4. Przeziębiony królik i kody ratunkowe
Szybkim krokiem przemierzałam krakowskie ulice, a moje buty cicho stukały o bruk. Było chłodno, miła odmiana po ostatnich upałach. Spojrzałam w niebo i przyspieszyłam kroku. Zbierało się na deszcz.
W pewnym momencie usłyszałam kwilenie. Zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła. Pod krzaczkiem przycupnął mały króliczek. Schyliłam się i wyciągnęłam rękę w jego stronę. Nie odsunął się. Szybko wzięłam go na ręce, czując na ramionach pierwsze zimne krople.
Kiedy przyjrzałam mu się dokładniej, zauważyłam, że chyba był chory. Miał czerwone oczy i kapało mu z noska. Pewnie się przeziębił. Kichnął, jakby na potwierdzenie moich słów. Nie miałam czasu, żeby zastanowić się, jak mógł się przeziębić w czasie tak wysokich temperatur, jakie były odnotowywane w ostatnich dniach. W dodatku, zwierzątko wydawało się być słabe i wychudzone. Bałam się, że zrobię mu krzywdę, jeśli mocniej go przytrzymam. Przełknęłam ślinę i rozejrzałam się, rozpaczliwie wypatrując kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kamień spadł mi z serca, kiedy mój wzrok zatrzymał się na postaci mojego przyjaciela.
Podbiegłam w jego stronę. Chłopak nie odezwał się nawet słowem. Nie zdążyłam się nad tym zastanowić. Wyciągnął w moją stronę rękę z dwiema kanapkami. Spojrzałam na niego z ulgą i zaczęłam karmić króliczka chlebem i sałatą. Byłam wdzięczna, że nie była to kanapka z dżemem.
Nagle, do moich uszu dobiegł głos mojej przyjaciółki.
– Przedstawienie przecież musi trwać. Trzeba swoje role grać. Nawet w dramacie... – Paulina śpiewała piosenkę o teatrze, którą wymyśliłyśmy parę miesięcy temu.
Otworzyłam oczy. Królik gdzieś zniknął. Byłam w swoim pokoju. Spojrzałam w stronę, skąd dobiegał głos przyjaciółki.
– Pamiętaj, że za kurtyną publiczność nic nie widzi, za to teatr wszystkie szepty słyszy. Życie jest sztuką, moi mili. – Teraz do Pauli dołączył mój głos. Zamrugałam, patrząc na telefon i wyciągnęłam po niego rękę. Odebrałam połączenie.
– Halo?! – Po drugiej stronie słuchawki rozległa się odpowiedź Szymona.– Co ty chcesz? – Zapytałam, niewiele rozumiejąc, co do mnie mówił. – Przecież przed chwilą się widzieliśmy. Nie? Jak to nie? Nieważne... – Przez chwilę słuchałam, co mówił. – Okej, rozumiem. Tak czy siak, dziękuję za kanapki. Widzimy się potem. Papa – rozłączyłam się. Opadłam na poduszkę.
Otworzyłam szeroko oczy.
– To był przecież tylko sen! Ale się wygłupiłam. – Dopiero teraz zaczęłam się budzić. W głowie odtworzyłam całą rozmowę i zaśmiałam się ze swojego zachowania. – Aaa... – W końcu zrozumiałam, o co mu chodziło, kiedy mówił, żebym nie spóźniła się na próbę. Spojrzałam na zegarek i zerwałam się z łóżka. Byłam już prawie spóźniona!
***
Niecałe pięć minut później wyszłam z naszego mieszkania, z nie do końca ułożonymi włosami i kanapkami, których nie zjadłam wczoraj. Nadal były smaczne.
Kiedy wychodziłam z klatki, zobaczyłam panią Tarońską, która właśnie parkowała swój różowy rower. Od czasu nieporozumienia z rodzicami zdążyło się stać tyle różnych rzeczy, że całkowicie zapomniałam o całej sytuacji, jednak teraz złość i irytacja wróciły do mnie ze zdwojoną silą. Sąsiadka uśmiechnęła się do mnie i pomachała radośnie. Fuknęłam pod nosem. Nieźle udawała.
– O, Bianka! Właśnie miałam do ciebie zajrzeć. Nie przyszłaś do mnie wczoraj, jak co tydzień. – Powiedziała przyjaznym głosem, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Faktycznie, zapomniałam przyjść na herbatę, jednak nawet gdybym o tym pamiętała, nie miałabym najmniejszej ochoty tam być. – Czy coś się stało? – Nie wytrzymałam już dłużej.
– Stało się, oj, stało! Przez panią rodzice myśleli, że chciałam spowodować wypadek! Myślą, że umyślnie weszłam pod koła pani roweru! Gdyby nie to, że nie dawałam im wcześniej powodów do nieufania mi, miałabym teraz niezłe kłopoty. A to wszystko dlatego, że pani zechciało się poprzekręcać fakty! Dlaczego to pani zrobiła? Nudzi się pani? – Krzyczałam na nią, władowując całą moją złość. Zamilkłam jednak, widząc smutek w oczach kobiety. Zachłysnęłam się własnym krzykiem, zdziwiona jej reakcją.
– Masz teraz jakieś problemy? – Zapytała lekko przestraszona, a po jej policzku spłynęła łza. Spojrzałam na nią pytająco. – Ech, to tylko ze stresu. Nikt tak na mnie nie nakrzyczał od czasu kiedy byłam młoda i szef wydzierał się na wszystkich pracowników. A nawet wtedy słabo to znosiłam. – Zaśmiała się nerwowo, a mi zrobiło się wstyd. Nie wiedziałam, czemu się tak zachowałam. Owszem, byłam zła, ale nie powinnam się tak zachowywać w stosunku do starszej kobiety. Tak naprawdę nie powinnam tak krzyczeć na nikogo.
– Och, Bianko, musiało zajść jakieś nieporozumienie. Ja po prostu się martwiłam i nie chciałam, żeby coś ci się kiedyś stało – siwe włosy sąsiadki wydawały się posiwieć jeszcze bardziej. Przełknęłam ślinę. Czyli to nie była jej wina. Och, dlaczego musiałam tak na nią nakrzyczeć?
– Przepraszam panią bardzo... ja... nie powinnam była się tak zachowywać... i nie miałam prawa wylewać na panią mojej złości i żali... naprawdę przepraszam – plątałam się w słowach, czułam się okropnie z tym, co zrobiłam. Pani Tarońska położyła mi dłoń na ramieniu i spojrzała na mnie ze zrozumieniem.
– To nie była tylko twoja wina. W naszym świecie wszystko zależy od interpretacji, prawda? – uściskałam ją lekko. – To co, wpadniesz do mnie na herbatkę i ciastka? Kupię eklerki.– Zachęcała mnie kobieta ze swoim zwyczajowym uśmiechem.
– Obawiam się, że jestem już spóźniona, ale po południu na pewno do pani wstąpię. – Powiedziałam, ruszając już w stronę teatru. Usłyszałam jeszcze, jak sąsiadka woła do mnie: 'Trzymam cię za słowo', po czym pobiegłam wzdłuż ulicy Czystej.
***
Kiedy weszłam na salę, w której odbywały się próby i zajęcia teatralne, wszyscy już tam byli. Szymon i Wiktoria przeglądali razem swoje scenariusze, poszukując wspólnych scen. Ania rozmawiała z panią Kamilą na temat kostiumów, a Robert i Mateusz kłaniali się Zuzi, która z podniesioną głową przechadzała się po sali. Roześmiałam się na ten widok. Mama mojej przyjaciółki podeszła do mnie i pokręciła głową.
– Czyżby się komuś zaspało? A może szron był na drodze i Pani nie potrafiła do nas dojechać – usłyszałam głos Szymona i przewróciłam oczami.
– Szymon opowiedział nam waszą poranną rozmowę – powiedziała ze śmiechem pani Kamila i podała mi scenariusz. – Obejrzyj go sobie trochę, bo potem będziemy o nim rozmawiać. – Dodała, po czym wróciła do rozmowy z Anią, która miała zająć się przygotowaniem kostiumów.
Spojrzałam na scenariusz. Pierwszy akt skupiał się na rodzicach Królowej, która miała mieć na imię Oliwia i jej narodzinach oraz wczesnym dzieciństwie. Rodzice dziewczynki mieli oddać ją do zamku pewnego maga, kiedy dowiedzieli się o jej lodowej mocy. Tam straciła ona swoje imię, a wraz z nim wartości, jakie chcieli dać jej rodzice. Stała się władcza i zła na cały świat, ponieważ mag był dla niej okrutny. Drugi akt opowiadał o jej walce z magiem i o przejęciu pałacu oraz okolicznych wiosek. Wszyscy ludzie, jacy stawali jej na drodze, zostawali lodowymi pomnikami. W jednej z małych osad znajdowali się rodzice dawnej Oliwii, jednak ich spotkał ten sam los. Mimo że królowa później żałowała tego czynu, nigdy nie wybaczyła im oddania do pałacu. W trzecim akcie poznawaliśmy już tradycyjną historię o „Królowej śniegu".
Kilka minut po tym, jak skończyłam czytać scenariusz, pani Kamila zaklaskała w dłonie.
– Widzę, że jesteście już gotowi. Mam dla was zadanie, wydaje mi się, że jest fajne, ale to już wy ocenicie. Chodźcie na scenę, usiądziemy sobie razem. – Zaczęła pani Kamila. – A teraz mówcie, co byście zmienili czy dodali do scenariusza. Dziś macie okazję pomóc w jego opracowaniu. Uśmiechnęłam się szeroko. Tak, to było fajne zadanie, ale tylko jeśli pominąć fakt, że słowo „fajne" wcale nie jest takie fajne i każdy fajny człowiek wie, że owe słowo nie jest zbyt trafne w większości sytuacjach. Żaden pisarz czy poeta nie napisałby, że wieczór był fajny. W końcu istnieje całe mnóstwo innych, lepszych słów, które wyrażają dużo więcej uczuć niż nudnawe „fajnie".
Przez niemal godzinę siedzieliśmy razem na scenie, rozmawiając i wymieniając uwagi, spędziłam ten czas z lekkim uśmiechem na ustach, jednak w duszy szczerzyłam się jak hiena, której ktoś pokazał śmiesznego mema. Każda minuta spędzona w teatrze dawała mi tyle szczęścia, że zapewne mój organizm dostawał więcej endorfin, niż po zjedzeniu kilograma czekolady. Swoją drogą, zjadłabym sobie czekoladę. Jestem głodna.
– Kto będzie grać role Maga i rodziców Oliwii, skoro nie zostały one obsadzone? – Zapytała Wiktoria, bardzo zresztą trafnie. Dziwiło mnie tak wiele niedomówień w całej tej sztuce. Zazwyczaj sztuki pani Kamili były zaplanowane w każdym calu i jedynym wytłumaczeniem byłby fakt, że to wszystko było zamierzone.
– Jasne, że role zostały obsadzone! Kto powiedział, że nie? – Kobieta zaśmiała się krótko i przewróciła teatralnie oczami. – To, że te role nie wiszą na naszej tablicy, nie znaczy, że ich nie ma. Pewnie zauważyliście już, że tą sztukę tworzymy inaczej, niż zazwyczaj. Jest wiele sekretów i sporo improwizacji, ale możecie mi wierzyć, że to wszystko jest w jakimś celu i w swoim czasie dowiecie się, po co jest to wszystko. Tak więc, pozostałe role, te które nie wiszą na tablicy, zostały obsadzone sąsiedzkim teatrze. Będziecie musieli z nimi współpracować. Pierwszą wspólną próbę będziecie mieli w pierwszym tygodniu lipca. Musimy się śpieszyć z próbami, bo nasza adaptacja będzie mieć swoją premierę ostatniego lipca. Do tego czasu wszystko musi być gotowe.– Wytłumaczyła, wyciągając zza pleców listę, gdzie zostały obsadzone pozostałe role. Informacja o współpracy z ludźmi z innego teatru przyćmiła fakt, że na próby będziemy mieć ponad połowę czasu mniej, niż zazwyczaj. Nie byłam pewna, czy podołam temu zadaniu. Kiedy jedynym moim towarzystwem były osoby z podstawówki, które lubiły się ze mnie wyśmiewać, moja pewność siebie drastycznie spadła, a skutki tamtych czasów odczuwałam do dziś. Mówi się, że czas leczy rany, jest to prawda, jednak blizny zostają z nami na zawsze, a czas jest tylko lekarzem, który leczy. On nie uzdrawia, a leczenie trwa zdecydowanie dłużej niż można by sobie wyobrazić. Poza tym dawne rany tak łatwo jest rozdrapać.
Podeszłam bliżej i spojrzałam na listę, odczytując imiona i nazwiska osób, które miały wziąć udział w sztuce, razem z nami. Malwina Sosnecka, Antoni Lisiecki i Bartek Puch – z tymi osobami miałam zagrać w „Królowej Śniegu". Beata i Igor Jasieccy mieli stworzyć scenografię i pomóc Ani z kostiumami.
Jak to miałam w zwyczaju, pozachwycałam się trochę ich imionami.
– Och! Malwina- jest prześliczne. Kojarzy mi się ze słodkimi malinami. A jej nazwisko aż pachnie sosnami i lasem! Albo Antoni. To takie piękne imię- dostojne, ale jego zdrobnienia są absolutnie urocze. Mogę się założyć, że Antek uwielbia lisy. Chciałabym mieć na nazwisko Puch, czułabym się wtedy, jakbym cały czas stąpała po miękkich chmurkach! – Szymon spojrzał na mnie rozbawiony, jednak ja nie zauważyłam, jak śmiesznie musiałyby zabrzmieć te słowa, jeśli się mnie nie znało. – Pomyślcie tylko o nazwisku Jasieckich. Ono tak przyjemnie szeleści i łaskocze w język! – Trajkotałam podekscytowana. Moi przyjaciele w tamtym momencie zastanawiali się pewnie co ja jeszcze robię w teatrze i dlaczego nie idę na jakąś filologię. Co prawda kochałam teatr, jednak przecież miłości można mieć wiele, tak więc muzyka, ojczysty język, rysowanie i taniec również znalazły miejsce w moim małym serduszku.
***
Kiedy kilka godzin później pedałowałam na moim rowerze miejskim, przemalowanym na żółto pewnego upalnego, aczkolwiek wiosennego dnia, w stronę Wawelu. Uśmiechałam się promiennie do ludzi mijanych po drodze, życząc im miłego dnia. Jak to zwykle ze mną bywało, nie zwracałam uwagi na fakt, ze wcale ich nie znałam, wychodziłam bowiem z założenia, że każdemu należy powiedzieć coś miłego, niezależnie od stopnia znajomości, która w tym wypadku sprowadzała się do zera. Słońce ogrzewało moje ciało, a wiatr igrał ze mną, porywając jasne kosmyki.
Umówiłam się z przyjaciółką na spotkanie pod murami zamku. Zobaczyłam ją już z daleka, jednak ona patrzyła w inną stronę. Podjechałam do niej i zsiadłam z roweru, witając się przyjaźnie
– Hej kochana! Cieszę się strasznie, że mogłyśmy się spotkać. – Spojrzałam na nią uważnie, po czym usiadłam na świeżej trawie, bojąc się kontynuować. Przypomniało mi się, jak kiedyś przyszłyśmy tutaj i rozmawiałyśmy przez prawie siedem godzin. Wypróbowałyśmy wtedy chyba wszystkie możliwe pozycje siedzące i leżące. Pomimo tego nasze kończyny zdawały się krzyczeć i błagać o chociażby odrobinę ruchu. Byłyśmy wtedy tylko dziećmi, a nasze dziesięcioletnie głowy, zbyt podekscytowane nowymi wiadomościami, nie wpadły na pomysł, że mogłybyśmy rozmawiać, spacerując.
– O czym teraz myślisz? – Spytała mnie Paula, a moje serce ścisnęło się z ulgi, bo jej głos chyba po raz pierwszy od kilku tygodni zabrzmiał tak miękko i przyjaźnie, jak kiedyś. Kiedy byłyśmy jeszcze małe, brunetka zdawała się być niczym czekoladowe mikołaje, które dzieci zjadały w święta – wraz ze swoją słodkością przynosiła radość i spokój. Z czasem jednak jej charakter stał się bardziej zadziorny i zaczął przypominać gorzką czekoladę, wiele osób widząc wierzchnią gorycz po prostu ustąpiła i odsunęła się. Ja jako jedna z niewielu zostałam przy niej, wiedząc, że cała ta słodycz wciąż gdzieś tam jest. Nasze cechy z dziecięcych lat nigdy do końca nie znikają, jakiś ich skrawek zawsze jest ukryty, przyszyty gdzieś do naszej duszy- płaszcza, niczym malutka łatka. Osoby, które tego nie zrozumiały mówiły, że powinnam ją zostawić- jak oni. Dziewczyny, które niegdyś nazywały się jej przyjaciółkami uważały ją za manipulantkę, a mnie za naiwne dziecko, które wciąż nie dorosło. Jednak my wciąż byłyśmy nierozłączne. Owszem, bywało mi ciężko z charakterną dziewczyną, jednak czyż nie o to chodzi w przyjaźni? Żeby być przy kimś niezależnie od wszystkich przeszkód, jakie stawia przed nami życie?
– Przypomniałam sobie, jak kiedyś spędziłyśmy tutaj cały dzień, rozmawiając o chłopcach. – Odpowiedziałam po jakimś czasie. Paulina spojrzała na mnie i otworzyła szeroko oczy, zapewne przypominając sobie tamte wydarzenia.
– O bzie majowy! – wykrzyknęła przyjaciółka, po czym przewróciła oczami. Zazwyczaj to ja używałam tego określenia. – To wtedy wymyśliłyśmy nasze kody ratunkowe. Przecież to było z osiem lat temu! No, może siedem, ale jejku, jakie my byłyśmy dziwne! Większość dzieci w takim wieku bawiła się na placach zabaw i rozmawiała o ulubionych sukienkach swoich pluszaków czy coś, a my przez cały dzień wymyślałyśmy zakodowany słownik, który rzekomo miałby nas kiedyś uratować. – Zaśmiałam się. Słowa wypowiedziane na głos często brzmią inaczej, niż w naszych głowach. Żarty są mniej śmieszne, dawne historie wydają się jakoś bardziej żałosne, a uczucia blakną i wydają się bronić przed wypowiedzeniem, jakby wiedziały, że kiedy już wybrzmią, stracą swój urok. Nasze głowy działają trochę jak Photoshop. Upiększają i idealizują wszystko, co się w nich znajduje lub nadają temu wyrazu. Chcą wyrazić swoje zdanie na wszystkie tematy, więc przekształcają wspomnienia i imaginacje. Czy to nie brzmi odrobinę przerażająco? Bianko, musisz przestać tyle myśleć.
– I to kody, które miały nas uratować przed chłopakami! – Był to czas, kiedy Paula zaczęła interesować się chłopcami i strasznie marzyła, żeby mieć chłopaka. Ja nie do końca podzielałam jej ekscytację, jednak jako wierna przyjaciółka słuchałam jej marzeń i wymogów, co do potencjalnych kandydatów. W naszym słowniku aktorstwo oznaczało pomoc, popkorn to nuda, kup było równoznaczne z przyjedź, dzień znaczył tyle co szybko, słońce to spokój, a to tylko te normalniejsze słowa, bo (na wszelki wypadek) wymyśliłyśmy także takie hasła jak rzeka – nikt nie wie, wilk - łzy, czy nawet woda – policja.
Nigdy nie użyłyśmy żadnego z tych haseł (no, może poza „przyjedź nudno", które miało po prostu oznaczać „kup popkorn", ale nie sądzę, żeby to się jakoś liczyło). Pomimo tego, pamiętałyśmy je do dziś. Dawniej było to dla nas tak ważne, że chyba już na zawsze pozostanie to w naszej pamięci.
– Szkoda tylko, że wszystkie informacje potrzebne na sprawdziany nie wchodzą do głowy tak szybko, jak tamte hasła – westchnęła moja przyjaciółka, bawiąc się źdźbłem trawy. Spojrzałam na nią, próbując przypomnieć sobie jakąkolwiek datę z ostatniego sprawdzianu z historii, jednak bez skutku. No cóż...
– Bianka, chyba muszę ci o czymś powiedzieć... – poczułam jak fala zimna rozlewa się po moim ciele, kiedy usłyszałam wahanie w głosie Pauli. Wystraszyłam się. Wystraszyłam się jak cholera, bo właśnie takiej sytuacji obawiałam się przez ostatnie tygodnie. Znałam się z nią od wielu, wielu lat, dlatego od razu zauważyłam jej zmianę zachowania. Teatr przestał być dla niej tak ważny jak kiedyś, a rozmawiając z nią, przestałam słyszeć ciepło w jej głosie. Miałam wrażenie, jakbym ją traciła, jednak nie miałam żadnych argumentów, które mogłyby to potwierdzić, doprowadzało mnie to do szaleństwa. Najgorszym uczuciem, była dla mnie niepewność. Potrzebowałam wiedzieć, być pewna, żeby móc wieczorami spokojnie zasypiać i nie budzić się z przerażeniem. Przez mój wrażliwy charakter wszystkie słowa brałam do siebie, mimo mnóstwa prób zaprzestania takich zachowań, nigdy się nie udało. Paulina wzięła głęboki wdech i kontynuowała, widząc, że milczę.
– Ja... Przepraszam cię, że w te wakacje nie będę mieć dla ciebie czasu... – A w następne będziesz mieć czas? Przecież za rok będzie tylko gorzej, więcej nauki, więcej prób. - Miałam ochotę jej powiedzieć. – Wiem, że ci na tym zależało... – A tobie nie? – ... i mi też na tym zależy, ale w tym roku wakacje chcę spędzić z tatą. Bo wiesz, on dostał propozycję przejęcia dużej firmy w Nowym Jorku i od września będzie mieszkać w Stanach, a ja... Ja nie chcę, żeby jechał – spojrzałam na nią z ulgą i biłam się z własnymi myślami, bo wiedziałam, iż powinnam ją wesprzeć. Przytuliłam ją lekko i odetchnęłam głęboko. – Będę się z nim widywać co kilka miesięcy, ale to nie to samo. Będę za nim strasznie tęsknić. – Nie płakała. Jedyną oznaką, że coś jest nie tak, był jej głos, który trząsł się lekko. Bo Paulina Jackvil prawie nigdy nie płakała. W naszym duecie to ja wylewałam morza łez, a ona była tą przebojową dziewczyną z „lepszym" życiem jak w większości młodzieżówek.
– Przepraszam za moją reakcję. Myślałam... zresztą nieważne co myślałam. Naprawdę przykro, że twój tata musi wyjechać, ale wiesz, ciągle masz mamę i mnie, i Szymona. Może nie będzie tak samo, ale wiesz, teraz będziesz mogła co kilka miesięcy jeździć do Ameryki. Będzie fajnie! Trzeba dostrzegać pozytywy, kochana. – Powiedziałam, starając ją jakoś pocieszyć. – Ale mogłaś mi powiedzieć, że nie dostaniesz roli, albo coś. Wiesz, troszkę się bałam, że nie coś się zepsuje przez te wakacje i że później będzie tylko gorzej – zaśmiałyśmy się obie, jakby to było coś absurdalnego, a resztki niepokoju uciekły z mojego serca. Ich miejsce zastąpiły czerwcowe promienie słońca i radość. W końcu byłam pewna, że nie muszę się zamartwiać o moją dalszą przyjaźń z brunetką.
-----------------------------------------------------
Przepraszam, że rozdział jest dopiero dzisiaj, ale całkowicie zapomniałam go opublikować, mimo, że mam go napisanego od czwartku.
Piosenka, którą śpiewała Paula (ta, którą Bianka ma jako dzwonek do telefonu) to tekst przecudownej piosenki od @_koklusz , ta dziewczyna jest nienormalna, serio. Napisała piosenkę do mojego, słabej jakości opka, kiedy miało jakieś trzy rozdziały. Przecież tu się na razie nic ciekawego nie stało! I wcale nie obiecuję, że tak będzie, chociaż końcówka wydaje mi się być ciekawym plot twistem.
Pozdrawiam was cieplutko i życzę pogodnego poniedziałku! (Mimo obecnej pogody. Pada u was?)
Trzymajcie się! Do następnego
Przedstawienie musi trwać!
(bo to zdecydowanie jest przedstawienie i to takie odrobinę cyrkowe)
Kiinnie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro