II rozdział - Wszystko jest już za mgłą 2/2
„W ciemnym podziemnym pomieszczeniu, skrytym głęboko przed przypadkowym wzrokiem niezasłużonych ludzi, zasłoniono wielkie, zdające się nie mieć końca, wysokie po samo niewidoczne sklepienie okna. Kolejne pochodnie poczynały samoistnie jarzyć się jasnym płomieniem niczym za magicznymi pstryknięciami palców, odsłaniając długi korytarz prowadzący wprost do ogromnej kamiennej sali. Przepotężna aula wyglądała jak zbudowane przez nieznanych olbrzymów miejsce zasiadania na tronie największego i najbogatszego króla świata. Ostatnie łuczywa rozjaśniły potężny żyrandol wielkości małego galeonu, wypełnionego skrzącymi się diamentami i klejnotami, dając blask na centralny punkt wielgachnego pomieszczenia.
Znajdowało się tam dziesięć ogromnych krzeseł, na których siedziało dziesięć olbrzymich postaci wielkości oblężniczych wieży. Posiadały one przepastne, luźne szaty z głębokimi kapturami, zasłaniającymi ich tak, że ich twarz stanowił nieprzenikniony mrok. I oto kolejno poczęli oni wstawać ze swych siedzisk tak, że aż niewidoczne ściany poczęły się trząść, a odgłos ich butów odbijał się od nich wielokrotnym echem. Pokryli oni wezwanego swymi cieniami zdającymi się sięgać końców komnaty. Tak jak i oni znalazł się w mroku I oto jeden z nich przemówił...
– Biada ci, Gnieracie... Ty... Co dziurawe masz gacie!"
– Bzdura! – przerwał szybko Gnierat, przedstawianą przez Zatłokę wizję kapłańskiego sądu. – Chędożysz, jakby ci ząbki szły. To wcale tak nie wygląda. – Murżanin przechylił butelkę z cienkiego szkła, jednakże do jego drewnianego kieliszka nie wpadła ani kropeleczka. – Mamy problem.
– Naprawdę? – zapytał, wytrzeszczając oczy Zatłoka, siedzący do tej pory na łóżku. O ile można rzecz jasna nazwać w ten sposób posłanie z kilku brudnych koców i worka wyłożonego pierzami.
Wstał i z trudem doszedł chybotliwym krokiem do ściany, do której wcale dojść nie chciał. Blondyn upadł na ziemię, prawdopodobnie w geście prostego schylenia się i począł grzebać gdzieś w kącie pokoju. Po chwili krzyknął uradowany, podnosząc kolejną buteleczkę niczym bardzo drogą nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca w jakichś szalonych konkurencjach.
– Czekała tu na mnie tak długi okres calutkiego tygodnia... – Ostentacyjnie wyciągnął korek i niczym kelner najdroższej gospody w stolicy Skawii począł nalewać kolejkę. – Więc jak to wygląda, drogi Kratorianinie?
– Czemu nie mówicie o nas Grażdarianie. Tak jak wszyscy, których znam?
– Widzisz, otóż, taka sprawa, iż prawda jest brutalna i okrutna, że wszyscy, których ja znam, nazywają was Kratorianami. Od gór, do samego morza. Oprócz wszystkich tych, którzy nie mają pojęcia, że w ogóle istniejecie. – Zatłoka uśmiechnął się ponownie, siadając na stercie koców. – Więc opowiedz mi, jak wygląda kratoriański kapłański sąd.
– Inaczej... – odrzekł Gnierat i przechylił kieliszek.
– Fascynujące – odpowiedział z ironią Skawita, a następnie spokojnie przechylił alkohol.
– Taaak... – przeciągle odrzekł Gnierat, spoglądając w dal, której z oczywistych powodów późnych nocnych godzin ujrzeć nie mógł. – Tego samego dnia jeszcze, gdy zaciągnięto mnie do domu, moja mama, zamiast mi pomóc, dodatkowo mnie dobiła, a gdy już bić przestała, dopiero zaczęła opatrywać jakiekolwiek rany. Wezwali też Jędrynę, taką znachorkę, która siedziała nade mną całą noc, karząc mi wdychać jakieś dziwne zapachy z kociołka, nacierając jakimiś maściami i pojąc ziołami, po których ciągło mnie na wymioty. Co z tego, skoro moje mięśnie odmawiały takiemu wysiłkowi jak wymiotowanie? A potem... potem było jeszcze gorzej. Rano bolało mnie wszystko tak, że myślałem, że oszaleję. Wiedźma upierała się, że żadne kości nie są połamane, a na moje skargi, kazała mi wypić jakieś gorzkie cholerstwo. O dziwo, ból przeszedł, a ja jako tako mogłem wstać. Co prawda tylko tyle mogłem zrobić, ponieważ nawet oddawanie moczu przerosło moje siły i moje ciepłe siki popłynęły po nodze... Wstyd i hańba. Tylko to słyszałem w swojej głowie... i w swoim domu oczywiście. Na sąd kapłański mnie zaniesiono. Wykonanie jakichkolwiek ruchów... było w moim przypadku drobną niemożliwością. Wiesz co, Zatłoka?
– Co? – odpowiedział blondyn po chwili, uświadamiając sobie, że monolog bez jego wtrącenia nie będzie dalej ciągnięty.
– Wolałbym, by wyglądał on, tak jak ty chciałbyś, żeby wyglądał.
– W sensie?
– Wiesz... tylko ja... i ci wielcy kapłani...
– To jak to wyglądało?
Tego dnia mieszkańcy wszystkich okolicznych wiosek, jak jeden mąż, niczym za wezwaniem czarodziejskiego rogu, zebrali się w Mogirutanach. Mimo że już sam wschód słońca zapowiadał przepiękną jutrzenką kolejny cudowny dzień, a ogrom pracy niezbędnej do wykonania wręcz naglił, to im nie było spieszno do jej wykonywana. W życiu każdego człowieka są sprawy ważne i ważniejsze, pewne wydarzenia już nigdy się nie powtórzą, a ich ominięcie mogłoby zostawić żal w sercu i ból w nieco innej części ciała ludzkiego. W końcu niecodzienne na grażdariańskich wioskach zdarza się sąd kapłański, a takie sprawy zawsze na długo zostają w pamięci prostych ludzi.
Nie ma się jednakże co oszukiwać, żaden z przybyłych tutaj nie przybył, by współczuć, nikt z nich nie przyjechał, by pocieszyć. Wszystkich sprowadziła ta sama żądza obejrzenia ludzkiej krzywdy, dramatu, napawania się stratą, podbudowania własnego ego obejrzeniem tragicznych emocji. Poza tym każdy z nich podświadomie czuł, że będzie to temat numer jeden na najbliższe tygodnie, co, tym bardziej powodowało, że dla ludzi sąd w Mogirutanach stał się zdarzeniem, na którym być po prostu musieli.
Ludzie zawsze gadają i gadać będą, a z czegóż lepiej się pośmiać jak nie z ludzkiej niedoli, z człowieczych braków i prostej głupoty? Tego typu rzeczy to najlepsza polewka dla prostych chłopów, mająca większe znaczenie od chędóżki, alkoholu czy ważnej pracy na roli.
Drzwi od domu głównej winowajczyni tego stanu zostały otwarte. Kapłan Bożciech, grażdariański przywódca duchowy okolicznych mieszkańców, pośrednik pomiędzy nimi a wyznawanym przez nich bogiem Śtyrowidem i wszystkimi jego czterema postaciami, rozejrzał się z pogardą po zgromadzonym tłumie. Swoim wielkim kosturem utorował sobie drogę na pobliski pagórek stworzony z wielkiego głazu. Stanąwszy na nim, uniósł swój zdobiony kij do góry, trzymając ręce na jego końcach.
– Biada wam! – wrzasnął swym potężnym przenikliwym głosem. – Biada! Grzech straszliwy, grzech okropny, grzech potworny, grzech przeraźliwy! NA KOLANA, SYNY GRAŻDARII! – Tłum ludzi w raz, jak na rozkaz, upadł na tę część ciała.
– Pycha! – krzyknął po chwili, robiąc efektowną pauzę. Ludzie nie śmieli podnieść wzroku. – Pycha! W jakim celu przybyliście tu ludzie? Czyż nasz panujący nam obecnie Jasnowid, nie dał wam pięknej pogody, byście mogli w spokoju oddać się obowiązkom w polach i na roli? Czyż nie tam powinniście się znajdować? Cóż więc tu czynicie bezecne syny i córki? Gdzie są wasze kosy? Gdzie są wasze grabie? Gdzież macie narzędzia?
Bożciech uderzył kilkukrotnie w ziemię pastorałem, następnie zszedł z górki i wszedł pomiędzy klęczących. Przechodząc pomiędzy nimi, nie przejmował się wcale tym, że jego zdobiona laska zahacza boleśnie o poszczególnych wyznawców.
– Cóż spowodowało, że się tu wszyscy znaleźliście? Że przebyliście, niektórzy tak długą drogę? Pycha! – Zatrzymał się na środku tłumu. – PYCHA! PYCHA! PYCHA! Czyż to, że ktoś popadł w sidła grzechu, pozwala wam w jakikolwiek sposób czuć się lepszym i przybyć tu, by śmiać się z niego? Czyż to, że ktoś został wciągnięty w grzech, daje wam prawo z niego drwić? Czy grzech jednej osoby natychmiast musi powodować grzech wewnątrz was? Pycha! Tacy jesteście ludzie beznadziejni! – zakończył nieomalże ze łzami w oczach, wracając na górkę.
– Wynocha! – rzucił, nie obdarzając ich spojrzeniem. – WYNOCHA! Do swych prac! Wynocha! Do swych miejscowości! Wynocha! Do swojego życia!. Niech ostaną się tylko ci, co ostać się mają!
Grażdarianie z obu wiosek nieśmiało podnieśli wzrok. Spojrzeli po sobie, szukając kogoś, kto byłby w stanie przeciwstawić się słowu kapłana, kto sprawiłby, iż mogliby zostać. Nikt jednakże nie śmiał wnieść weta w tej sprawie. Temu też równie nieruchawo i niechętnie podnieśli swoje odwłoki i z jeszcze mniejszą ochotą udali się z powrotem do swych prac, do swych miejscowości, do swojego życia. Niektórzy jeszcze zatrzymywali się gdzieś w niewielkiej oddali, odwracali swój wzrok, licząc na uświadczenie choćby jednego słowa, na pozwolenie, by zostać choć chwilę, lecz Bożciech nieubłaganie patrzył na nich karcącym głosem.
– Nie takiego podejścia do tych spraw mnie uczono w młodości – rzucił Huniemir, sołtys Mogirutan. Bożciech odwrócił głową z wielką odrazą.
– Każdy ma taką dolę, na jaką zasługuje. Nie lza mi przyłożyć rękę do waszego grzechu. WON!
Chłopi usłuchali i odeszli wraz ze swymi kobietami, tam, gdzie powinni się udać skoro świt. Kapłan długo jednakże milczał jeszcze, nawet gdy ostatni, najbardziej oporny Mogirutanin zniknął mu z oczu. W końcu odwrócił się do zebranych. Jak sam nakazał, zostali tylko ci, którzy zostać musieli.
– Gnierat. Zadar. Wspaniali rodzice – rozpoczął wywód, pozwalając im jednocześnie podnieść się z klęczek. Sam usiadł na trawie, a pastorał położył sobie delikatnie tuż pod nogami. – Mam dla was same złe wiadomości. Nie będę też uciekał w oficjalne regułki sądu kapłańskiego... Powiem wprost, to nie był gwałt. Miłochna oddała się Gnieratowi z własnej woli. W przeciwieństwie do oddania się w ręce małżeństwa. – Młody Murżanin uśmiechnął się, reszta spojrzała na niego dziwnym wzrokiem. – Zrękowiny zostały zaaranżowane przez Niemira, a sama wybranka została zmuszona do ich przyjęcia siłą, przez swojego ojca.
– Tak to się tutaj robi drogi kapłanie Śtyrowida – odpowiedział natychmiast wymieniony Niemir.
– Więc nie ma tu, w tej pięknej wiosce, miejsca na miłość? – zapytał, srożąc brwi.
– Miłość przyjdzie sama.
– Nie! – odrzekł Bożciech stanowczo, choć wciąż bił od niego spokój. – Jestem tu od dwóch lat. Od dwóch lat nauczam was, jak być dobrymi ludźmi, nie podążyć drogą, która może sprowadzić was na manowce, a wy ciągle nie zrozumieliście nic. Jeden pali ludziom domy dla podbicia własnego ego; inny wyzywa od męskich przyrodzeń wszystkich niezależnie, czy to jego ojciec, matka czy brat; kolejny chleje całymi dniami niezależnie od pory roku. A jeszcze następny postanawia, że zmuszenie córki do ślubu za pieniądze jest doskonałym pomysłem... A gdzie zwykłe ludzkie uczucia?
W tym momencie powstał, statecznym krokiem podszedł do ojca Miłochny i zatrzymał się przed jego twarzą na odległość oddechu.
– Gdzie miłość dana nam przez Świtowida? Gdzie wolna wola, którą obdarował nas Jasnowid?! Gdzie sprawiedliwość, którą chce darzyć nas Ćmowid? Jesteście beznadziejni, ludzie! Nie zwracacie uwagi na zwykłe uczynki, nie zastanawiacie się, czy są one dobre czy złe, zatarła się wśród was tego granica... Jestem waszym kapłanem od dwóch lat! I ciągle nic!
Na powrót wrócił na wzgórze, tym razem teatralnie i ostentacyjnie wymachując rękoma, chwytając swój kostur tak, jak gdyby za chwilę sam piorun z nieba miał przejść przez jego dłonie.
– Uważam, że zasługujecie na zagładę. WSZYSCY! Wszyscy jak jeden mąż, za swe czyny zasługujecie na potępienie. Ale ja, jestem kapłanem Śtyrowida, nie mi decydować, kto zasługuje na dalsze życie. Ja was oczyszczę! Lub przyniosę wam zagładę! Zależnie od was i woli Śtyrowida.
Bożciech zrobił przerwę, dumnie patrząc w nicość krajobrazu. Następnie westchnął głośno i oparł się mocniej o kostur. Rozumiał, że jego wyniosłe słowa nie przynoszą efektu.
– Gwałtu nie było. Zrękowiny również zostają zerwane. Wasza droga Niemirze i Zadarze sprowadziła was na manowce. Miłość nigdy nie powinna powstawać na grzechu. – Przeniósł tedy wzrok na Gnierata. – Dokładnie, Gnieracie... dobrze słyszysz. Nie może być tak, że jedna osoba oddaje swą dolę drugiej osobie przed naszym bogiem Śtyrowidem, by już następnego dnia oddać swe wdzięki na sianie innej. Zgrzeszyliście perfidnie wszyscy. Zasługujecie na karę...
Kapłan odetchnął głęboko, jego wyraz twarzy przybrał wygląd kuli, w której kumuluje się bardzo wiele złych emocji.
– Zadarze, za twe czyny, przez okres lat dwóch, żadnych zrękowin z twych ust nie przyjmę. Niemirze, za twą niegodziwość twój młyn za darmo mielić ziarno będzie dla całej twojej wioski, a także dla każdego Murżewiczana, który przyjdzie do ciebie ze zbożem do zakończenia dożynek w tym roku. A ty, Gnieracie... zostaniesz żołnierzem!
– Co? – odezwał się po raz pierwszy ledwo słyszalnym głosem.
– Skawici wzywają Grażdarian do odbycia służby wojskowej. Jesteś ochotnikiem, Gnieracie!
– Ja nie chcę... – wyszeptał, choć chciał w tym momencie wrzasnąć.
– Mnie nie obchodzi, czego ty chcesz a czego nie! – wrzasnął natomiast kapłan, zbliżając się do Murżanina – Tak samo, jak ciebie nie obchodzi, czego od nas wymagają podstawowe prawa natury, wiary i tradycji. Mam cię po dziurki w nosie, rozumiesz?! Ciebie, całej twojej rodziny i waszych idiotycznych zachowań. Wyruszasz pojutrze z innymi Grażdarianami.
– Nie możesz kapłanie stać na drodze miłości – wydukał ciężkim głosem, próbując się podnieść.
– Nie masz pojęcia o miłości! – syknął przeraźliwym głosem. – Wszystkim wam poprzewracało się w głowie. Mylicie zauroczenie z miłością, zyski z uczuciami, zło z sumieniem, dobro z egoizmem. Wasze sumienia przestały istnieć! Istnieją tylko wasze egoistyczne zachcianki.
– Ale... – spróbował wtrącić się Gnierat.
– Nie chcę cię tu widzieć przez dwie pory roku, rozumiesz?! – wykrzyczał Bożciech z nienawiścią w oczach, przystawiając koniec kostura do szyi młodzieńca.
– Jak miłość ma przetrwać dwie pory roku bez wzajemnego spotykania się?
– Jeśli to prawdziwa miłość to przetrwa i piętnaście lat.
– Ale...
– RZEKŁEM! – Uderzył kosturem w ziemię tuż przed nosem Gnierata.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro