny zerknął na oddalającą się grupkę pozostałych żołnierzy.
- Książę. - przywitał się jeden z dziewiętnastki, wychylając się na przód i zwalniając konia, ruszył już spokojnym chodem zwierzęcia.
- O co chodzi? - zawołał, gestem ręki nakazując, aby przybyły nie zbliżał się bliżej.
- Rozkazy Faraona. - wyszeptał, zatrzymując posłusznie konia kilka metrów przed starszym z braci, zgodnie z jego gestem.
- Jakie? - mruknął, zerkając po raz ostatni na oddalającą się grupę, akurat w momencie w którym podmuchów wiatru, zsunął do połowy kaptur z głowy jednego z jeźdźców.
Gdy oczom Siptaha ukazała się delikatna twarzyczka Gautseshen, która szybciutko została na powrót ukryta pod materiałem, zacisnął dłoń na swoim Khopeshu.
- To zdrajcy! Zabić ich wszystkich! - krzyknął najstarszy syn Setiego II, zaskakując wszystkich dookoła.
Nim posłaniec chwycił za swoją broń, jego głowa spadła na piasek brudząc go czerwienią. Nie było potrzebnych więcej słów, obie strony rzuciły się na siebie, tnąc i zabijając.
𓅃 𓆥 𓅒 𓅉 𓅭
Stojąc przed lustrem, Takhat obejrzała swoje pocięte ręce i twarz. Cała jej skóra była poprzecinana drobnymi kreskami, przypominającymi ślady kocich pazurów. Podnosząc oczy w górę, zawiesiła je na swoich włosach, z których tak była dumna i które tak pielęgnowała od narodzin. W tym momencie jedyne co przypominały, to porwane kłosy trawy, rozwiane w każdą możliwą stronę.
- Moja Pani. - zwrócił się niepewnie Samut, pojawiając się w odbiciu lustra za nią.
- Nic mi nie jest. W porządku. - odparła chłodno.
- Nie mi cię osądzać, ale czemu nie powiedziałaś mi ani słowa o ciąży? Przecież wiesz, że nikomu bym nie powiedział, a w zamian lepiej cię strzegł, moja Pani. -
- To nie tak, że ci nie ufam Samut. Bałam się. Nie wiedziałam, jak Faraon zareaguje na to. - odpowiedziała, odwracając się przodem do strażnika.
- Nikt cię za to nie obwinia. Po prostu, chciałem to usłyszeć od ciebie, moja Pani. - odparł, odsuwając się na bok i kłaniając się.
- Wiem. - westchnęła, ruszając w kierunku biurka Faraona.
Idąc wzdłuż niego, przejechała ręką nad rozłożonymi tam rzeczami.
- Nic mu nie będzie. Jest z nim... - zaczął Samut.
- Straż... wiem. - przerwała mu.
Jeszcze wczoraj uspokoiłoby ją to, lecz teraz im więcej straży było przy nim, tym większy strach o niego czuła. Kto może wiedzieć, ile jeszcze zdrajców jest wśród niej. Rzeź szpiegów, którą planowali bracia miała odbyć się dziś i to nie Faraon miał być jej celem, a oni. Wszystko się poplątało i pomieszało, zupełnie jakby ktoś dowiedział się o tym wcześniej i wyprowadził atak uprzedzający.
- Ahmose... - wyszeptała imię mężczyzny z pękniętym kolczykiem i odrywając dłoń od biurka, skierowała się w stronę krzesła.
Gdy ledwie jej tyłek wylądował na nim, drzwi do komnaty otworzyły się z impetem. Zaskoczona dziewczyna poderwała się na nogi, a Samut położył rękę na toporze za plecami, gotów dobyć go w każdym momencie.
- Możesz już odejść. - mruknął Merenptah, gestem ręki uspokajając strażnika. - Dziękuję za ochronę Takhat. - dodał gdy Samut pokłonił się.
- Merenptah... - zaciskając ręce, kobieta podeszła do idącego do niej Faraona.
- Cii... już jestem. Nigdzie się nie wybieram. - szepnął, czule obejmując ją i przytulając do swojej klatki.
Zaciągając się jego zapachem, Takhat odetchnęła z ulgą. Nawet nie drgnęła, gdy drzwi za wychodzącym strażnikiem zamknęły się z lekkim skrzypnięciem. Teraz liczyło się tylko jedno, być przy Faraonie.
Z letargu, wyrwała ją jednak jego dłoń, która podniosła jej brodę w górę. Gdy napotkał jej oczy, uśmiechnął się czule i pochylając, złączył usta w pocałunku. Mimo, że ostatni raz całowali się zaledwie zeszłej nocy, czuł jakby nie robił tego całe wieki. Naszła go ogromna ochota, wzięcia jej na ręce, powalenia na łóżko i w akompaniamencie perlistych śmiechów, wycałować każdy centymetr jej ciała. Lecz, kiedy zaczął schylać się, aby złapać ją ręką pod nogi, dziewczyna cofnęła się w tył, odrywając swoje słodkie usta od niego.
- Lotosie? Co się stało? - zapytał skołowany.
- Wiem, co kombinujesz. Myślisz, że pozwolę ci podnosić mnie z tą ręką? - zaśmiała się, wskazując oczami na lekko zakrwawiony materiał na ramieniu Faraona.
- Tch, ona wcale nie boli, a ty jesteś lekka jak piórko, więc nawet bym tego nie poczuł. Chyba, że ostatnio ci się przytyło i boisz się, abym to zauważył. - zażartował, prostując się.
Kobieta momentalnie spięła się. Przytyła? Raczej schudła... chociaż tak w sumie, to przytyła. O masę dziecka w jej łonie. Czując napływ rumieńców, zadarła nos do góry patrząc prosto w wesołe oczy młodszego z braci.
- Najpierw opatrunek. Potem zabawa. - zaakcentowała ostro.
- Dobrze mamusiu. - zaśmiał się, składając ręce pod brodą i robiąc słodkie minki.
- Bardzo śmieszne. - prychnęła oburzona. - Czy aby nie zapominasz, że jakby na to nie patrzeć, to jestem już prawie mamusią? -
Merenptah chwilę myślał nad słowami swojej głównej konkubiny, po czym uśmiechnął się ciepło i podrapał po głowie.
- W sumie to masz rację. - odparł.
- Usiądź na łóżku. Opatrzę ci rękę. - poprosiła, uśmiechając się coraz bardziej.
- Widzę, że już wiesz co i gdzie u mnie leży. - stwierdził opadając tyłkiem na łoże.
- Może nie wszystko, ale trochę już ogarnęłam. - stwierdziła. - Chodź i tak, bandaże oraz maść musiałam zabrać od Herneith. - dodała, wskazując na mały trzcinowy koszyczek leżący koło nogi biurka.
- Od Herneith? Miałaś pójść od razu do mojej komnaty, a nie szwendać się po pałacu! - zawołał Faraon.
- Nie szwendałam się. - odpowiedziała od razu, podnosząc niewinnie obie ręce do góry. - Jak szłam, zaczepiłam Tsillah, która czekała na mnie na korytarzu i poprosiłam, aby wzięła od kapłanki ten koszyczek i przyniosła mi go. Po prostu poczekałam w drzwiach twojej komnaty, aż mi go poda. - dodała, siadając z bandażami obok mężczyzny.
- Jesteś cudowna mój Lotosie. - zaśmiał się, przysuwając się do niej bliżej.
- Dla ciebie skarbie wszystko. -
Ostrożnie rozwiązała supełek, odwijając kawałek swojej sukienki, pełniący rolę szybkiego bandaża. Tak jak się spodziewała, przesiąkł cały krwią z rany. Docierając do skóry, wzięła nasączoną wilgotną szmatkę i zaczęła obmywać zakrwawione ramię.
- Masz bardzo delikatne ręce. - mruknął Merenptah, nie odrywając wzroku od jej palców.
- Staram się, żeby cię nie urazić. -
- Nie urazisz. Możesz mocniej przyciskać. - zaśmiał się cichutko.
Takhat tylko pokiwała głową. Kończąc obmywać skórę, złapała za gliniane naczynie i nabierając z niego maści, posmarowała nią ranę tak, aby nie naruszyć powstałego tam, miękkiego jeszcze skrzepu. Gdy skończyła, chwyciła za kawałek czystego materiału i przyłożyła na ranę. Dopiero wtedy, sięgając po bandaż, zaczęła owijać go wokół ramienia. Faraon starając się jej to ułatwić, ruszał ręką tak, by bandaż bez problemu go oplatał.
- A na sam koniec, mały supełek. - szepnęła, wiążąc końcówki opatrunku.
- Raczej kokardka. -
- Supełek. -
- Kokardka. - upierał się Merenptah i gdy tylko place kobiety puściły materiał, złapał ją za barki i przewrócił na łóżko na plecy.
- Merenptah! - pisnęła, spinając się.
- Co? Skoro już siedzisz, a ja nie mogę według ciebie dźwigać, to czemu miałbym nie skorzystać z tej okazji? - zapytał, układając się nad leżącą dziewczyną.
Pod wpływem ruchów nogi Takhat, koszyczek z resztką bandaży i innymi rzeczami, wylądował na podłodze, pod łóżkiem. Uśmiechając się od ucha do ucha, wyciągnęła ręce do góry i łapiąc nimi za głowę Faraona, pociągnęła go w dół. On nie stawiał się i posłusznie pochylił głowę.
- Kocham cię. - wyszeptała.
- Również cię kocham. - odparł, kradnąc jej kolejny całus w dniu dzisiejszym.
Przez kolejne kilka minut, para obdarowywała się kolejnymi pocałunkami. Merenptah chcąc wprowadzić swój ,,niecny''' plan w życie, zaczął smyrać rękami boki swojej głównej konkubiny. Na efekty nie musiał długo czekać, bo już po chwili, jego komnata wypełniła się śmiechem kobiety i jej błaganiami, aby przestał ją gilgotać. Starając się jeszcze bardziej ją rozweselić, zaczął składać pocałunki na jej policzkach, a potem rękach i dłoniach.
- Merenptah... co robisz? - zapytała między chichraniem się, gdy zauważyła, że brat Księcia całuje ją tylko w miejscach, gdzie była pocięta.
- Moja matka, zawsze mi powtarzała, że pocałunkami przekazuje się miłość, która przyśpiesza gojenie ran i łagodzi ból. - Na to niespodziewane wyznanie, Takhat przestała się śmiać, patrząc w jakim skupieniu, jej ukochany całuje każdą kreskę na jej rękach. Zaciskając zęby, próbowała powstrzymać się od płaczu, jednak nie dała rady i kilka łez poleciało jej na policzek. - Lotosie? Co jest? Czemu płaczesz? - wzdrygnął się, widząc mokry ślad na skórze.
- Mmm ... po... po prostu ... po prostu nie mogę pojąć, jak bardzo mi na tobie zależy, jak bardzo cię kocham, jak bardzo jestem ci wdzięczna i jak bardzo widzę twoją troskę o mnie. - wychlipała.
- Lotosie, to nie powód do płaczu. - zaśmiał się cichutko, ocierając dłonią jej łzy. - Jesteś dla mnie całym światem, więc to normalne, że staram się być troskliwy i czuły dla ciebie. -
- Wiem, wiem... ale... ale... ja cię tak zraniłam... - zaczęła, pomiędzy drgawkami z nadchodzącego płaczu.
- Nie wracajmy już do tego. - wyszeptał, uciszając ją szybkim pocałunkiem. - Było, minęło a teraz jest tu i teraz. Uśmiechnij się, przecież wiesz, że nie znoszę twoich łez. -
- Tylko tych z nieszczęścia. Te są ze szczęścia. - odparła, pokazując swój szczery uśmiech.
Oboje chwilę się jeszcze śmiali, a gdy Merenptah poczuł jak ręka, na której się opierał, aby nie przygnieść Takhat i która de facto była ranna zaczęła mu drętwieć, przerzucił nogę w bok i sam położył się obok niej.
- Meni. - szepnął uśmiechając się cały czas.
- Co? - powtórzyła, w ciszy wpatrując się w jego spokojna twarz.
- Meni. - powtórzył. - Wiesz co to znaczy? -
- Tak. To określenie cumowania, żeglarze je używają. - odpowiedziała, uśmiechając się i dostając natychmiast mocnych rumieńców.
- Skoro to termin żeglarski, to czemu mi się tutaj rumienisz? - zaśmiał się.
- Bo wiem, że oznacza też coś innego. - dodała, nie mogąc już ukrywać swojego podekscytowania się.
- Taak? A co? - podpuszczając ją, młodszy syn Setiego II założył jedno z ocalałych pasem jej brunatnych włosów za ucho.
- Życie samemu jest pewnego rodzaju podróżą i dopiero znalezienie przyjaznego i bezpiecznego portu, czyli swojej drugiej połowy, pozwala na zacumowanie i ułożenie sobie go. - wyszeptała, cytując jedną z wielu reguł, których uczono ją podczas nauk, zanim przyszła do pałacu.
- Dokładnie. Więc pewnie wiesz, o co chciałbym cię zapytać. -
Takhat poderwała się z łóżka, siadając na nim i kładąc sobie ręce na sercu, poczuła jak szybko jej bije. Nie wierzyła w to co właśnie usłyszała. To było zbyt piękne. Merenptah również wstał, lecz powoli, delektując się wręcz tą chwilą. Gdy siedział już na wprost swojej głównej konkubiny, uśmiechnął się najpiękniej jak umiał sprawiając, że policzki dziewczyny zapłonęły żywym ogniem.
- Chciałbym, abyś została moją małżonką. Wielką Małżonką Królewską [78]. Moją pierwszą i moją jedyną. - wyznał z powagą w głosie, która jednak przeplatała się z lekko podenerwowanym tonem.
Tym razem dłonie brunetki powędrowały do jej ust. Gdy końcówki palców zakryły jej delikatne i różowe usta, ciało zaczęło drżeć z emocji. To był jak sen. Pytanie, na które znała tylko jedną odpowiedź.
- Tak. Pragnę wyjść za mąż za ciebie nad wszystko i spędzić z tobą, przy twoim boku całe moje życie. - zawołała, uśmiechając się.
Gdy tylko skończyła mówić, nawet się nie zorientowała, jak ramiona Faraona, objęły ją czule w pasie i podniosły w górę. Oprzytomniała, dopiero wtedy, kiedy zniósł ją z łóżka i zaczął obracać się z nią w kółko, trzymając cały czas w powietrzu.
- Tak bardzo, ale tak bardzo cię kocham mój Lotosie. Jeszcze dziś spiszemy umowę [79]. Załatwimy dziś wszystko. - wołał uradowany.
- Haha... zgodnie z prawem tak, ale nie wiem, czy kiedykolwiek z niej skorzystamy. - zaśmiała się, obejmując rękami głowę mężczyzny. Przez to, że trzymał ją w pasie na wysokości swojej klatki, jej głowa i ręce były wysoko ponad jego głową i jedyne co mogła z nimi zrobić, to objęcie nimi jego. - Merenptah postaw mnie. Puść. Rana ci się otworzy. - piszczała, ze śmiechem na ustach.
- Już nigdy Cię nie puszczę, a rana najwyżej trochę pokrwawi i się znów zasklepi. -
- Merenptah! - Takhat tym razem obrzuciła go lekko złym spojrzeniem. - Nie po to cię opatrywałam, żebym musiała to robić za chwilę ponownie.
- Okej, okej. - westchnął, odstawiając swoją ukochaną na ziemię. - Ale tak się cieszę, że się zgodziłaś, że w ogóle nie czuję bólu ręki. Mógłbym cię nosić całymi dniami na rękach. -
- Hehe... - zaśmiała się, czując podłogę pod nogami. - Wierzę ci. - dodała, gdy oboje zderzyli się lekko czołami.
Stali tak chwilę, aż usłyszeli odchrząknięcie. Wzdrygnąwszy się, lecz nie puszczając się z objęcia, obrócili głowy w kierunku drzwi przy których stał Siptah.
- Nie żebym wam chciał przeszkadzać w świętowaniu tego, co świętujecie tak bardzo, ale chyba to nie najlepszy moment? - stwierdził lekko rozbawiony Książe Egiptu.
- Jak długo już tutaj sterczysz?! - zawołał poirytowany Merenptah, na co Takhat parsknęła śmiechem.
- Dla twojej wiadomości, wszedłem gdy obracałeś się jak szaleniec z nią na rękach, na środku komnaty. - odparł, podchodząc do brata, wciąż z chytrym uśmieszkiem. - I również dla twojej wiadomości, wołałem cię trzy razy. -
- Wołałeś? - zdębiał Faraon wraz z brunetką.
- Rany, rany... kiedyś cię okradną, a ty nic nie zauważysz. - westchnął, kręcąc głową. - A teraz może wyjaśnisz, z czego się tak cieszycie? Bo jedyne co usłyszałem, to jakaś umowa. - dodał podnosząc brew do góry i zaplatając ręce na klatce.
𓅃 𓆥 𓅒 𓅉 𓅭
[77] Według źródeł armia w starożytnym Egipcie dzieliła się organizacyjnie na 3, potem zaś na 4 wielkie ,,korpusy'' czy ,,dywizje'', noszące nazwy najważniejszych bogów. Korpusy te liczyły prawdopodobnie 5 tysięcy żołnierzy, 4 tysiące piechurów i tysiąc członków załóg rydwanów. Podstawową jednostką była licząca 200 żołnierzy ,,kompania'', którą dowodził ,,nosiciel sztandaru''. Dzieliła się ona na 4 mniejsze oddziały, po 50 zbrojnych każdy.
Armia Egipska = 3 lub 4 korpusy/dywizje (30 - 40 tysięcy żołnierzy) = 150 - 200 kompani = 600 - 800 oddziałów
[78] Wielka Małżonka Królewska (egip. ḥmt nswt wrt) – główna żona Faraona starożytnego Egiptu. Choć większość Egipcjan żyła w związkach monogamicznych, Faraon oprócz głównej małżonki miał także pomniejsze żony i konkubiny. Umożliwiało to zawieranie sojuszy poprzez dyplomatyczne małżeństwa. Tytuł Wielkiej Małżonki Królewskiej spotykany jest dopiero za XIII dynastii.
[79] W języku Egipskim istniało słowo, które bardziej poetycko oddawało naturę małżeństwa jako stanu bytowania. „Meni" to słowo zaczerpnięte z terminologii żeglarskiej oznaczało w dosłownym tłumaczeniu cumowanie. Życie w stanie kawalerskim i panieńskim było pewnego rodzaju podróżą i dopiero znalezienie przyjaznego i bezpiecznego portu czyli swojej drugiej połowy pozwalało na zacumowanie i ułożenie sobie życia. Kiedy doszło do wspólnego zamieszkania (co oznaczało często już samo małżeństwo, gdyż nie było oficjalnej, ani religijnej ceremonii ) musiano jeszcze zabezpieczyć interesy obu stron. W starożytnym Egipcie chodziło przede wszystkim o zapewnienie praw kobiety na wypadek nastania nieszczęśliwych okoliczności, takich jak wdowieństwo czy rozwód. Od męża obyczaj egipski wymagał wyraźnego zabezpieczenia interesów materialnych swej wybranki, a także w razie po ustaniu pożycia, gdy dochodziło do rozwodu lub separacji. Gdy mąż opuszczał swą żonę, przekazywał jej dobra i środki należycie opisane w umowie małżeńskiej, oraz trzecią część tego, co im w czasie trwania małżeństwa przybyło. Wszystko zaś co do związku wnosiła kobieta, musiało być jej zwrócone w całości.
1. Pełnoletniość
Prawo starożytnego Egiptu za pełnoletnią kobietę uważało już 15-latki i wraz z nastaniem tego wieku przysługiwała im zdolność majątkowa i prawna. W tym też wieku kobieta mogła wyjść za maż i jeśli podjęła taki zamiar, nikt nie mógł jej w tym przeszkodzić. Sprawę rzecz jasna należało omówić z rodzicami, ale nawet ojciec nie mógł wybierać córce kandydata na męża. Ojciec córki miał prawo jedynie wypowiedzieć zdanie na temat zalet i wad potencjalnego kandydata do ręki swej córki, nie mogąc też oceniać jego osoby przez pryzmat jego stanu posiadania.
2. Nazwisko
Po zawarciu umowy i sformalizowaniu związku Egipcjanki w przeciwieństwie do dzisiejszych Europejek nie zrzekały się swojego rodowego nazwiska, w istocie było wręcz odwrotnie. Według pojęć egipskich wyrzeczenie się własnego nazwiska byłoby zaprzeczeniem samego istnienia danej osoby. Egipcjanka wychodząc za mąż nie wyzbywa się swojej przeszłości i pochodzenia, ale raczej starała się kultywować związki z rodzicami również przez zachowanie ciągłości imienia i własnego nazwiska.
3. Rada w małżeństwie
Według rad słynnego myśliciela Ptahhotepa, aby małżeństwo było trwałe należy przestrzegać pewnych zasad, a jedna z nich przyjmowała następujące brzmienie: „Zbuduj dom, kochaj gorąco swą małżonkę, napełniaj jej brzuch i odziewaj grzbiet, oliwa zaś jest remedium dla jej ciała. Uczyń ją szczęśliwą bo ona jest urodzajną ziemią, pożyteczną dla swego pana.''
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro