Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Special 10 - Siedemnaście świec - ♜1-3

J nie przepadał za poniedziałkami i miał ku temu wiele powodów.

Najważniejszym z nich było oczywiście to, że poniedziałki kojarzyły mu się z przymusem powrotu do szkoły, a co za tym idzie, kolejnymi pięcioma dniami męczenia się w ławce i słuchania o rzeczach, które w ogóle go nie interesowały. Bo niby z jakiej racji miał w końcu kojarzyć twórczość Shakespeare'a, słuchać o funkcji kwadratowej, czy znać dokładny przebieg bitwy pod Vittorio Veneto? Nie potrzebował wiedzieć żadnej z tych głupot. Mało tego! Nie od dziś był wręcz zdania, że wtłaczanie do głowy podobnych idiotyzmów zakrawało niemalże o zbrodnie przeciwko ludzkości. Shakespeare nie żył od dobrych czterystu lat, a żołnierze biorący udział w bitwie pod Vittorio Veneto złapaliby się za głowę, widząc, co dzieje się na niektórych wyprzedażach w pobliskiej galerii handlowej. Co zaś tyczy się funkcji kwadratowej... Cóż, Jeremiah nie sądził, aby kiedykolwiek przydała mu się do czegokolwiek. Ani funkcja ani tym bardziej kwadratowa.

Nienawidził ludzkich zajęć. Matematyki, angielskiego, fizyki... O biologii, czy chemii wolał nawet nie myśleć. Uważał, jak zresztą większość młodszych (i starszych) magów, że te konkretne zajęć to jeden wielki żart. Co gorsza, nie było w tym winy nauczycieli, ba, nie było w tym winy tych, którzy sprawowali pieczę nad systemem oświaty. Podobny stan rzeczy wynikał po prostu z ludzkiej niewiedzy, a na nią młodzi czarodzieje nie mieli niestety wpływu. Czarodzieje zawsze wiedzieli więcej, rozumieli więcej.

Okej, chemię jeszcze był w stanie zdzierżyć, ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy nauczyciel decydował się opowiedzieć swoim uczniom o jakichś ciekawszych eksperymentach. Oczywiście nie raczył ich nigdy zaprezentować, bo, cytując: „mogłoby się to źle skończyć", ale i tak było to lepsze, niż słuchanie przez całą lekcję o pantofelkach. Nawet J'a to nie interesowało, a był Magiem Zwierzęcym, do diabła!

Nikogo nie interesowało to, że pantofelki były pokryte rzęskami, czy że potrafiły poruszać się 2,5 milimetra na sekundę! I to podobno wcale nie oznaczało wolno! Chyba tylko wskazówki szkolnego zegara poruszały się równie „energicznie".

Jeremiah często miał ochotę rzucić w stronę nauczycieli, że ich poziom wiedzy jest na poziomie owych pantofelków. Rzucić to, a potem, dla zasady, rzucić jeszcze jakimś krzesłem czy dwoma. W sumie mógłby to zrobić, a potem wymazać pamięć potencjalnym świadkom. Tyle że wiązałoby się to ze złamaniem magicznych zasad, a na to J nie mógł sobie pozwolić. Zbyt wiele trzymało go w rodzinnym mieście, aby marzyło mu się trafić za karę do ukrytego wymiaru.

Na przykład Serina, która potrafiła sprawić, że nie przepadał za poniedziałkami ociupinkę mniej. Bo choć tego dnia szczerze nie cierpiał, tak uwielbiał niespodzianki, a właśnie w poniedziałkowy poranek Serina zapowiedziała, że przygotowała dla niego coś specjalnego.

– Co specjalnego? – zapytał, doganiając ją na ścieżce.

– Coś – odparła poważnie. – Nie powiem ci, bo nie będzie niespodzianki.

– Zabierzesz mnie gdzieś? O! A może dostanę jakiś super prezent? – wypytywał dalej, a że nie zareagowała na kolejne pięć pytań, przy okazji szóstego pociągnął ją za długi warkocz. Dziewczyna syknęła i zatrzymała się, aby spiorunować go wzrokiem. Zazwyczaj potrafiła mrozić swoim spojrzeniem, tym razem jednak J dostrzegł w jej oczach iskierkę wesołości. Uznał to za dobry omen. – To jak? Dostanę prezent?

– Dostaniesz to ty zaraz co najwyżej w nos, jeśli się nie uspokoisz – fuknęła, kładąc dłoń na kształtnym biodrze. – Powiedziałam. Niespodzianka to niespodzianka.

– Nie ukrywam, że chętnie przygarnąłbym nowego xboxa.

Uniosła brwi.

– Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego. – Poprawiła spadającą jej z ramienia torbę. J już jakiś czas temu zauważył, że zrezygnowała z uroczego, różowego plecaka, na rzecz bardziej... kobiecych dodatków. Chociażby wspomnianej torby, czy złotych kolczyków, które były tak długie, że bujały się w tę i we wte, gdy nieco za bardzo gestykulowała. Nie podobały mu się jakoś szczególnie, ale musiał przyznać, że miały swoje zalety. Stanowiły na ten przykład świetny pretekst, aby częściej dotykać jej włosów. W końcu ciągle istniało ryzyko, że zaplącze się w nie jakiś zbłąkany, krwistoczerwony kosmyk.

– Xbox byłby super – stwierdził, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. – Ewentualnie PlayStation. Nie jestem zbyt stronniczy.

– Śnij dalej, Shaw. Nie wydałabym na ciebie złamanego grosza.

– Trochę nieaktualna deklaracja, biorąc pod uwagę, że dwa dni temu kupiłaś mi w kinie nachosy.

– Tylko dlatego, że jęczałeś.

– Bo chciałaś przerwać świętą tradycję chrupania na seansie! Kto normalny idzie do kina bez popcornu albo nachosów?!

– Ludzie, którzy nie chcą przeszkadzać innym w oglądaniu filmów?

J głośno prychnął, a że Serina nie wyglądała ani na poruszoną, ani tym bardziej przekonaną, co do jego racji, chcąc podkreślić swoje oburzenie, skrzyżował ręce na piersi. Zważywszy jednak na to, że rękę miał tak naprawdę tylko jedną, wyglądało to dość kuriozalnie.

– Nie znasz się. Nie zamierzam zresztą dyskutować z kimś, kto do kina chodzi wyłącznie albo na komedie romantyczne, albo ckliwe dramaty. Jakby nie istniało milion innych, fajniejszych kategorii.

– Dobrze, następnym razem pójdziemy na horror. Zobaczymy, kto pierwszy zatęskni za ckliwymi dramatami.

J prychnął po raz drugi.

– Grasz nie fair, wiesz?

– Oczywiście. – Serina uśmiechnęła się do niego promiennie. – Inaczej nie ma zabawy.

Nim się spostrzegł, cofnęła się o krok, aby wsunąć dłoń pod jego ramię. Wciąż się do niego uśmiechając, pociągnęła go dalej ścieżką.

– Będziesz miał niespodziankę – powiedziała z zadowoleniem.

I choć J mruczał pod nosem coś o niesprawiedliwości, musiał przyznać, że dla takich momentów lubił przymykać oko na swoją niechęć do poniedziałków.

* * *

Ponieważ trwała obecnie biologia, J czuł się usprawiedliwiony, że ani trochę nie słucha nauczyciela. Nie miał zresztą na to czasu. Jego głowę zaprzątały o wiele poważniejsze sprawy, aniżeli durne bezkręgowce, czy inne owce.

Serina zmieniała się z dnia na dzień i chyba to przerażało maga najbardziej.

Nie chodziło o to, że zmieniała się na gorsze, co to to nie. A może właśnie chodziło właśnie o to? Chłopak już sam nie był do końca pewien. Wiedział jednak, że piętnastoletnia Serina nie przypominała już tej czternastoletniej Seriny. Stała się... dojrzalsza, pewniejsza siebie. Kiedy on wciąż wracał do domu w zabłoconych spodniach i z ranami na twarzy, ona zamieniła długie, delikatne sukienki na obcisłe dżinsy i bluzki eksponujące jej zmieniające się kształty. Oj, zmieniały się i to bardzo. I tak jak J coraz częściej przyłapywał się na tym, że lubi owe zmiany analizować, tak jeszcze częściej zdarzało mu się zauważać, że robią to też inni przedstawiciele płci przeciwnej. To podobało mu się zgoła mniej.

W ogóle mu się nie podobało. Gdyby mógł, chodziłby za Seriną krok w krok, aby kontrolować, czy aby na pewno nie śledzą jej żadne pożądliwe spojrzenia. Nie zamierzał nawet udawać, że chodziło o coś innego, aniżeli o zazdrość. Bo owszem, doskonale wiedział, że był zazdrosny i to chyba w najgorszy możliwy sposób, w jaki zazdrosny może być przyjaciel. Chciał mieć czarownicę tylko dla siebie.

Chciał ją po prostu chronić przed nieodpowiednimi osobami. Bo chodziło właśnie o to, prawda? W końcu był jej najlepszym przyjacielem; powinien trzymać rękę (dosłownie rękę) na pulsie i kontrolować, kto i kiedy się przy niej kręci. Nie mógł jej przecież zostawić samej.

Nawet jeśli Serina miała chłopaka, który z zasady powinien przejąć po nim rolę opiekuna, J nie był gotowy, aby się nią dzielić. Jeśli tamten chciał się z nią spotykać, proszę bardzo, ale to on był jej najlepszym przyjacielem. Tego nikt nie mógł mu odebrać.

Nie mógł...?

Przestawszy już kompletnie słuchać wywodu nauczyciela, zagapił się w okno. Pozostawała jeszcze jedna, dość istotna sprawa... Niespodzianka, którą przygotowała dla niego Serina. Dziewczyna nie chciała mu wyjawić, o co dokładnie chodzi, więc postanowił udawać głupiego. W rzeczywistości domyślał się jednak, że zachowanie czarownicy może mieć związek z datą, która tego ranka wyświetliła się na ekranie jego telefonu.

Czwarty maja. Tego dnia wypadały jego siedemnaste urodziny.

Nie przyznałby tego na głos, ale ten dzień zaczynał go niepokoić. Bał się. Bał się jak diabli. Nawet nie tyle tego, że już niebawem ma osiągnąć pełnoletność, ale tego, że w tym samym czasie Serina też dorastała, co roku świętowała kolejne, dwucyfrowe urodziny. Czasu nie dało się zatrzymać, tak samo jak tego, że jego przyjaciółka dorastała. Z małej, zadzierającej nosek dziewczynki, której pokazywał swoje wszystkie kolekcje żab, zmieniła się we wciąż naiwną, ale poważną nastolatkę. Dziewczynę, która zaczęła wstydzić się trzymać go za rękę, całować na powitanie w policzek, czy nocować z nim razem w jednym łóżku. Która rumieniła się, gdy zmieniał koszulki, a raz nawet nakrzyczała na niego, gdy rozlał sok i zapomniawszy o jej obecności, zaczął bez skrępowania ściągać przy niej spodnie. Spojrzał na nią wtedy w kompletnym szoku. Chyba tylko dla niego nie było w tym nic „niewłaściwego". Podkreśliła, że skoro ma chłopaka, nie powinien się przy niej więcej rozbierać. Chciała być fair w stosunku do „tamtego". Dziewczyny w związkach nie powinny przecież patrzeć na swoich przebierających się kolegów.

J zacisnął palce na długopisie. Jasne, wszystko rozumiał. Był w stanie zaakceptować granice, które Serina zaczęła z czasem wyznaczać, nie podobało mu się jednak to, że przez innego chłopaka, przy nim samym nie potrafiła się już czuć w pełni swobodnie. Znali się od dziecka. Był przy niej zawsze, gdy potrzebowała z kimś porozmawiać, wypłakać się, czy po prostu mieć się do kogoś przytulić.

Po prostu zawsze.

Dlaczego więc nagle to jego „zawsze" okazywało się mieć datę ważności? Czy przyjaźń mogła się przeterminować? W końcu taka mleczna czekolada też mogła się w końcu przeterminować, a nikt o zdrowych zmysłach by tego nie chciał.

Mag czuł się jak dziecko. Jak kilkuletni, naiwny malec, który chował cukierki z Halloween na dnie półki ze skarpetkami, wierząc, że zapasów wystarczy mu aż do kolejnego święta duchów. Z tym, że stare, roztapiające się pod wpływem ciepła słodycze faktycznie dało się zjeść nawet po upływie roku (oczywiście w teorii, bo w praktyce nie wytrzymywały w kryjówce nawet tygodnia). J obawiał się, że z oddalającą się od niego przyjaciółką może nie być tak łatwo. Zwłaszcza że do cukierków nigdy nie żywił tak silnych uczuć.

Czwarty maja... Okej, lubił urodziny. Uwielbiam dostawać prezenty i pławić się w tej całej otoczce urodzinowej wyjątkowości. Przez bite dwadzieścia cztery godziny mógł używać karty pułapki pod tytułem „ale przecież dzisiaj są moje urodziny". Cóż z tego, że w tym samym dniu urodziło się pewnie miliard innych dzieci, a każdego roku przybywało miliard kolejnych. Dla jego najbliższych czwarty maja był tylko i wyłącznie jego dniem.

Więc dlaczego jedyną osobą, na której potrafił się obecnie skupić, był nie on, a właśnie Serina?

Palce coraz mocniej zaciskały się na trzeszczącym długopisie. Co jeśli któreś urodziny przyjdzie jej spędzić z kimś innym? Z chłopakiem, a może nawet z mężczyzną, do którego jemu samemu było jeszcze dość daleko. Który będzie ją dotykał. Który poczuje na wargach jej chłodne, nieco niepewnie podążające usta. Zupełnie jak wtedy, w lesie...

Drgnął, słysząc cichy trzask. Spojrzał w dół i z westchnięciem, zsunął palce z pękniętego długopisu. Widać nawet wszechświat chciał mu przekazać, że nie powinien rozpamiętywać tamtego dnia. Było minęło. Tamten... tamte pocałunki nic nie znaczyły.

Serina była jego przyjaciółką, tylko i wyłącznie.

* * *

Nieco zaskoczyło go, że kiedy po południu wyszedł ze szkoły, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była stojąca w bramie Serina. W poniedziałki to on kończył zajęcia jako pierwszy, więc zwykle już w momencie opuszczenia sali, zaczynał myśleć nad tym, jak zorganizować sobie kolejną godzinę albo dwie. Z reguły wcale się nie nudził, pożytkował wolny czas, dokarmiając ptaki, albo przekopując teren za szkołą. To drugie zajęcie nie należało do najczystszych, J niespecjalnie przejmował się jednak ziemią pod paznokciami, czy trawą na butach. Ważniejsze od czystości było dla niego to, że już nie raz przyszło mu znaleźć w ten sposób zabłąkaną, schnącą na słońcu glizdę z gatunku Leśnych Forabesek. Biedactwa ciągle zapuszczały się zbyt daleko od swoich naturalnych, leśnych siedlisk, a kiedy w słońcu schły im skrzydełka, były zmuszone zakopywać się w ziemi i czekać na pewną śmierć.

Leśne Forabeski były glizdami wspinającymi się po starych, umierających drzewach; zgryzały z nich maleńkie skrawki kory, aby obudowywać nimi swoje delikatne skrzydełka. Niestety, tak jak natura obdarzyła je możliwością latania, tak rozumu dość im poskąpiła. Forabeski fruwały gdzie popadnie, obijając się o każdy kwiatek, liść, czy gałąź. Ciągnęło je do otwartej przestrzeni, więc chętnie opuszczały lasy, aby osiedlać się na pobliskich polach, czy, jak zauważył J, w rogach szkolnego boiska.

Oczywiście, jeśli już magowi udało się znaleźć jakąś Forabeskę, ostrożnie wyciągał ją z ziemi i chował w specjalnie przygotowanym pojemniczku (zawsze nosił ich w plecaku przynajmniej pięć), z zamiarem odniesienia jej na pobliskie drzewo. Serina nie była zbyt zachwycona, gdy podczas powrotu ze szkoły chłopak nagle przystawał i wyciągał z kieszeni pudełko z robakiem. Z czasem przestała jednak komentować jego około-zwierzęce dziwactwa. Po prostu marszczyła nos i odwracała wzrok, czekając, aż ten załatwi swoje sprawy.

Tego dnia Forabeski musiały radzić sobie same.

– Czy mnie moje piękne oczy nie mylą? – zapytał, podchodząc do czekającej na niego dziewczyny. Czarownica podniosła wzrok znad telefonu. – Serina Craight wagaruje?

– Uznałam, że w urodziny nie powinieneś na mnie czekać. – Uśmiechnęła się, choć jej mina sugerowała, że chodziło o coś zgoła innego. W końcu nie bez przyczyny cieszył się reputacją naczelnego kopacza wszelkiego rodzaju robactwa. Prawdopodobnie obawiała się, że nawet w urodziny intuicja nakaże mu wytaplać się w błocie i powitać ją, otrzepując źdźbła trawy ze skołtunionych włosów.

– Skoro już zaczynasz przeze mnie wagarować, to co będzie potem? – zamyślił się. – Zaczniesz nosić kaszkietówkę tył naprzód? A może będziesz piła sok prosto z kartonu! Ale tak wiesz... że potem odstawisz go do lodówki, żeby nikt się nie zorientował, że coś ubyło. Inaczej się nie liczy.

– I może jeszcze zacznę brać popcorn do kina.

Otworzył usta.

– Ty, młoda, ale weź się może tak nie rozpędzaj, co? Nie wszystko naraz. – Spojrzał na nią jak starszy, doświadczony mentor, gotów uświadomić uczennicę, że przed nią jeszcze bardzo długa droga. – Buntownikiem nie można się stać ot tak, z dnia na dzień. Szanuję za złe chęci, ale obawiam się, że popcorn to jeszcze nie twoja liga. Za miękka jesteś, żeby przeszkadzać ludziom na seansie.

Serina w odpowiedzi pokazała mu język.

– Tak, od tego możemy zacząć. Małe kroczki dla czarownicy, ale wielkie ku jej stopniowej degeneracji. Czy jakoś tak.

Dziewczyna przewróciła oczami. Odgarnęła za ucho opadający na czoło kosmyk włosów.

– Przestań się już wydurniać, co? – Chwyciła go za rękę. – Powinniśmy się zbierać. Mamy do przejścia spory kawałek.

J zerknął w dół, na ich złączone dłonie. Nie dotykała go w ten sposób od... w sumie od bardzo dawna. Zdążył już zapomnieć, jak drobne były jej ręce. Zupełnie jakby trzymał małą, nieporadną dziewczynkę.

– Nie wracamy do domu? – zapytał.

Serina, która także zdążyła zainteresować się różnicą między rozmiarem ich dłoni, uniosła wzrok.

– Co? Nie. Idziemy... gdzieś. Zobaczysz, jak będziemy na miejscu.

– A co ze Spicem? Nie bierzemy go?

– Nie. Przekupiłam twoją mamę, żeby odwróciła jego uwagę do czasu, kiedy nie wrócimy.

– Okej. Pozbyłaś się Spice'a, a to już wykracza poza moje kompetencje. Mam się bać?

Pokręciła głową.

– Nie. Niestety, z naszej dwójki to ja nie przepadam za szwendaniem się po lesie. Obawiam się, że akurat ty będziesz zachwycony.

* * *

Faktycznie poszli do lasu. I choć J mógłby go nazwać swoim drugim domem, tym razem czuł się w nim trochę nieswojo. Nie było przy nim Spice'a, nie miał pojęcia, dokąd ciągnie go Serina i najważniejsze, co będzie, gdy już dotrą na miejsce. Już dobre dwadzieścia minut wcześniej pozbył się wrażenia, że chodziło wyłącznie o wręczenie mu prezentu urodzinowego. Gdyby tak było, dziewczyna nie prowadziłaby go aktualnie leśną ścieżką.

Może i uwielbiał chodzić po lesie, ale jeśli Serinie zależało wyłącznie na odpowiednim klimacie, wystarczyłoby, aby ułożyła mu kilka szyszek na parapecie. Nie był aż tak wybredny, aby dopraszać się urodzin w naturalnym środowisku wiewiórek i dzięciołów. Nie chciał zresztą patrzeć, jak jego przyjaciółka na siłę powstrzymuje się od uwag na temat nieodpowiednich butów, czy odstających gałęzi, o które zdążyła zaczepić już jakieś dziesięć razy.

Zwłaszcza, że jedenasty okazał się przelać czarę goryczy.

– Jestem prawie pewna, że ostatnio nie było tu aż tyle drzew! – warknęła, tracąc resztki cierpliwości. – To normalne, żeby drzewa rosły przez noc? Bo wczoraj na pewno ich tu nie było!

Dla własnego dobra Jeremiah postanowił się nie odzywać. Wolał nie sugerować, że skoro nie rozpoznawała okolicy, to może (ale oczywiście tylko może, z naciskiem na „na pewno wcale nie"), przypadkiem się zgubili.

– Tego krzaka też tu nie było! – marudziła dalej piętnastolatka. Wskazując kolejne „elementy leśnego wystroju", które w ten czy inny sposób jej nie pasowały, zdążyła niemal całkowicie zapomnieć o obecności solenizanta. J postanowił jej więc nie przeszkadzać i podziwiać krajobraz.

A faktycznie było co oglądać. Słońce z trudem przebijało się przez gęste poszycie drzew, aby nagrzewać leżące tu i ówdzie, szorstkie kamienie. Cienkie gałęzie uginały się pod ciężarem liści, a ciemno zielona trawa z uporem pięła się w górę, aby muskać kapelusze tulących się do siebie grzybów. Widoczność ograniczała delikatna mgiełka, która osadzała się na mchu i nosie J'a. Mag mógłby przysiąc, że tak jak wszystko w lesie, ona także posiadała swój wyjątkowy zapach.

Mimo to, z czasem przestał się nim napawać.

– Wiesz co? – zaczął ostrożnie, zrównując się z Seriną. Dopóki dziewczyna narzekała na drzewa, czy grzyby, był spokojny, gdy jednak sam stopniowo przestał kojarzyć ścieżkę, ogarnął go lekki niepokój. Zaczynał się martwić, że faktycznie się zgubią. – Super spacer i w ogóle, ale może byśmy tak zawrócili.

Czarownica momentalnie się zatrzymała.

– Co? Nie, nie możemy! – Odwróciła się spanikowana. – Już prawie jesteśmy na miejscu. Na pewno.

Chyba sama była świadoma, jak wyraźnie w jej głosie dało się wyczuć niepewność, bo przygryzła wargę. Nie była tego wcale taka pewna. Dla kogoś, kto wchodzić do lasu od święta, każda ścieżka wyglądała tak samo.

– Idziemy tak już dobrą godzinę – zauważył mag, rozglądając się na boki. – Olać moje urodziny. O ile nie wyciągniesz z tej swojej torebki śpiworów, to żadne z nas nie jest przygotowane na nocowanie na ściółce. Jeszcze trochę i zacznie robić się ciemno. Już całkiem stracimy orientację.

Spojrzał na nią z nadzieją, że zrozumie. Serina stała, w milczeniu zaciskając usta. Przez chwilę J założył nawet, że szykuje się, aby zrobić mu wykład na temat tego, że w jej słowniku nie istnieje coś takiego jak „tracenie orientacji". Okazało się jednak, że jej uwaga skupiła się na czymś zupełnie innym.

– Czyli, że ty – zaczęła, zaciskając palce na rączce torebki – pamiętałeś, że masz dzisiaj urodziny, tak? Udawałeś, że nie masz pojęcia, o co chodzi.

Westchnął, uświadomiwszy sobie, jak poważny błąd popełnił. Było już jednak za późno, aby dalej udawać, że o niczym nie wie.

– Z mamą gadałaś, ale zapomniałaś o ojcu. Złożył mi rano życzenia – przyznał, drapiąc się po karku. – Poza tym mam kalendarz w telefonie. Ciężko byłoby nie połączyć faktów. Żeby jednak nie było, bardzo starałem się nie zorientować! Nie chciało mi się wyłączać rano budzika.

Może nawet pociągnąłby ten żart dalej, ale w porę ugryzł się w język. Serina nie miała raczej ochoty na słowne przepychanki, bo spojrzała na niego z tak żałosną miną, że natychmiast pożałował, że się odezwał.

– Chciałam ci zrobić niespodziankę. – Zadrżała jej warga.

– Hej. – Podszedł, a że nadal była od niego sporo niższa, zdecydował się nachylić. Musnął kciukiem jej policzek. – Domyślam się, że przygotowałaś dla mnie coś specjalnego i bardzo ci za to dziękuję. Ale wiesz, zgubić się w lesie to naprawdę nic przyjemnego. Wracajmy do domu, dobrze? Jeśli ścieżka zacznie się rozwidlać, będzie dość nieciekawie.

Nie odsunęła jego ręki, nie powiedziała nawet, że sam powinien to zrobić, bo zanadto się zbliżył. Zamiast tego spojrzała na niego spod rzęs. Jej usta wykrzywiły się w dość niecodziennym grymasie. Z jednej strony za nic w świecie nie chciała dać za wygraną, z drugiej jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że w którymś momencie może przekroczyć granicę. Głupio byłoby się zgubić w lesie w dniu urodzin najlepszego przyjaciele. Jakby tego było mało, właśnie z tym przyjacielem.

Jeremiah wiedział, że nienawidziła, kiedy coś szło nie po jej myśli. Choć zaczęła dopuszczać do siebie myśl, że prędzej czy później oboje stracą orientację, daleko jej było do przyznania, że powinna pomyśleć nad wywieszeniem białej flagi.

– Pójdziemy do mnie, co ty na to? – spróbował znowu. – Kupimy po drodze jakieś chipsy i colę, a potem obejrzymy super film. Niczego więcej nie potrzebuję do cieszenia się z urodzin.

Może nawet zdołałby ją przekonać, gdyby nie to, że po raz kolejny nieopatrznie wspomniał o urodzinach. W oczach dziewczyny na nowo zapłonął ogień determinacji.

– Nie ma mowy – powiedziała, odsuwając się od niego. Nim zdążył się odezwać, wcisnęła mu do ręki swoją torebkę. – Masz urodziny, nie zamierzam nigdzie wracać. Ani nas zgubić.

– Co ty...? – zaczął, ale zamilkł, widząc, że Serina odwraca się i z przymkniętymi oczami, zaczyna coś do siebie szeptać. Gdy wyciągnęła przed siebie wyprostowaną dłoń, zrozumiał, że rzuca zaklęcie.

– Nauczyłam się tego jakiś tydzień temu. – Ugięła mały i serdeczny palec. Środkowy opuściła tylko do połowy, kciuk zaś skierowała w bok. Jedynie palec wskazujący pozostał wyprostowany. – Zobaczymy, czy zadziała.

– Zaklęcie lokalizacyjne. Na pewno wiesz, co robisz?

– Na pewno. A przynajmniej na pewno w jakichś osiemdziesięciu procentach.

– Żeby te dwadzieścia procent nie spowodowały, że wywieje nas do Chin.

Puściła jego komentarz mimo uszu. Powoli zatoczyła ręką niepełne koło, następnie opuściła ją nieco w dół i zgięła wskazujący palec. Gdy po chwili na powrót rozchyliła dłoń, po jej wewnętrznej stronie pojawiła się kula białego światła.

– Inverticae id inon perdi – wyszeptała, akcentując ostrożnie każde słowo. – Odnajdź to, co zagubione.

Jasna, cienka niczym włos, nić wysunęła się z blasku, po czym opadła na ziemię i zaczęła płynąć po ścieżce. Mieniła się w promieniach słońca niczym prawdziwe złoto. Ów poblask sugerował, że zaklęcie zostało rzucone poprawnie.

J gwizdnął z uznaniem.

– Nieźle. – Przykucnął, aby dokładniej przyjrzeć się nici. Spróbował dotknąć jej palcem, ale w miejscu, w którym znalazła się jego dłoń, skoncentrowane w jednym punkcie światło po prostu gasło. Rozbłysło na powrót dopiero, gdy wycofał rękę. – Wiesz, że widzę twoją nić?

Serina otrzepała dłonie z niewidzialnego pyłku.

– Dziwne. Mogłabym przysiąc, że w książce było napisane, że widzi ją tylko ten, kto rzucił zaklęcie. – Powiodła spojrzenie na znikającą w głębi lasu ścieżkę. – Zresztą nieważne. Ważne jest to, że czar zadziałał, co oznacza, że nie możemy być daleko. Nić jest widoczna tylko, wtedy gdy cel znajduje się nie więcej niż w promieniu pół mili.

J'owi odpadły ramiona.

– Dobra. Pół mili jestem w stanie zaakceptować. Ale potem wracamy.

Oddał jej torebkę i niechętnie ruszył dalej ścieżką. Specjalnie liczył kroki, aby po pokonaniu odpowiedniego dystansu, przekonać Serinę do powrotu. Okazało się to jednak niepotrzebne. Niecałe dwieście kroków od miejsca, z którego wyruszyli, drzewa zaczęły się rozstępować. Ścieżka rozszerzyła się, aby zaraz zniknąć zupełnie, zastąpiona przez niską trawę. Wszędzie roiło się od kwiatów we wszystkich możliwych kolorach.

Nić wyprowadziła ich na niewielką polanę.

Na środku której J ujrzał dość niecodzienny widok.

– Spice? – Zamrugał, widząc biegającą w te i z powrotem Oregotkę, za którą goniła złota nić. Małpka próbowała odgonić się od niej dwoma pasiastymi ogonami, ale i to nie odstraszyło dziwnego przeciwnika. Nić ciągnęła się za zwierzęciem, jakby przyciągał ją wyjątkowo czuły lokalizator. Albo pewne zaklęcie.

– O rany, Spice! – krzyknęła Serina, kiedy znalazła się obok J'a i zobaczyła, co dzieje się na polanie. – Już cię ratuję!

Machnęła ręką i przerwała czar akurat w chwili, w której nić zaczęła doganiać pędzącą w ich stronę małpkę. Zziajany Spice od razu wskoczył swojemu tacie na ramię. Chwycił go kurczowo łapkami i wysunął z pyszczka język. Kiedy już trochę odpoczął i dotarło do niego, że niebezpieczeństwo zniknęło, nastroszył groźnie futerko. Rozejrzał się dookoła, jakby szukał przeciwnika, a kiedy go nie znalazł (nić bowiem zdążyła rozpłynąć się w powietrzu), w tylko sobie znanym języku zaczął odgrażać się trawie. Tak dla zasady, żeby żadne inne latające sznurki nie zdecydowały się go gonić.

– Ale... – J pogłaskał go po futerku. – Co tu robi Spice?

– Ja go przyniosłam. – Z leżącego na trawie koca podniosła się jego mama, Iden. – Serina uznała, że nie możesz świętować urodzin bez swojego najlepszego przyjaciela.

Mag otworzył usta. Spojrzał najpierw na uśmiechającą się niewinnie Serinę, a potem na Spice'a, który zaczął ocierać się o jego policzek.

– Czyli że ciebie też w to wciągnęła.

– Nie było łatwo. – Zaśmiała się Iden. Otrzepywała właśnie spódnicę z resztek trawy. – Czekał na ciebie od rana pod drzwiami i za nic nie chciał nigdzie bez ciebie wychodzić. Dał się wyciągnąć, dopiero gdy obiecałam mu całą puszkę mokrej karmy.

– Squick! – oburzony Spice, skrzyżował łapki na brzuszku. Machając ogonami, wbił w kobietę znaczące spojrzenie. – Squick! Squick!

– Dobrze, masz rację. W umowie były dwie puszki.

Jeremiah przekrzywił głowę.

– Dobrze wiedzieć, że twoja lojalność kończy się tam, gdzie zaczyna żołądek – zauważył. Spice tylko wzruszył łapkami. – Mały zdrajca. Przekupiony byle puszką karmy.

– Squick! Squick!

– Dwiema. To nie zmienia faktu, że nie ma powodu do dumy, głodomorze.

Małpka znów wystawiła język, tym razem intencjonalnie. Iden tymczasem klasnęła w dłonie.

– Dobrze. Skoro już dotarliście na miejsce, będę się zbierać. Wy też postarajcie się wrócić przed zmrokiem. Nie chciałabym, żebyście się włóczyli w nocy po lesie.

Dopiero wtedy Jeremiah zauważył, że na polanie oprócz dużego koca znajdowało się jeszcze wiele innych rzeczy. Najbardziej w oczy rzucał się drewniany kosz piknikowy, z którego wystawała jakaś butelka. Obok znajdowały się ozdobne talerzyki z kanapkami, owocami, a także ciastem! Tort, bo był to najprawdziwszy tort, a nie jakieś tam szarlotki, czy inne serniki, został pokryty gigantyczną warstwą błękitnego lukru. Powtykane w nią świeczki widać było już z daleka, J nie musiał liczyć, aby wiedzieć, że znalazło się ich dokładnie siedemnaście.

Na szczęście jego mama pomyślała o tym, aby przykryć tort szklanym kloszem. Zapach nie kusił ani latających w pobliżu owadów, ani ciekawskiego Spice'a, który z chęcią zanurzyłby czarny nosek w słodkich warstwach ciasta.

– To wszystko... dla mnie? – zapytał Jeremiah, podchodząc bliżej. Gdy się rozejrzał, dostrzegł unoszące się gdzieniegdzie, kolorowe bańki powietrza. W każdej z nich znajdował się maleńki płomyczek i ją rozświetlał. Zupełnie jakby wszędzie wokół latały barwne świetliki.

– Serina wymyśliła, że musisz mieć wyjątkowe urodziny. – Poczuł na policzku cmoknięcie. Nie zdążył się odwrócić, a już znalazł się w matczynych objęciach. – Wszystkiego najlepszego, synku.

– Tak, wszystkiego najlepszego. – Serina dołączyła do życzeń. Uniosła dłonie. Trzymała w nich wianek upleciony z polnych kwiatów. – Nie mamy czapeczki, więc to musi ci wystarczyć.

J zaśmiał się i pozwolił, aby dziewczyna założyła mu wianek. Chwilę układała go tak, aby jak najlepiej komponował się na błękitnych włosach, po czym odsunęła się, aby ocenić swoje dzieło.

– No i? Jak wyglądam?

– Idealnie – powiedziała, a w jej głosie pobrzmiewała szczerość. Zarumieniła się. – Jest idealnie.

Później nastąpiło krótkie pożegnanie. Iden przytuliła Serinę, po czym dwukrotnie zapewniła Jeremiaha, że tak, wie, którędy iść i nie, na pewno się nie zgubi. Gdy już upewniła się, że jej syn nie będzie marnował czasu na zamartwianie się o to, czy dotarła bezpiecznie do domu, ruszyła pewnym krokiem w stronę drzew. Nie minęło wiele czasu, a zniknęła w gęstych zaroślach. J, Serina i Spice zostali na polanie sami.

– To... – zaczęła Serina, odkładając torebkę. – Podoba ci się niespodzianka?

– Żartujesz? – Podszedł do niej, po czym mocno ją przytulił. – Oczywiście, że mi się podoba! Jest ciasto i w ogóle. Skombinowałaś nawet Spice'a!

Wyżej wymieniony jegomość przekrzywił łebek. Chwilę wpatrywał się w tatę, rozważając, czy powinien się obrazić za to, że został wymieniony po torcie, a nie przed. Uznał jednak, że w urodziny wypadało przymknąć oczka na jego nazbyt częste, słowne pomyłki. Pozwalając mu się jeszcze trochę poprzytulać, wrócił do robienia tego, co wcześniej tak niespodziewanie mu przerwano. Analizowaniem zawartości poszczególnych talerzyków.

– Tort piekła twoja mama – powiedziała Serina, po tym, jak już usiedli na kocu. Jeremiah wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak wiele jedzenia się na nim znalazło. Prowiantu było tyle, że spokojnie mogliby zaprosić na urodzinowy piknik cały zastęp głodnych harcerzy. – Wianek... no robiłam go sama. Jest trochę koślawy, ale przynajmniej się trzyma.

– Jest świetny – stwierdził, unosząc dłoń, aby musnąć palcami jeden z odstających kwiatów. Niektóre płatki łaskotały go w czoło, ale postanowił o tym nie wspominać. Naprawdę uważał, że wianek był piękny. – Nie wiedziałem, że potrafisz...

W tym samym momencie rozbrzmiał dzwonek telefonu. Serina, która akurat obrywała Spice'owi winogrona, wyprostowała się jak struna. J zamilkł, domyślając się, kto mógł dzwonić.

Dziewczyna wyciągnęła telefon z torebki, ale nie spojrzała na wyświetlacz. Poczekała aż dzwonek zamilknie, po czym z ulgą wróciła do podawania małpce kolejnych owoców. Niestety, Spice nie nacieszył się zbyt długo winogronami, bo telefon rozdzwonił się na nowo. Dziewczyna przygryzła wargę i znów wzięła go do ręki. Tym razem sprawdziła, czyj numer wyświetlał się na ekranie.

– Może odbierzesz – zaczął J, od niechcenia gładząc krawędź koca. Choć bardzo starał się tego po sobie nie pokazać, nagle stracił dobry humor. – To chyba ważne.

Serina drgnęła. Uniosła wzrok znad telefonu i uśmiechnęła się łagodnie.

– Nie. Przepraszam. To... on.

Palce J'a znieruchomiały.

– I dlatego nie odbierasz?

– Tak. Mówiłam mu, że dzisiaj świętuje bardzo ważne urodziny. – Bez namysłu wyłączyła telefon i wrzuciła go do torebki. J zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Zwykle, gdy „on" dzwonił, odbierała prawie natychmiast.

– Ty... pewna jesteś?

– Tak. To twój dzień, więc nie zamierzam zmarnować z niego ani minuty. Dzisiaj nie ma mnie dla nikogo. Jestem cała twoja.

J otworzył usta, słysząc tę żarliwą deklarację. Serina po chwili także uświadomiła sobie, jak musiała zabrzmieć, bo zarumieniła się aż po czubki uszu. Mało brakowało, a zrobiłaby się równie czerwona, co jej włosy.

– Oj, wiesz, o co chodzi. – Aby zająć czymś ręce, sięgnęła po leżącą na skraju koca zapalniczkę. – Nie gap się tak, głupku. Lepiej myśl nad życzeniem. Zaraz będziesz zdmuchiwał świeczki.

Uśmiechnął się do niej serdecznie i zgodnie z prośbą, a raczej rozkazem, spuścił wzrok. Zerknął z zadowoleniem na czekający pod szklanym kloszem tort. Siedemnaście świeczek... A przecież zdawać by się mogło, że urodził się dopiero wczoraj. Siedemnaście lat minęło jak jeden dzień, no... ewentualnie rok, w końcu jednak coś tam przeżył. Ale reszta...? Gdzie uciekł cały ten czas?

Pokręcił głową. Serina miała rację, pewnymi rzeczami nie warto było zaprzątać sobie głowy. Nieważne, co miała przynieść przyszłość, Jeremiah i tak nie miał na nią wpływu. Ważne było tu i teraz. Spice dyskretnie wyciągający łapkę w stronę kanapki z szynką... Serina, która przyglądała mu się z tym swoim uroczym, trochę niepewnym, a zarazem kpiącym uśmiechem. Kolejno zapalane przez nią świeczki i prośba, aby pomyślał życzenie (oczywiście, że poprosił w duchu, aby poznała się na... tamtym. Aby dostrzegła, że nie jest dla niej odpowiedni, zrozumiała, jak bardzo nie zasługuje na jej uczucie).

Zdmuchiwał kolejne świece z niejawnym przeczuciem, że niebawem wszystko się zmieni. Mimo to cały czas się uśmiechał. Czwarty maja był jego własnym, wyjątkowym dniem.

I Jeremiah zamierzał się nim cieszyć, bo choć nie należał do najświętszych, zasłużył, aby spędzić go razem ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi.

4 maja to ważna data (nie, nie tylko dlatego, że dziś zaczynają się matury). To ważna data, ponieważ dokładnie rok temu narodził się Jeremiah Shaw. Być może poznaliście go na instagramie osiatek, być może po raz pierwszy zetknęliście się z nim w trzecim tomie Przebudzenia. Nie zmienia to faktu, że nasz niebieskowłosy mag kończy dzisiaj rok. Z tej okazji musiał powstać dedykowany mu rozdział <3


- Wszystkiego najlepszego dla tego cudownego, zdecydowanie aż nazbyt przystojnego pana! -



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro