II III III በበበ Razem na dobre i złe
Lekki i ciepły wietrzyk rozwiał jej perukę, której pasma spadły na twarz. Mimo, że nie spała, a leżała z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w tę kojącą ciszę, koniec końców odgarnęła pasmo za ucho. Chwilę potem, poczuła na swoim nosie delikatny dotyk, jakby muśnięcie tkaniny. Otwierając jedno oko, szybko je zamknęła, uśmiechając się. Znów to dotknięcie i znów otworzyła jedno oko, zamykając je szybciutko.
- Hahaha .. - śmiech Ramsesa rozszedł się w komnacie, który bawiąc się całą tą sytuacją, trącał mamusię w nosek i śmiał się, gdy ta otwierała oko.
Bawiąc się tak z synkiem, w końcu otworzyła oboju oczu, śmiejąc się do niego delikatnie.
- Dzień dobry skarabeuszu. - szepnęła, całując dziecko w czoło, a kiedy w odpowiedzi dostała jego radosny i szeroki uśmiech, poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ma kochającego ją synka i równie mocno kochającego ją męża... - A tego gdzie znów wywiało? - zawołała, widząc leżące na jego miejscu poduszki i przystawiony stołek do krawędzi łóżka.
Na ten widok, aż sama zaśmiała się kręcąc głową z niedowierzania. W taki sposób Merenptah zabezpieczał łóżko, aby ich synek nie spadł, gdy on sam wstawał przed swoją żoną, wychodząc z komnaty o świcie. No cóż, nie mogła zaprzeczyć, że Faraon dwoił się i troił, aby ich dziecku nic się nie stało. Czasami jednak zbyt bardzo. Takhat już sobie wyobrażała, co się tutaj będzie działo, gdy Ramses nauczy się chodzić i będzie biegał gdzie będzie chciał. Hehe, on też będzie chciał trochę swobody, więc wizja chowającego się przed strażą i opiekunkami synka, była jak najbardziej prawdopodobna. Pytanie brzmiało, czy Merenptah to zrozumie, czy będzie szalał tak jak teraz?
Kończąc karmić Ramsesa, Wielka Małżonka Królewska usłyszała pukanie do drzwi, a po jej pozwoleniu stanęła w nich Tsillah. Chwilę tak gadały, Takhat odpowiadała na jej spanikowane pytania o jej stan i samopoczucie, a gdy zdawało się, że już skończyły, jej przyjaciółka wybuchła płaczem, w końcu dając upust emocjom.
- Nie płacz. Tsillah, nic mi nie jest. Hej, nie płacz. Chcesz, aby Senu cię taką zobaczył? - wołała przyciszonym głosem, ocierając oczy swojej damie do towarzystwa.
- Przecież i tak nie możemy być razem, to co to za różnica? - chlipnęła kobieta.
- Hej! Czy ja ci nie mówiłam już, że nie odpuszczę? Jakoś przekonam Merenptaha. Jakoś z nim pogadam. -
- Dzięki Takhat, ale nie rób nic na siłę. Jeśli się nie da, to trudno. -
- Spokojnie, nie będę na niego mocno naciskać, tylko troszeczkę. - zaśmiała się, na co Tsillah tylko pokiwała głową.
- Troszeczkę? Jesteś niemożliwa. -
- Swoją drogą, wiesz może gdzie jest? Kiedy się obudziłam, już go nie było. Nie zostawił też mi żadnej wiadomości... co? - wzdrygnęła się, widząc zmieszaną minę dziewczyny.
- Pewnie jest na dole. Krzyki Neferthenut słychać już od świtu. Podejrzewam, że się na niej musi mocno wyżywać. - Takhat milcząc próbowała przetworzyć w głowie słowa Tsillah. - W sumie też po to przyszłam. Nie mogę już tego słuchać, a że jest to dość daleko, pomyślałam, że może nie będzie tutaj tego słychać. Może oszczędził ci ich słuchania. - ciągnęła dalej, wyciągając ręce do Ramsesa, gdy ten zaczął szarpać ją za sukienkę.
- Nic nie słyszę. - powiedziała Takhat po chwili nasłuchiwania i podnosząc się, podała synka Tsillah. - Popilnujesz go chwilkę? Muszę zejść do Merenptaha. -
- Ty mówisz poważnie? - zdrętwiała kobieta z niebieskimi bransoletkami. - Poważnie chcesz tam schodzić? -
- Tak. Muszę z nim pogadać i to pilnie. -
- A Neferthenut? Nie wiem co tam się dzieje, ale gdyby ktoś mi powiedział, że ją tam obdziera ze skóry, to bym mu z marszu uwierzyła. - dodała, kołysząc Ramsesa.
Takhat idąc do drzwi, zawahała się. Obdziera ze skóry? Nie, hehe. Nie. Merenptah by tego nie zrobił... prawda? Nie zrobił tego? Nie posunął by się chyba aż tak daleko? Nachodzące ją wątpliwości jednak dały za wygraną, zatrzymując ją w miejscu. W sumie jakby się tak zastanowić, nie znała go od tej strony. Dobra, Faraon jeździł na wojny, zabijał, ale jak się zachowywał podczas torturowania więźniów? Tego tematu nigdy z nim nie poruszała. Zresztą, pewnie nigdy by nawet jej na to nie odpowiedział, aby jej nie stresować. Szukając odpowiedzi, przypomniał się jej jego wzrok pragnący mordu i krwi, gdy po raz pierwszy spotkała się z nim, kiedy był opętany. Na samo to wspomnienie, musiała potrzeć swoje ramiona, na których przebiegł lodowaty podmuch strachu.
- Nie zrobiłby tego. - wyszeptała, ruszając z miejscu. - Zostań z Ramsesem, zaraz wrócę. - dodała, zerkając już w drzwiach na Tsillah.
- Dobrze. - odparła, kłaniając głową wychodzącej żonie Farona.
Po wyjściu na korytarz Wielka Małżonka Królewska spotkała czekających tam na nią Samuta i Menesa. No tak. Zupełnie wyleciało jej z głowy, że jej Sobekneferu i Scorpio nie żyją. Widok ich we krwi, leżących przy Nilu ponownie ją otrzepał. Jak tak dalej pójdzie, przeziębi się w końcu w kolejny upalny dzień, jaki dziś był. Nie mówiąc nic, skinęła tylko ręką dając znak, aby strażnicy podążyli za nią.
W ciszy przeszli tak większą część pałacu, a gdy dochodzili już do zejścia na niższe piętra, Takhat usłyszała stłumione krzyki kobiety. Mimo, że dzieliło ją dobre parędziesiąt metrów, spokojnie rozpoznała jej zdarty już głos i wołania o litość.
- Ech... co ja sobie wmawiam. On jej nie obedrze ze skóry?! Przecież po tym jak mnie zaatakowała wysyczał, że wyrwie jej macicę. Zdarcie skóry, to mogłoby być w tym wszystkim jej najlepsze wyjście. - mruknęła matka Ramsesa, masując skronie.
- W porządku, moja Pani? - szepnął Samut, natychmiast znajdując się za jej plecami i pochylając się z niepokojem nad kobietą.
- Tak. - odpowiedziała, z lekkim zawahaniem i ignorując jego oraz Menesa błagalne spojrzenia, aby tam nie szła, ruszyła na kolejne stopnie schodów.
𓅃 𓆥 𓅒 𓅉 𓅭
Jej paniczne i agonalne krzyki drażniły uszy Takhat, gdy stąpała schodkami w dół, do cel. Schodząc na najniższy poziom, przeszła parę kroków, kiedy ucichły zupełnie. Przerażająca cisza była jeszcze bardziej nie do zniesienia niż jej głos. Przyspieszając, chciała mieć już to z głowy.
- Wasza Wysokość? - jak spod ziemi, wyrośli przed nią strażnicy, ubrani w ciemne tuniki i skórzane pasy, za którymi mieli wciśnięte drobne sztylety i buławy z ostrymi kolcami.
- Z drogi. - mruknęła, gdy ukłonili się jej aż do ziemi, zagradzając dalszą drogę.
- Wasza Wysokość, prosimy. To nie jest najlepszy pomysł. - szepnął jeden, wciąż nie podnosząc głowy, a wręcz spuszczając ją jeszcze niżej.
- Jej krzyki słychać na górze. Wiem, co tam się dzieje. Z drogi. - powtórzyła spokojnie Takhat.
- Wasza Wysokość, ale Faraon zakazał przepuszczać kogokolwiek... - jęknął drugi, nerwowo zerkając w pokłonie na kolegów z boku.
- Na nas nie patrz. Kazał nikogo nie wpuszczać, ale nic nie mówił o swojej żonie. - wzruszyli ramionami.
- Ech... - Wielka Małżonka Królewska złapała się po raz już nie liczyła który w dniu dzisiejszym za skronie, masując je lekko. - Niech jeden z was, pójdzie więc do niego i powie mu, że przyszłam i chcę się z nim widzieć. To pilne. - powiedziała, zachowując resztki spokoju.
Strażnicy jednak się nie ruszyli, patrząc po sobie z przerażeniem w oczach.
- Tylko, że gdy poszliśmy go powiadomić o pewnych sprawach państwowych, to wyrzucił nas z takim krzykiem, że gdybyśmy tam zostali, to chyba by nas zabił samym wzrokiem. - szepnął pierwszy, w końcu prostując się na tyle z ukłonu, że jego oczy spotkały zmęczone, bursztynowe tęczówki kobiety.
- ,,Nikt ma mi nie przeszkadzać.'' - zacytował kolejny, również podnosząc głowę i patrząc z paniką na dziewczynę.
Takhat słuchając tego, całkowicie go rozumiała. Neferthenut napsuła jej mężowi tak dużo krwi i tak zszargała nerwy, że nie dziwiła się, że nie chce dać jej chwili oddechu i przerywać wyżywania się na niej. Widząc spanikowanych strażników uznała, że nie będzie im kopać grobu i wystawiać na wściekłość Faraona.
- Możecie się odsunąć? Nie będę szła dalej, lecz zawołam go stąd, więc lepiej aby najpierw zobaczył mnie, niż wasze plecy. Poza tym wyjdzie wtedy, że go słuchacie i nie przepuściliście nikogo. - odezwała się po chwili, uśmiechając lekko.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Taka propozycja była im jak najbardziej na rękę, dlatego zgadzając się ze sobą, zwrócili się do Wielkiej Małżonki Królewskiej, odsuwając krok w bok.
- Bylibyśmy wdzięczni, Waszej Wysokości. - szepnęli.
- Nie ma problemu. - odparła. - Faraonie! Faraonie, możesz na chwilę wyjść?! - zawołała jak najgłośniej, w kierunku biegnącego dalej korytarza.
Jej echo, powtarzając prośbę, odbiło się od ścian i powróciło, jako cichy szept. Krzyki Neferthenut które co jakiś czas się znów pojawiały, ponownie ucichły. Takhat zerknęła nerwowo na strażników, którzy stali obok niej, potulnie jak owieczki, ze spuszczonymi głowami.
- Takhat? Co się stało? Co ty tu robisz? - Merenptah pojawiając się na końcu korytarza, obrzucił żonę zdziwionym spojrzeniem, a strażników lekko wkurwionym.
- Muszę ci coś powiedzieć. To bardzo, ale to bardzo pilna sprawa. Przyszłabym sama, ale jak widzisz, strażnicy nie byli pewni, czy mogą mnie przepuścić, bo podobno nie chcesz nikogo widzieć. -
Syn Setiego II westchnął głęboko i poczochrał się po włosach.
- Chodź. - zawołał, kiwając na żonę podbródkiem.
- Dziękujemy za ratunek Wielka Małżonko Królewska. - wyszeptali strażnicy, gdy ruszyła do męża, ale tak cicho, aby tylko ona mogła usłyszeć.
- Nie ma problemu. - odszepnęła udając, że ta rozmowa nie miała miejsca. - Merenptah, ja wiem że masz ochotę zarżnąć Neferthenut, ale chyba nie powinieneś się nadwyrężać? Siptah mi powiedział, że masz niezbyt ładną ranę na plecach. -
- Siptah ci... tch. Ma stanowczo za długi język. - prychnął ewidentnie zły. - To nic. Nie przeciążam się. Tylko przyglądam. - dodał wzruszając ramionami, uśmiechając się przy tym niewinnie.
- Przyglądasz się? - stając obok niego, kobieta przekręciła głową, próbując zrozumieć słowa męża.
- Yhy. - mruknął, opierając się ręką o skrzydło drzwi. - Mam od tego ludzi. Zajmę się nią dopiero na sam koniec, bo gdybym wyżywał się na niej od samego początku, to nie wiem czy bym się powstrzymał i nie zabił jej od razu. -
Takhat już chciała coś powiedzieć, gdy do jej nosa doszedł ciężki metaliczny zapach krwi i coś co przypominało smród palonych włosów. Odruchowo zatkała sobie nos ręką, jednak wiedziała, że gdyby powiedziała mu, że ten zapach ją już odpycha, to w życiu nie spojrzałaby jej już w żywe oczy. Dlatego drapiąc się po nosie, udała, że kichnęła.
- Rany, w końcu. Wierciło mnie już odkąd się obudziłam. - zaśmiała się, puszczając oko mężowi.
- Na zdrowie. - odparł, rozbawiony sytuacją.
- Dzięki. To... ona jeszcze żyje? - słysząc to, uśmiech Merenptaha momentalnie znikł. Na jego miejscu pojawił się grymas i coś jakby nutka wściekłości. Odwrócił wzrok od żony, patrząc za siebie w głąb pomieszczenia.
- Tch. - zgrzytnął zębami. - Ona coś wie, ale nie chce gadać. Wkurwia mnie to i jak tak dalej pójdzie, to sam się zajmę torturowaniem jej. Na razie napawam się widokiem jak zdzierają jej skórę z nóg i podpalają jej stopy od dołu. Oberwała kilka razy ode mnie kijem, ale zdaje się, że wciąż za łagodnie ją traktuję. - mruknął patrząc na żonę, czy to nie za dużo jednak dla niej nowin.
- A co wie? Czym cię tak wkurzyła? -
- Podobno służy jakiemuś, jak to określiła prawowitemu Faraonowi. Tylko tyle powiedziała, a gdy staram się wyciągnąć więcej, milczy jak grób lub co mnie najbardziej odpycha, błaga o litość. - wysyczał, składając rękę w pięść i przywalając w drzwi.
Huk jaki wywołał sprawił, że Takhat podskoczyła w miejscu, a będący za nią strażnicy, wręcz zerwali się na równe nogi. Więc Neferthenut wie o nim, przeszło przez myśl kobiety.
- Ta córka Apophisa sobie ze mnie drwi!. Najpierw myśli, że takim łżeniem zwróci moją uwagę, a jak chcę szczegółów i imion to wychodzi, że nic nie wie i okłamuje mnie. - warknął Merenptah i odbijając się od drzwi, ruszył z powrotem do pomieszczenia. - Takhat, tylko jakby ci było niedobrze, to wyjdź natychmiast. - szepnął, posyłając żonie błagalne spojrzenie.
- Merenptah, czekaj! - dziewczyna doskoczyła do niego, łapiąc go za rękę i zatrzymując w progu. - Ona cię nie kłamie. - wyszeptała, ciągnąc męża z powrotem na korytarz.
- Tylko nie mów mi, że po tym wszystkim jeszcze jej wierzysz? - warknął Faraon opierając się ponownie o ścianę obok drzwi.
- Ona mówi prawdę, to znaczy, nie do końca. Ten ich ,,prawowity Faraon'' on... on istnieje, ale nazwał się tak sam. To on mnie wtedy zabrał sprzed świątyni. To jego pomyliłam z tobą. - przyznała, spuszczając głowę z poczucia swojej wielkiej winy.
- Co? - wzdrygnął się, kładąc jedną rękę na ramieniu żony, a drugą uniósł w górę jej podbródek, aby spojrzała na niego.
- Przepraszam cię Merenptah, ale on naprawdę jest do ciebie podobny na pierwszy rzut oka. Kiedy mu się lepiej przyjrzałam, zobaczyłam różnice, ale wtedy było już za późno. -
- Lotosie, nie rób smutnej miny. Nienawidzę, gdy masz taką. - szepnął, pukając kciukiem w brodę kobiety. - Od początku. Kim on jest? -
- Twierdzi, że nazywa się Amenmesse i jest waszym przyrodnim bratem, stąd tak duże podobieństwo jego do ciebie. Według niego, oboje wdaliście się w ojca, którego macie wspólnego. - mówiąc to na jednym wydechu, żona Faraon nabrała gwałtowniej powietrza.
Syn Setiego II słuchając słów ukochanej, przestał na moment oddychać. Jego usta otworzyły się, ale bez wypowiedzenia choćby literki. Największy szok malował się jednak w jego ciemnozielonych oczach, których źrenice stały się tak malutkie, jak ziarnka piasku.
- Co... co ty... o czym ty mówisz... - wyjąkał w końcu, przerywając ciszę.
- Ja... też nie mogę tego pojąć, ale gdy mnie trzymali w świątyni Sobka, pewna kapłanka, która poświęciła życie abym mogła uciec, przekazała mi te papirusy... - mówiąc to wskazała trzymane w dłoni kartki. - ... i błagała cię przeprosić, ale przez szantaże i zastraszanie nie była w stanie temu nikomu dać. -
Merenptah swój wzrok z oczu żony, spuścił na papirusy. Już dawno nie czuł się tak bardzo przerażony i zdenerwowany, nie ze złości, a strachu i niedowierzania. Łapiąc kartki, ręce tak bardzo mu się roztrzęsły, że musiał chwilę pooddychać, aby móc cokolwiek przeczytać. Takhat nie odzywając się ani słowem śledziła twarz męża, która z każdym spisanym tam słowem bladła coraz bardziej.
- Ta klątwa z którą się męczysz, spadła na ciebie jako prośba matki Amenmesse. - wyszeptała, widząc jak doszedł do tego momentu. - Merenptah?! - krzyknęła, gdy Faraona oparł się plecami o ścianę i zsunął się po niej aż na tyłek.
- W porządku. - wyszeptał ledwo, czując jak nogi same mu się ugięły pod nim. - Ja pierdolę... - dodał odkładając papirusy na bok, na podłogę i podnosząc głowę w górę, zamknął oczy pukając nią o mur.
- Merenptah... - Takhat zawołała go po raz drugi, bojąc się jego o dziwo za spokojnej reakcji.
- Amenmesse... on żyje... klątwa... jego matka... - powtarzał, pukając z zamkniętymi oczami.
- Merenptah! - pisnęła, czując coraz większy napad przerażenia.
Mężczyzna otworzył oczy, a widząc minę i strach na twarzy żony, podniósł się, pocałował w usta i bez słowa oddał jej w ręce papirusy, wchodząc do pomieszczenia. Takhat ścisnęła kartki, ruszając za nim. Kiedy przekraczała próg, dostrzegła trzy osoby, które na rozkaz władcy wyżywały się na Neferthenut. Teraz jednak pośpiesznie odsunęły się w bok, robiąc miejsce Faraonowi.
Wielka Małżonka Królewska przeniosła wzrok najpierw na podłogę, na której leżały jakieś, zakrwawione szmaty, strzępy linek i coś co napawało największym obrzydzeniem. Kawały i strzępy przekrwionej, miejscami spalonej skóry. Całość tonęła we krwi, która zalewała podłogę. Przed drzwiami czuć było ten metaliczny zapach posoki, lecz tutaj w środku był tak mocny, że nie czuć było praktycznie nic innego, a sama Takhat czuła się, jakby ktoś wsypał jej do gardła i płuc metalowy proszek.
Podnosząc wzrok w górę, dostrzegła połamane palce stóp zwisające około 10 cm nad tym całym bałaganem. Całe sine, z których sączyła się szkarłatna ciecz. Wyżej, od kostki, aż po kolana była zdarta skóra, a raczej wyrwana jakimiś hakami. Do końca nie wiadomo czym, bo dziury w jej nogach za które chwytano by zedrzeć skórę, miały różne rozmiary i kształty. Czując mdłości, żona Faraona szybko przeniosła swój wzrok dalej. Dziewczyna była cała naga. Jej kiedyś lekko różana skóra na brzuchu, była teraz fioletowo żółta od siniaków. Na całej klatce widniały ostre kreski i nacięcia. Biczowano ją od przodu co zadawało większy ból, gdy bicz trafiał w okolice piersi. Głowa Neferthenut wisiała bezwładnie, skręcona w bok. Na jej policzkach Takhat dostrzegła poparzenia, niektóre tak poważne, że było pewne, że zostałby jej ślad na całe życie. Tam również miała przecięcia, najpewniej od sztyletów. W rozwartych ustach, dostrzegła ubytki w zębach. Wyrwane czy wybite?
Okropieństwo i brutalność, lecz usprawiedliwiona. Może gdyby Neferthenut nie zaatakowała jej z zamiarem zabicia kiedy była w ciąży, Wielka Małżonka Królewska poczułaby może współczucie. Lecz w tym wypadku, było one jakimś odległym echem w jej głowie, tak delikatnym, że nie było wstanie przejąć nad nią kontroli. Spoglądając wyżej, przejechała wzrokiem po jej wyciągniętych i chyba wybitych ze stawów rękach, za które była podwieszona do sufitu. Cienka linka, z okrucieństwem wrzynała się w jej skórę, przez co wyglądało to, jakby była obwiązana na jej kościach, a nie mięśniach. Ponownie, tak jak dolne, tak i palce u rąk, wszystkie jak jeden mąż były wybite, połamane, a niektóre jakby sprasowane.
- Podwieście ją za nogi. - zawołał Merenptah, nawet nie patrząc na żołnierzy, Neferthenut czy Takhat.
Z upiorczym spokojem szukał czegoś w jednej ze skrzyń przy ścianie. Gdy mężczyźni w ciszy ruszyli do Neferthenut z nową linką, żona Faraona odwróciła od niej wzrok, podchodząc do męża.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytała, stojąc ramię w ramię z nim.
- To co ci obiecałem. - odparł chwytając jakiś krótki, lecz gruby sztylet.
Na jego widok, dziewczyna o bursztynowych oczach poczuła gęsią skórkę. Chyba się domyśliła co chodziło mu po głowie. Nie, ona jest wręcz pewna. Zerkając za siebie, zobaczyła jak żołnierze już podciągają związane nogi Neferthenut do góry, a jej ręce opuszczają w dół. Poczuła dziwne zdenerwowanie, gdy dłonie kobiety bezwładnie kołysały się w powietrzu. Nie trzeba było nawet ich wiązać. To było zbędne. Ona nimi już i tak nigdy więcej nie poruszy.
- Wyjdźcie. - rzucił oschle Faraon, gdy skończono.
Kaci bez słowa wykonali rozkaz, opuszczając pokój i zamykając za sobą drzwi.
- Takhat. - zwracając się poważnym i oficjalnym tonem, co mu się bardzo rzadko zdarzało, Merenptah zerknął na swoja żonę.
- Wiem. Gdyby mi się zrobiło słabo lub miałabym dość, mam natychmiast wyjść. - powiedziała, patrząc w jego ciemną zieleń, która w tym momencie wydawała się mętna i jakby niekontaktująca.
Nie mówiąc nic więcej, Faraon podszedł do swojej byłej konkubiny, która była tak wykończona, że jedynie zerkała przerażonymi oczami spod ledwo otwartych powiek. Takhat natomiast cofnęła się krok w tył, opierając o jakiś stół i patrząc na całe zajście z pewnej odległości.
- Twoja krew spływa ci w tej pozycji do głowy, w rezultacie czego masz dwie opcje do wyboru. Albo będziesz tracić co jakiś czas przytomność, albo twój organizm nie wytrzyma i umrzesz. - warknął Faraon, trącając nogą głowę kiedyś jeszcze pięknej damy [120].
Nie odpowiedziała nic, a jedynie zacisnęła usta w wąską linijkę.
- Chciałbym, żebyś jednak wiedziała, że nie dopuszczam tej pierwszej opcji. Na pewno nie przy mnie. - dodał kucając i patrząc jej prosto w oczy.
- Bydlak... - wycharczała w końcu zachrypniętym głosem, na co on uśmiechnął się tak miło, jakby ktoś go przed chwilą skomplementował. Ten uśmiech jednak zwiastował jej śmierć. On już to zakończy. Teraz. Przy swojej żonie.
- Zanim jednak ten ,,bydlak'' cię zarżnie do końca, pozwolę ci wykupić swoją duszę. Odpowiesz na moje pytania, a ja pozwolę cię pochować. Nie odpowiesz, rzucę cię sępom na pożarcie. -
- Powiedziałam ci już, że... -
- Amenmesse. - Merenptah stanowczo wypowiadając imię przyrodniego brata sprawił, że przecięło ono powietrze jak ostrze.
Takhat nawet nie musiała się przyglądać, gdy dostrzegła jak całe ciało Neferthenut drgnęło nerwowo.
- Skończ już tę zabawę. Mam jej dość. - warknął Faraon i podnosząc się, bez ceregieli, wbił trzymane cały czas ostrze, w jej brzuch poniżej linii pępka.
Niekontrolowany krzyk i wrzask, wydarły się z kobiety. Krzyczała z bólu tak głośno, że matka Ramsesa zasłoniła sobie uszy, nie mogąc tego wytrzymać. Na widok wbitego ostrza w ciało i sączącej się po jego rączce krwi, poczuła jak miękną jej nogi.
- Takhat, wyjdź albo jeśli wciąż chcesz zostać, to usiądź, bo zaraz się przewrócisz. - zwrócił się do niej Merenptah, zerkając na nią kątem oka.
- Nic mi nie jest. - odparła, jednak mimo wszystko podeszła do stojącego obok stołka bez oparcia i usiadła na nim.
-Mów. - zawołał Faraon, pogłębiając wbicie.
Kolejne krzyki bólu wypełniły celę.
- To ... przyrodni ... -
- To już wiem! - warknął. - Gdzie on jest?! Gdzie był cały ten czas?! -
- Nie wiem... - pisnęła Neferthenut, a kiedy Merenptah zacisnął rękę chcąc wbić ostrze głębiej, dodała szybko - Słyszałam... że... po... zabraniu go... ze... świą... świątyni... zabr....zabrał go... narzeczony... jego matki.... -
- Narzeczony? - powtórzył zaciekawiony Faraon.
- Do... Asyrii... do... domu... naszego... domu... -
- Naszego? Jesteś też z Asyrii? - wtrąciła Takhat, spotykając się po raz pierwszy z jej wzrokiem na sobie.
- Tak... - pisnęła Neferthenut, roniąc kilka łez.
- Jakim cudem znalazłaś się więc w moim pałacu?! Tutaj mogą przebywać jedynie Egipcjanki, które wychowywano od dziecka w szkołach przypałacowych. - wydarł się Merenptah, wolną ręką chwytając dziewczynę za szyję.
- Nie powiem ci... tego... - prychnęła cierpko.
Syn Setiego II przymknął oczy, wypuszczając powietrze. Nim przyszła Takhat, ten tekst słyszał co pytanie, więc już nie miał siły i chęci się z nią użerać.
- Spytam po raz ostatni i więcej nie będziesz mieć szansy bo gwarantuję ci, że oprócz krzyku, nie będziesz już mogła powiedzieć ani słowa. Które z kobiet również pochodzą z Asyrii i są w moim pałacu? -
- Przekonasz się wkrótce o ile dożyjesz i Amenmesse nie zdąży cię do tego czasu zabić... - warknęła, nabierając znów powietrza w usta.
Merenptah patrząc na jej brzuch, szybkim i agresywnym ruchem przeciął go pozwalając aby fala krwi zalała jej całe ciało w dół. Nie skończył na tym i przytrzymując umierającą kobietę, ciął ponownie dopóki jej prawdopodobnie macica nie ukazała się na zewnątrz.
Neferthenut darła się wniebogłosy, zdzierając gardło do końca z bólu. Nie trwało to długo, bo tracąc takie ilości krwi, szybko zasłabła. Gasnąc w oczach, na jej ustach pojawił się jednak cyniczny uśmiech. Ona coś wiedziała, czego Faraon już się nie dowie.
- Trzymasz się? - zapytał, patrząc na bladą jak ściany piramid żonę.
W momencie w którym zaczął jej przecinać brzuch i krew zaczęła się z niego wylewać, nie wytrzymała i odwróciła oczy zaciskając je mocno. Rękami cały czas próbowała ochronić swoje uszy, przez co na pytanie męża nawet nie zareagowała. Merenptah widząc to, upuścił ostrze w kałużę krwi i pozostawiając po sobie krwawe odciski sandałów, podszedł spokojnym krokiem do żony. Ona wciąż nie reagowała, obrócona bokiem do niego, tak by tylko nie patrzeć na rzeź.
- Czemu nie wyszłaś?! No przecież ci mówiłem! - zawołał, gdy dzieliło go parę kroków.
Takhat wciąż nie reagując, zaciskała nie tylko oczy, ale i usta w wąską linijkę. Na ten widok, władca westchnął głęboko. Uparta kobieta. Nikt przecież by jej nie winił gdyby wyszła, więc do cholery, czemu została.
- Lotosie. - szepnął czule, kucając przy niej lecz nie dotykając, aby nie ubrudzić i przede wszystkim nie wystraszyć. - Mój Lotosie... - powtórzył, dmuchając tym razem w jej ramiona gorącym powietrzem. Tak jak przypuszczał, dziewczyna drgnęła i chwilę potem zerknęła na niego okiem. - Chodź, musisz wyjść. - ciągnął dalej, starając się na jak najspokojniejszy ton.
- Przepraszam cię, wiem że miałam wyjść ale ... -
- Nie tłumacz się. - przerwał jej szybko. - Nie ważne jaki miałaś powód. Mówiłem ci, nie będę miał Ci tego za złe. -
- Dzięki. - wymamrotała, patrząc mu tylko w jego oczy.
- Dasz radę wstać sama? Nie chciałbym cię ubrudzić. - zapytał, cały czas kucając tak, aby zasłonić Takhat widok na martwe ciało Neferthenut.
Wielka Małżonka Królewska spuściła wzrok na jego zakrwawione ręce, które widząc jak patrzy na nie, powoli rozłożył. Podnosząc wzrok ponownie na jego oczy, powiedziała o dziwo normalnym głosem.
- Nie pozwolę ci dźwigać tego sam. Jestem twoją żoną i będę przy tobie na dobre i na złe. - mówiąc to położyła obie dłonie na jego zakrwawionych rękach i złapała za jego palce, gdy chciał je wycofać.
- Lotosie? - wyszeptał, lekko zaniepokojony całą tą sytuacją.
- Kocham cię i nigdy nie opuszczę. -
- Ja ciebie też kocham. - odpowiedział, uspokajając się. - Chodź, idziemy stąd. Muszę powiadomić o tym brata. - dodał, podnosząc kobietę z krzesła.
- Pójdę z tobą. Kiedy wracaliśmy razem trochę pogadaliśmy, ale koniec końców uznaliśmy, że lepiej omówić to we trójkę. -
- Też tak sądzę, bo zrobiła się z tego zbyt poważna sprawa. Potrzebujemy wszystkich informacji. Liczę na ciebie i to co udało ci się zauważyć. -
- Jasne. Powiem wam o wszystkim. - obiecała, dając się wyprowadzić z celi.
Gdy tylko przekroczyli próg, weszli tam czekający pod drzwiami żołnierze. Takhat obróciła głowę za siebie, lecz Neferthenut już nie zobaczyła. Zasłoniły jej to sylwetki mężczyzn.
- Faraonie. - jeden z nich skłonił się, pozostając na korytarzu.
- Pochowajcie ją. - mruknął. - Nie jestem skurwysynem bez sumienia. Nie mi oceniać, co się stanie z nią w drugim świecie. - dodał.
- Rozkaz. - odparł żołnierz i bez komentarzy wszedł do celi.
- Faraonie. - szepnęła Takhat, gdy wchodzili już na schodki.
- Co tam? -
- Po prostu... - zaczęła szukając słów, ale nie mogąc nic wymyślić, objęła go rękami, przytulając się do jego klatki.
Nawet gdy był wściekły i pałał żądzą mordu, gdy każdy mógłby go teraz posądzić o bycie bydlakiem i skurwysynem nie mającym litości, słuchał wciąż swojego sumienia. Ile dobroci miał w sobie jej mąż, aby stać go było na taki gest w stosunku do kobiety, która tak mu napsuła krwi i nerwów?
𓅃 𓆥 𓅒 𓅉 𓅭
[120] Neferthenut - imię oznaczające dosłownie ,,piękną damę''
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro