Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

*Rozdział 3*

Misurie miała rację, gdy stwierdziła, że magiczne przypominajki nie należały do zbyt przyjemnych. Kiedy tuż przed siódmą, nad moim łóżkiem zmaterializował się zielony, półprzezroczysty kogut, myślałam, że zejdę na zawał. Krzyknęłam z przerażenia, machając rękami, przez co boleśnie spadłam z łóżka na podłogę. Przy okazji pociągnęłam za sobą kołdrę zaplątaną pomiędzy nogami. Gdy jęczałam i przeklinałam, zwierze w odpowiedzi głośno zapiało. Miałam wrażenie, że śmiało się w ten sposób z mojej nieporadności.

Pogrążona w półśnie, machnęłam palcem, a chmura posłusznie się rozpłynęła. Dopiero wtedy, z ulgą zmieszaną z westchnieniem bólu, położyłam głowę na ziemi. Spędziłam kilka minut leżąc na wznak, gapiąc się w sufit i przypominając sobie, gdzie w ogóle się znajdowałam.

Budzik wskazał siódmą, więc w końcu niechętnie wstałam. Głupio byłoby spóźnić się pierwszego dnia zajęć, a musiałam jeszcze przecież zdążyć na śniadanie.

Zrobiło mi się niedobrze na myśl o jedzeniu. W domu bywało różnie jeśli chodziło o zdrową dietę, raczej nie spożywałam systematycznie posiłków, a tym bardziej śniadań, na które, śpiesząc się rano do szkoły, zwyczajnie nie znajdywałam czasu. Nikt również nie uczył mnie przychodzić na jedzenie o określonych godzinach, więc często albo bagatelizowałam posiłki i nie miałam nic w ustach przez wiele godzin, albo kończyłam na piętrze z talerzem kanapek i paczką chipsów, które pochłaniałam potem na leżąco na łóżku. Patrząc na mój styl życia, nie jeden dietetyk załamałby ręce. Cud, że jeszcze od tego wszystkiego nie chorowałam.

Westchnęłam. Głodna czy nie, trzeba było wmusić w siebie przynajmniej trochę jedzenia. W Cennerowe'ie nikt nie patrzył na to, czy uczeń przychodził na posiłku. Wyznaczono godziny, w których je wydawano i na tym koniec, później radź sobie sam. Jeśli ktoś przegapił lub specjalnie opuścił śniadanie, nie miał innego wyjścia jak w cierpieniu, z burczącym brzuchem czekać na obiad.

Na wpół przytomna poszłam do łazienki i przemyłam twarz. Wcale nie poczułam się trzeźwiej, ale przynajmniej nie kleiły mi się oczy. Tak przygotowana, umyłam zęby, zrzuciłam piżamę i założyłam bieliznę.

Czesząc włosy, przeszłam do pokoju kompletnie zapominając, że paradowałam w bieliźnie, a drzwi były przecież otwarte. Szybko dotknęłam ucha, a cała zawartość walizki wysypała się na ziemię. Odnalazłam czarne rurki i w ekspresowym tempie wciągnęłam je na pupę. Potem podeszłam do szafy i z bólem zdjęłam z wieszaka jedną z koszul. Dwie były rozpinane, a dwie miały tylko dwa guziki na górze. Wybrałam tą rozpinaną. Siłując się z guzikami, podniosłam z biurka krawat. Zarzuciłam go na szyję, ale nie zawiązałam. Zatrzymałam się z rękami uniesionymi ku górze i uniosłam brwi. Z przerażeniem odkryłam, że nie wiedziałam jak się wiązało takie rzeczy!

Nie miałam dużo czasu, więc zostawiłam myśl o krawacie daleko w tyle i postanowiłam skupić się na razie na śniadaniu. Włożyłam na nogi czarne tenisówki, które nawet nie tak źle komponowały się ze spodniami, a następnie wyszłam z pokoju. W salonie wciąż siedziała otyła kobieta, którą widziałam wieczorem, gdy przed ciszą nocną przyszłam oddać klucz.

- Dzień dobry - przywitała się z uśmiechem. Ciekawe, czy w ogóle spała?

- Dobry - odpowiedziałam, ziewając. - Przyszłam po klucz.

Kobieta wstała z kanapy i uniosła koszyk pełen błyszczących breloczków. Kluczyki obijały się o siebie, pobrzękując i robiąc niesamowicie dużo hałasu. Kojarzyło się to z dźwiękiem jakie wydawało pudełko, do którego ktoś wrzucił luzem kilkanaście metalowych śrubek i zaczął nim energicznie potrząsać.

Opiekunka podsunęła mi pod nos koszyk, więc wyciągnęłam rękę. Z łatwością odnalazłam swój klucz, ponieważ doczepiłam do niego kolorowego futrzaka, wyróżniającego się na tle innych breloków. Poleciła mi to właśnie kobieta, bo pojedynczych kluczy nie dało się praktycznie w żaden sposób rozróżnić. No, chyba że metodą prób i błędów.

Wróciłam do pokoju, zgarnęłam z biurka kilka zeszytów, które wpakowałam do plecaka i zamknęłam drzwi. Upewniłam się na wszelki wypadek, że drzwi ani drgnęły.

- Wie pani, czy już jest śniadanie? - zapytałam, gdy znów mijałam salon. Zapomniałam zapytać o to poprzedniego dnia Misurie albo Dafne, więc teraz byłam zdana na łaskę przypadku.

Kobieta przytaknęła.

- W szkole posiłki są wydawane od szóstej trzydzieści - oznajmiła przyjaźnie. Ciekawiło mnie jakiego przedmiotu uczyła, bo wydawała się całkiem sympatyczna. - Możesz śmiało iść zjeść.

Uśmiechnęłam się i szybko zbiegłam na dół. O dziwo, choć po przebudzeniu nie czułam głodu i sądziłam, że skończę, wmuszając w siebie śniadanie, na schodach kompletnie zmieniłam zdanie. Wpadając na wracających ze stołówki uczniów i słuchając urywanych komentarzy na temat pysznych dań, dopadł mnie tak wyraźny głód, że aż przyśpieszyłam i ostatnie schodki pokonałam niemal skacząc. Oczami wyobraźni już widziałam złociste tosty i aromatyczne, wypełnione dżemem naleśniki, które tylko czekały, aż jakiś uczeń zatopiłby w nich zęby.

Poczułam mieszankę wielu zapachów, zanim jeszcze w ogóle weszłam do stołówki. Wszystkie były nieziemskie i tak mocno działały na moje kubki smakowe, że aż musiałam przełknąć ślinę. Idąc za aromatem, analizowałam co podano na śniadanie. Marzyło mi się coś dobrego, ale na tyle pożywnego, żebym wytrwała do końca zajęć.

No i się nie zawiodłam. Westchnęłam z zachwytu, widząc w bufecie kolorowe, owocowe koktajle, kanapki z białym twarogiem i rzodkiewkami, gotowany ryż z kawałkami kurczaka w sosie, bekon, a także wiele innych pyszności. Stałam zwyczajnie przed szwedzkim stołem.

Nałożyłam na tacę kilka złocistych tostów, trzy plasterki sera i malutkie pudełeczko z dżemem. Kusił mnie sorbet bananowy, ale raczej nie miał wielu wartości odżywczych, więc w ostatniej chwili odpuściłam go sobie na rzecz jogurtu naturalnego z płatkami. Tak przygotowana, obróciłam się w stronę stołów. Jadalnia ciągle wypełniała się nowymi magami, a zegar tykał. Musiałam w miarę sprawnie poszukać wolnego miejsca.

Na początku pomyślałam o Dafne, która zbiegiem okoliczności również znalazła się na stołówce i siedziała niedaleko drzwi. Rozmowa z białowłosą byłaby zdecydowanie przyjemniejsza niż spożywanie posiłku w samotności, ale pomimo chęci, nie ruszyłam się z miejsca. Podejrzany wydał mi się fakt, że choć obok nastolatki dostrzegłam wolne miejsce, nikt nawet nie pomyślał, żeby je zająć.

To wzbudziło moje podejrzenia. Dafne była miła, z tego co słyszałam od Misurie, wnioskowałam, że znajomi ją lubili. Tym bardziej nie rozumiałam, dlaczego uczniowie, bez żadnego powodu, od niej stronili.

Odpowiedź przyszła sama. Pojawiła się od razu, gdy przeniosłam wzrok na sąsiada dziewczyny. Rozmawiała ona ze szczupłym, o wiele od niej wyższym chłopakiem, który wyglądał jakby życie dało mu nieźle w kość. Słowa towarzyszki, najwidoczniej niezbyt przyjemne, tylko jeszcze bardziej wyprowadzały go z równowagi. Zaciskał szczękę do granic możliwości, a palcami bębnił niecierpliwie w blat, co jakiś czas zaciskając je na krawędzi stołu. Słuchał czarownicy w milczeniu, w spokoju przyjmując jej oskarżenia. Mimo to każdy w okolicy widział gołym okiem, że hamował się przed wybuchem gniewu.

Wzdrygnęłam się na widok chłopaka. Nastolatek miał w sobie coś, co sprawiało, że wszyscy trzymali się od nich z daleka. Nie chodziło jednak o wygląd, bo w tym przypadku nie dało się do niczego przyczepić. Twarz maga była pociągła, zadbana i pozbawiona skaz w postaci pieprzyków, czy chociażby zarostu. Miał śniadą cerę, a także ładnie zarysowaną sylwetkę, co świadczyło o jego prawdopodobnym zamiłowaniu do sportu i regularnych ćwiczeń. Dobrze się przy tym ubierał, a u nastolatków zdarzało się to niezwykle rzadko. Już za sam ostatni punkt powinno się za nim oglądać przynajmniej kilka dziewczyn ze stołówki.

Uważniej przyjrzałam się czarodziejowi. Na tle jego smoliście czarnych, precyzyjnie przyciętych włosów przebijało się pomarańczowe pasemko. Zmrużyłam oczy. Nie było to dziesięć kosmyków, czy pięć, ale jedno, za to wyraźne jak cholera.

- Pewnie okazało się, że jednak jest ładna.

Podskoczyłam, mocniej zaciskając palce na tacy. Przypomniałam sobie, że ciągle stałam na środku jadalni i gapiłam się w jeden punkt. Z boku musiało to wyglądać co najmniej dziwnie.

Myślałam, że ktoś nakrył mnie na podglądaniu pary, więc już miałam się odwrócić i zacząć tłumaczyć, kiedy napotkałam na swojej drodze znajome, fioletowe oczy. Zmarszczyłam brwi na widok zaspanej Misurie.

- Nie skradaj się tak - odetchnęłam urażona, sprawdzając czy Dafne przypadkiem nas nie usłyszała. Na szczęście była zbyt zajęta krzyczeniem na chłopaka, żeby zwracać uwagę na cokolwiek, co działo się w stołówce. - Przestraszyłaś mnie.

Zielonowłosa uśmiechnęła się, trąc powieki. Dopiero przyszła, bo nie zdążyła wziąć jedzenia.

- Sorki, nie mam wyczucia jeśli chodzi o powitania. - Ziewnęła, po czym wskazała jeden ze stołów, który właśnie się zwolnił. - Siadamy, czy zostajesz i podglądasz Daf?

Zarumieniłam się, zawstydzona, że moje zachowanie było aż tak oczywiste. Może i zdążyłyśmy się zbliżyć, ale jakoś nie spodziewałam się, żeby dziewczyna ucieszyła się, gdyby spostrzegła, że ją podglądałam. Bez zastanowienia ruszyłam więc szybkim krokiem do stołu, aby zejść z pola widzenia uczniów. Misurie powlokła się za mną niczym cień. Tylko jej lekko rozbawiona mina zdradzała, iż bawiła ją cała sytuacja.

Usiadłam na krześle i na wszelki wypadek pokręciłam głową na boki, sprawdzając, czy ktoś zainteresował się moim dziwnym zachowaniem. Nic na to nie wskazywało, więc na szczęście uniknęłam zbłaźnienia się.

- Tak właściwie to o kim przed chwilą mówiłaś? - zapytałam, kładąc tacę na blacie. Zielonowłosa, która właśnie przymierzała się do zajęcia sobie miejsca, spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - W sensie, kto jest ładny?

- Aaa... No ta jego kuzynka - wyjaśniła dziewczyna, spoglądając w zamyśleniu, aczkolwiek w połowie nieprzytomnie, na moje tosty. - Dobry wybór. Ja chyba wezmę gotowaną kukurydzę i batona czekoladowego. Potrzebuję energii.

Nie dodając nic więcej, odeszła i stanęła przed bufetem. Poczekałam, aż weźmie jedzenie, a gdy wróciła, zachęciłam ją gestem ręki, by kontynuowała swoją myśl.

- Wiesz, mam silne wrażenie, że w końcu się tym wszystkim zmęczą i ze sobą zerwą. - Misurie westchnęła, czym potwierdziła moje przypuszczenia, że nie pierwszy raz była świadkiem tego typu burzliwej rozmowy. Obróciła się przez ramię, aby sprawdzić, co aktualnie robiła jej przyjaciółka. Oczywiście, jak to ona, miała w głębokim poważaniu, czy ktokolwiek ją widział. Dobrze, że przynajmniej z pozycji siedzącej nie byłyśmy zbyt widoczne, bo subtelności Misurie nie posiadała za grosz. - Jak na zakochaną parę mają sporo cichych dni.

Powiodłam za jej spojrzeniem. Dafne z zaciśniętymi ustami wierciła wzrokiem dziurę w swoim talerzu. Nie odzywała się, tym razem to Will przejął inicjatywę i, chcąc najwyraźniej bronić swoich racji, robił dziewczynie wykład na temat jej wybuchu. Nie poszedł jednak w ślady ukochanej; w jego zachowaniu brakowało podnoszenia głosu, a także przesadnej gestykulacji. Choć był zdenerwowany, siedział wyprostowany i o dziwo, niezwykle skupiony, jakby kalkulował, a następnie pochłaniał każde słowo wydobywające się z jego ust. Z daleka jego oczy wydawały się ciemniejsze. Miałam wrażenie, że były tak samo chłodne jak ich właściciel.

Już po sposobie w jaki się kłócili dało się wywnioskować, jak bardzo para się od siebie różniła. Dafne, choć pozornie spokojna, wrażliwa dziewczyna, pokazała mi się z nowej, głośnej, a także porywczej strony. Na jej twarzy malował się ból i mnóstwo sprzecznych emocji, których nie zamierzała ukrywać tylko dlatego, że wokół znajdowało się mnóstwo magów. Miała szczęście, gdyż działało to także na jej korzyść. Na stołówce panowała wrzawa, więc podniesiony głos dziewczyny nie przykuwał zbyt wiele uwagi otoczenia. Z Willem było podobnie, również przestał go wzruszać. Chłopak zdążył się uspokoić i przyswoić słowa ukochanej, bo nie wywoływały już na nim większego wrażenia. Gdy sam zaczął mówić, stał się niczym niewzruszona skała, zachował lodowaty wyraz, a jego ciało emanowało powagą. Dafne nie odważyła się mu ani razu przerwać wypowiedzi, stała się cicha i pokornie przyjmowała argumenty nastolatka. Miała nieodgadnioną minę, ale ta w mgnieniu oka zmieniła się w grymas.

Jakkolwiek postawa Willa wydawała się odpowiedniejsza, tak na jego widok dostawałam gęsiej skórki. Chłopak zbyt dobrze balansował pomiędzy emocjami jak na młodego, pełnego hormonów nastolatka. Kojarzył mi się przez to bardziej z wampirem niż z magiem.

- Ciche dni? - udając niewzruszoną, rozsmarowałam pomarańczowy dżem na pierwszym toście. Na drugi położyłam ser. - Raczej głośne i pełne wyrzutów.

- Masz rację. - Misurie straciła zainteresowanie problemami przyjaciółki. Ziewnęła, po czym, idąc za moim przykładem, zaczęła solić kukurydzę. - Daje im najwyżej dwa tygodnie.

Skrzywiłam się.

- Może się pogodzą - powiedziałam ze szczerą nadzieją. Dafne wydawała się fajną koleżanką, nie życzyłam jej źle, a tym bardziej nie chciałam, żeby chodziła przygnębiona z powodu psujących się relacji z ukochanym chłopakiem. Sama jako niepoprawna romantyczka wierzyłam, że każdy związek dało się w jakiś sposób uratować. Miałam nadzieję, że pomiędzy nimi także wszystko się ułoży.

- Nie ma szans. - Misurie ostudziła mój entuzjazm jeszcze nim zdążył wykiełkować. - Najwyżej powiedzą sobie „przepraszam" dla pozorów i przeniosą się z kłótniami w jakieś bardziej ustronne miejsce. Zwykle tak robią.

Z impetem odłożyłam tosta na tacę i odwróciłam się do dziewczyny. Może byłam nowa i dopiero poznawałam zwyczaje uczniów, ale to nie znaczyło, że chciałam pozostać biernym obserwatorem już na zawsze. Jasne, Ashton miała własne zdanie, wyrobiła sobie opinię o Will'u dużo wcześniej, więc pewnie wiedziała o nim coś, czego mi nie dane było jeszcze odkryć. Na zdrowy rozum, nie powinnam się wtrącać w prywatne życie innych magów. Niemniej jednak raczej nie miałam w zwyczaju milczeć, gdy coś leżało mi na sercu, a tak się akurat niefortunnie złożyło, że nie podobało mi się podejście zielonowłosej do dziewczyny, którą nazywała swoją bliską przyjaciółką.

- Czemu tak źle jej życzysz?

- Komu? - Misurie o dziwo naprawdę szczerze się zdziwiła. Patrząc na mnie bez zrozumienia, odsunęła kolbę kukurydzy od ust.

- Dafne jest twoją przyjaciółką, a ty zachowujesz się jakbyś tylko czekała aż jej związek się rozpadnie.

Misurie parsknęła śmiechem jakby moje słowa wyjątkowo ją rozbawiły i zaczęła obgryzać kukurydzę. Nie dokładnie takiego efektu oczekiwałam.

- Will to fałszywy kretyn - skwitowała pomiędzy kęsami. Choć rozbawienie nie dotykało jej oczu, na ustach wciąż tańczył wesoły uśmiech. - Przekonasz się o tym prędzej czy później.

- To nie jest zabawne - oburzyłam się. - Jest kretynem, czy nie, takim zachowaniem nie pomożesz Dafne rozwiązać problemów. Chcesz ją zranić?

Choć nie oczekiwałam żadnej konkretnej reakcji, a jak już to tylko kolejnego wybuchu śmiechu, dziewczyna niespodziewanie spoważniała. Zamiast znów krytykować Willa, odsunęła kolbę kukurydzy od warg, spoglądając na nią w zamyśleniu.

- Nigdy nie zraniłabym Daf. - W głosie nastolatki nie pozostało ani trochę humorystycznego tonu. Nie odwróciła się, ale i tak dojrzałam, że na jej czole pojawiła się podłużna zmarszczka. Z jakiegoś powodu miała poczucie winy lecz wcale nie wiązało się ono z moim ostatnim pytaniem. Chodziło o coś innego. - Nie jestem taka.

Już nic nie rozumiałam.

- Więc dlaczego?

Misurie dopiero wtedy raczyła na mnie zerknąć. W jej oczach czaił się niebezpieczny błysk, zrozumiałam, iż z jednej strony dziewczyna chciała wyznać prawdę, z drugiej jednak coś ją przed tym powstrzymywało. Zupełnie jakby nastolatka żywiła szczere pragnienie, aby ktoś zrozumiał jej intencję, a w tym samym czasie nie czepiał się jej zachowania.

Na początku się zawahała, wciągnęła do ust powietrze, lecz od razu je wypuściła, zmieniając zdanie. Podejrzewałam, że zajmie jej to jeszcze chwilę, więc zrobiłam zachęcający gest ręką, aby się nie krępowała. Dopiero wtedy pokiwała głową, pokazując gotowość.

Już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale właśnie w tym momencie na jej ramionach pojawiły się długie, szczupłe dłonie w kolorze mlecznej czekolady.

Misurie uniosła głowę, po czym, widząc nowo przybyłą osobę, rozluźniła się. Mogłabym przysiąc, że odetchnęła z ulgą, ponieważ uniknęła odpowiedzi, ale równie dobrze mogła to być tylko moja wyobraźnia.

- Cześć. - Właścicielka dłoni pokazała białe zęby, gdy jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Zanim ktokolwiek zdążył jej odpowiedzieć, uniosła brwi i pochyliła się nad posiłkiem zielonowłosej czarownicy. - Hej, Ashton. Wiesz, że baton to nie najzdrowsza rzecz na śniadanie?

Misurie prychnęła, kompletnie nie zgadzając się z tym stwierdzeniem. Niemniej jednak, gdy tamta przysunęła się jeszcze bardziej, zrzedła jej nieco mina. Ostentacyjnie zabrała tacę na bok, jakby obawiając się o bezpieczeństwo swojego słodkiego deseru. Ciemnoskóra, która najwyraźniej właśnie takiego efektu oczekiwała, zaśmiała się cicho, po czym poklepała przyjaciółkę po głowie, mierzwiąc jej przy okazji włosy.

- Wzięłam też kukurydzę jakbyś nie zauważyła. - Misurie poczuła nieodpartą chęć tłumaczenia się, bo wskazała na wpół obgryzioną kolbę, która chcąc nie chcąc, rzeczywiście nie sprawiała wrażenia zbyt pożywnej. - A baton pomaga mi myśleć, gdy muszę wstać przed siódmą.

- Czyli praktycznie codziennie. Ile już od tego przytyłaś?

Czarownica otworzyła szerzej oczy, a po chwili z jej ust posypał się cały monolog na temat tego, że nie przytyła ani grama, a jak już to na pewno nie przez batony, czy desery, które ponoć bardzo sporadycznie brała na podwieczorek.

Dopóki mówiła, ani ona, ani czarnoskóra nie zwracały na mnie uwagi. Nie miałam nic przeciwko, dostałam w ten sposób wystarczająco dużo czasu, żeby przyjrzeć się nieznajomej. Korzystając z okazji, zauważyłam u dziewczyny kilka interesujących szczegółów. Co najważniejsze, była ubrana podobnie jak ja, w jasną koszulę i granatowe spodnie podkreślające jej długie, umięśnione nogi. Czekoladowa cera, choć ukrywała większość niedoskonałości, z bliska ujawniała drobny trądzik w okolicach szyi, a także górnej części czoła. Ponadto w prawym uchu nastolatki dumnie prezentował się czarny, ostro zakończony rozpychacz w finezyjne, czerwone wzory. Nie zwrócił zbytnio mojej uwagi, gdyż Debbie miała kiedyś łudząco podobny kolczyk. Pamiętałam taki okres, kiedy nastolatka wręcz nałogowo okupowała sklepy z piercingiem, kupując nowe, szalone dodatki. Im bardziej kreatywne ozdoby pokazywano na wystawach, tym więcej moja przyjaciółka była gotowa za nie zapłacić. Ostatecznie skończyło się na całym pudełku nigdy nie noszonych kolczyków, wciśniętym gdzieś w głąb szafy i zapomnianym.

Jakkolwiek nie interesowała mnie nietypowa biżuteria znajomej Misurie, tak zwróciłam uwagę na jej krawat. Niedbale zawiązany, zlewał się z tłem górnej warstwy ubrań i podrygiwał za każdym razem, gdy jego właścicielka zaczynała się ruszać. Wydawał się biały, ale wpadał raczej w porcelanowy odcień, aniżeli w barwę czystego, świeżego śniegu. Ten kolor pewnie też kwalifikował się do czarodziei, choć nawet bez niego, pomylenie ciemnoskórej z wampirem graniczyłoby z cudem. Nocni bardzo rzadko rodzili się z ciemną karnacją.

Misurie gadała w najlepsze i dopiero po kilku dobrych minutach zreflektowała się, że nie siedziała w jadalni sama. Ktoś inny już dawno by mnie przedstawił, albo chociaż pozwolił dojść do słowa, abym sama miała szansę to zrobić, ale nie zielonowłosa. Ona widocznie zapomniała o moim istnieniu, bo kiedy jej wzrok przypadkiem poleciał w bok, skrzywiła się nieznacznie jakby zjadła kwaśny kawałek cytryny. Umilkła, kończąc przekomarzać się z koleżanką, a następnie cicho sycząc, odsunęła się razem z krzesłem do tyłu.

- Chyba powinnam was sobie przedstawić, prawda? - Przeciągając zdanie, zerknęła najpierw na mnie, a później na tamtą. Nie zachwycało jej to spostrzeżenie.

Obie z ciemnoskórą równocześnie przytaknęłyśmy. Nikt co prawda nie wyznaczył Misurie do tej roli, ale raczej mogła się domyślić, że skoro zdecydowała się być moim „przewodnikiem" i pierwszą koleżanką, właśnie tego od niej oczekiwano.

- Wypadałoby - przyznałam z cieniem zdumienia na twarzy. Zapomnienie o tak istotnym szczególe jak wyjawienie imienia nowo przybyłej Nersai, wydawało się wręcz niemożliwe w normalnej sytuacji. No ale w końcu ani szkoła im. Ursula Cennerowe'a nie należała do normalnych, ani Misurie do najbardziej ogarniętych, więc dlaczego w ogóle się dziwiłam. Nastolatka po tym jak mnie poznała, praktycznie od razu przeszła z tym do porządku dziennego, traktując naszą znajomość jak coś oczywistego. Zostałam członkiem jej drużyny, a skoro ona mnie znała, to inni automatycznie również powinni.

- No dobra. - Młoda czarownica chrząknęła, przygotowując się do oficjalnej prezentacji. Plan strzelił jednak w łeb, bo zanim zdecydowała się zacząć mówić, zgarnęła z tacy kukurydzę i ugryzła sowity kawałek. - Fo jeszt America Duszney. Przyjechaa fszoraj i dopiero się aklimatyrzuje. Americo to Shirley Brner. Jeszeli jeszcze nie zaufaszyłaś, dziewszyna, która uwielbia wszyszkich pouszać. Szczególnie mnie.

Jak na ironię, dopiero gdy przestała mówić, skończyła również rzuć. Zadowolona z wykonania zadania, przełknęła kukurydzę, nie martwiąc się o to, czy ktokolwiek ją zrozumiał. Podejrzewałam, że zrobiła to specjalnie, podkreślając w ten sposób swoją niechęć do ciągłego przedstawiania mojej osoby. Chyba tak samo jak ja czekała, aż zaczną się zajęcia i zostanę oficjalnie zaprezentowana innym uczniom.

Posłałam zielonowłosej zmęczone spojrzenie, po czym przeniosłam wzrok na Shirley.

- Nie wiem, czy zrozumiałaś coś z tej plątaniny, ale mam na imię America Dusney. - Wyciągnęłam dłoń. Nastolatka zamrugała siwo-srebrnymi oczami, wciąż zasłyszane przed chwilą słowa. Podrapała się za uchem (tym samym, w którym widniał rozpychacz) i nieco zbita z tropu, uścisnęła podaną przeze mnie rękę.

- Shirley Brauner. - Dłoń, którą wcisnęła w moją była ciepła, a także zaskakująco silna. Jej szorstkość tylko upewniła mnie w przekonaniu, że nastolatka regularnie trenowała. Musiała mieć styczność z jakimś sportem, gdyż trądzik powstał pewnie przez częsty pot, a mięśnie na łydkach i zarysowane bicepsy, dzięki intensywnym ćwiczeniom. Sama dużo ćwiczyłam, choć nie byłam specjalistą (robiłam to głównie dla przyjemności lub zabicia czasu), z łatwością rozpoznawałam innych sportowców.

Na szczęście uścisk Shirley nie trwał długo, bo w przeciwnym razie niechybnie złamałaby mi kilka palców. Gdy nareszcie się odsunęła, spojrzałam z niepokojem na rękę, szukając na jej powierzchni śladów po kościach ciemnoskórej. Shirley tymczasem całkowicie mnie zaakceptowała, bo dosunęła sobie krzesło i zajęła miejsce obok.

- Fajne pasemka - stwierdziła, zakładając nogę na nogę. Wzięła w dwa palce kosmyk moich włosów, specjalnie wybierając je tak, aby pomiędzy jej opuszkami pozostały tylko różowe pasma. Z czarodziejami już tak było, że jeśli już poświęcali uwagę kolorom, koncentrowali się w większej mierze na specyficznych, nienaturalnych barwach, niż tych pospolitych, ludzkich.

Uniosłam głowę na jej fryzurę.

- Fajne dredy - odwzajemniłam się, spokojnie kończąc tosta.

Shirley zaśmiała się serdecznie.

- Dzięki. - Zamachała włosami z rubinowymi końcówkami. - Chce być oryginalna, a w tej szkole to naprawdę trudne.

Gdy to powiedziała, znacząco wskazała na mundurek, który nosiła, a ja od razu poczułam chęć przyznania jej racji. Rozumiałam ideę jedności i sprawienia, aby każdy uczeń wydawał się równy, ale byłam szesnastolatką z całą walizką własnych ubrań. Nie lubiłam ograniczeń, a przez mundurki wszyscy na stołówce wyglądali prawie identycznie. Morze białych koszul przelewało się na cztery strony świata i nawet tęcza krawatów nie ratowała tego wszechobecnego, jednolitego obrazu sterylności. Wprowadzało to ład i porządek, ale odbierało indywidualność, pozbawiało możliwości wyboru. Jedynym sposobem, aby wyróżnić się w tłumie było postąpienie tak jak Shirley, poskręcanie włosów w misterną fryzurę, albo nałożenie specyficznej biżuterii. Co prawda wśród uczniów widziałam także kilka osób z tatuażami, ale raczej nie każdy zdobywał się na takie poświęcenie, aby podkreślić swoją wyjątkowość.

Wypuściłam ze świstem powietrze i uniosłam do oczu końcówkę krawata, który luźno zwisał, opleciony wokół mojej szyi. Byłam rozbita pomiędzy chęcią zlania się z tłem i spokojnym przeżyciem pierwszych dni w nowym miejscu, a moim temperamentem, który nakazywał wysunięcie się z szeregu i pokazania wszystkim mojej prawdziwej natury.

W ciągu nie całych dwóch dni zatęskniłam za odmiennością, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. W ludzkiej szkole różniłam się aż za bardzo, w Cennerowe'ie natomiast za mało. Zostałam kolejną, zdemoralizowaną uczennicą, która nie umiała rzucać porządnych zaklęć, a mój jedyny, niepoprawny uczynek wydawał się niczym w porównaniu z wykroczeniami popełnionymi przez otaczających mnie czarodziei. Cholera, nawet Misurie popełniła gorszą zbrodnię - bawiła się w handel na czarnym rynku i mówiła o tym z taką łatwością, jakby chodziło o sprzedaż lizaków dzieciom z osiedla.

Zerknęłam na delikatną, pastelową barwę krawatu i na swój sposób jakoś mnie to uspokoiło. Nie poznałam jeszcze wielu magów z różowymi włosami, więc jeszcze przez jakiś czas, dzień, może dwa mogłam myśleć, że byłam jedyna w swoim rodzaju.

* * *

Spędziłyśmy w jadalni ponad pół godziny. Chociaż zjadłyśmy o wiele szybciej, żadnej z nas nie śpieszyło się z pójściem na lekcje. Misurie ociągała się ze zwyczajnego, niezdrowego lenistwa, Shirley ponoć nie przepadała za nauczycielem, z którym miała mieć pierwsze zajęcia, a ja... ja zaczęłam się stresować. Dzień, w którym zaczynało się naukę w nieznanym miejscu nigdy nie należał do przyjemnych, w szczególności, jeśli w pobliżu nie było rodziny, która zapewniałaby, że wszystko będzie dobrze. Mama, tata, babcia... wszyscy bliscy znajdowali się obecnie w innym wymiarze, gdzieś, gdzie nie docierały do nich moje obawy ani stres. Nawet jeśli bardzo bym chciała, z ich strony nie otrzymałabym żadnej fizycznej, ani psychicznej pomocy.

Właśnie dlatego byłam zdania, że wysyłanie nieletnich do szkół z internatem nie należało do najmądrzejszych pomysłów!

Chociaż jak do tej pory wszystko płynęło swoim rytmem i nie wydarzyła się żadna tragedia, obawiałam się co będzie, kiedy już znajdę się w sali pełnej obcych czarodziei. Misurie, Dafne, czy Shirley od razu mnie zaakceptowały, ale skąd miałam mieć pewność, że z innymi będzie podobnie?

Zadałam to pytanie jeszcze będąc w jadalni i od razu otrzymałam krótką, rzeczową odpowiedź od Misurie: „Bo tak." Niezbyt mi to pomogło, ale zdołałam przynajmniej na chwilę zapomnieć o obawach. Shirley zdołała mnie zresztą skutecznie zagadać, swoimi opowieściami na temat włosów. Nie prosiłam, a i tak opowiedziała mi jak szybko zrobić dredy, mając do dyspozycji tylko dwie igły do filcu i znając pewne proste zaklęcie. Gdy wyczerpała temat, płynnie przeszła do kolejnego; przedstawiła mi propozycje osób, z którymi na pewno powinnam się zapoznać i tymi, które w ogóle nie były warte uwagi. Dowiedziałam się, że lepiej obchodzić szerokim łukiem wampiry na głodzie i pod żadnym pozorem nie zaczepiać dziewczyn, które chodziły na zajęcia dodatkowe z samoobrony. Według ciemnoskórej, mogły nieźle dokopać jeśli się je czymś wkurzyło, albo przypadkiem kręciło się w pobliżu ich chłopaków. Jedno w sumie łączyło się z drugim, więc poprzestało na tym, żeby ogólnie nie zbliżać się do co przystojniejszych, bardziej wysportowanych uczniów z drugiego roku.

- No właśnie. - Przerwała jej Misurie, gdy wyszłyśmy ze stołówki. Miałyśmy niecałe dwadzieścia minut do zajęć. Od skrzydła szkolnego oddzielały nas zaledwie hol i schody, więc jeszcze nie śpieszyło nam się tak bardzo. - Jakie zajęcia wybrałaś?

Wzruszyłam ramionami, próbując zawiązać krawat. Warto było w końcu to zrobić, skoro tą niewdzięczną część garderoby ustanowiono jako obowiązkową. To nie mogło być przecież takie trudne. Tata często zakładał krawat, gdy razem z mamą wychodzili na kolację do znajomych. Mężczyzna wiązał go w jakąś minutę i nawet bez użycia zaklęć wychodziło mu to perfekcyjnie. Wiele razy podpatrywałam jak jego zręczne palce tworzyły elegancki węzeł. Sądziłam, że po kilku próbach odwzoruje jego ruchy.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Mimo szczerych chęci, z każdą sekundą coraz mniej wierzyłam w swoje umiejętności. Robiłam co w mojej mocy, a i tak koniec końców skończyłam w punkcie wyjścia, z bonusowymi supłami, których za nic nie dało się rozwiązać. Nie napawało mnie to entuzjazmem.

Zorientowałam się za to, że Misurie wciąż oczekiwała słownej odpowiedzi. Przypomniałam sobie, więc jej pytanie i rzuciłam krótkie:

- Jeszcze nie wybrałam. Waham się pomiędzy kilkoma.

Shirley pokiwała głową.

- Dobrze się zastanów. Potem bardzo ciężko się przepisać.

Weszłyśmy do holu w towarzystwie reszty uczniów, którzy wyszli z jadalni. Wszyscy skierowaliśmy się na schody.

- A wy co wybrałyście? - chciałam wiedzieć, siłując się z jednym z supłów, widocznych na krawacie. Na próżno, wredny ani drgnął.

Misurie uśmiechnęła się dumnie, po czym machnęła palcem i stworzyła coś w rodzaju brokatowego trójwymiarowego obrazka przedstawiającego szklaną buteleczkę. Drugą ręką wyczarowała fioletowy proszek, który powoli wlewał się do buteleczki.

- Zgaduj. - Zachichotała z rozbawieniem.

- Eliksiry - domyśliłam się bez dłuższego zastanowienia. - Tak właśnie myślałam. A ty? - zwróciłam się do Shirley.

Na dłoni dziewczyny pojawił się zarys ludzika wykonującego mnóstwo skomplikowanych ruchów i uników. Żółty brokat rozpływał się wokół niczym śnieg wyrzucany z miniaturowej armatki. Wyglądało to prawie jak animacja poklatkowa.

- Samoobrona? - zdziwiłam się. - Ale przed chwilą mówiłaś...

- Żebyś uważała na tych, którzy na nią chodzą, bo mogą nieźle dokopać. - Shirley zrobiła znaczącą minę.

Uśmiechnęłam się, choć w duchu strzeliłam sobie otwartą dłonią w czoło. Łatwo szło się tego domyślić patrząc na tężyznę fizyczną nastolatki. Sporo wiedziała również o uczniach chodzących na zajęcia. Zwyczajów dziewczyn z samoobrony raczej chyba nie wywnioskowała z plotek.

Skrzydło z salami lekcyjnymi znajdowało się naprzeciwko schodów, czyli dokładnie tam, gdzie mówił Zander poprzedniego dnia. Prowadziły do niego ciężkie drzwi umieszczone idealnie na wprost głównego wejścia, tyle że na piętrze. Wczoraj nie udało mi się zajrzeć do środka, tym razem były jednak otwarte i wyłaniał się zza nich długi, jasny korytarz ozdobiony popiersiami. To właśnie w jego stronę kierowała się aktualnie cała masa ciał.

Po pokonaniu ciasnych drzwi, uczniowie rozlali się na całej szerokości drogi, przyciskając co niektórych nieszczęśników do bocznych ścian. Rozległy się zduszone okrzyki, a zaraz za nimi przekleństwa i odgłosy przepychanki. Shirley szarpnęła mnie do tyłu, abym nie została stratowana, ale nie wiele to pomogło. Nie uskoczyłam dostatecznie szybko, więc dostałam w żebra od jakieś pulchnej nastolatki w okularach, która zamiast później przeprosić, fuknęła na mnie, że zatarasowałam jej przejście.

Normalnie nie dałabym tak traktować, jednak sytuacja nie sprzyjała do wszczynania kłótni. Zewsząd otaczali mnie uczniowie, a sama dziewczyna, która już zdążyła znaleźć się pięć osób dalej, wyglądała na starszą przynajmniej o rok. Może i nosiła okulary, a jej tusza uniemożliwiała sprawne manewry, ale sprawiała wrażenie zawziętej. Wolałam z nią nie zadzierać.

Wycofałam się pod ścianę i zapytałam Shirley, czy każdy początek dnia wyglądał tak samo. Przekrzykując wrzawę, nastolatka pokrótce wyjaśniła, że nie. Normalnie uczniowie zachowywali kulturę, a o przepychankach czy bieganiu po korytarzach nie było nawet mowy pod czujnym okiem wychowawców. Teraz jednak kończyło się magiczne półrocze, trafiłam praktycznie na najgorszy możliwy czas, jeśli chodziło o przyjeżdżanie do Cennerowe'a. Był to gorący okres, bowiem przynajmniej połowa uczniów miała poprawki i musiała systematycznie pojawiać się na lekcjach, aby nie oblać swoich przedmiotów. Wszyscy, którym zależało na ocenach, stawali na głowie, próbując przypodobać się nauczycielom. Wiązało się to z brakiem spóźnień i jak przyszło mi zauważyć, nieuniknionych ofiarach w postaci młodszych czarodziei. Biedacy zostali podeptani podczas szaleńczego wyścigu do klas, a przecież wciąż było jeszcze około piętnastu minut do dzwonka!

Szliśmy dalej, trzymając się raczej z tyłu niż z przodu. Droga zaczynała się rozwidlać, a Nersai rzednąć. Magowie w różnym wieku, o włosach w całej palecie barw, kierowali się w różne miejsca, nieświadomie, albo i świadomie, pchając przy tym pozostałych. Co niektórzy, przyzwyczajeni do porannej rutyny, zręcznie wymijali śpieszących się uczniów, nawet nie patrząc w ich stronę. Ci o mniejszym doświadczeniu, poddawali się nurtowi, bojąc się, że w przeciwnym wypadku zostaliby stratowani podobnie jak ich koledzy.

Koniec końców korytarz stał się bardziej przestronny. Korzystając z chwili oddechu, zatrzymałam się na chwilę, aby obejrzeć jedną z mijanych rzeźb. Przedstawiała brodatego mężczyzny w okularach i była bardzo starannie wykonana. Każda, nawet najmniejsza zmarszczka na czole starca wyglądała jak prawdziwa, a zakrzywiony, szpiczasty nos na wyjątkowo ostry. Tabliczka pod popiersiem głosiła, iż przedstawiało ono poprzedniego dyrektora szkoły. Nazwisko miał jednak tak skomplikowano, że nie umiałabym go wymówić.

- America! - krzyknęła Misurie, pchana przez śpieszących się uczniów. - Pospiesz się.

Uniosłam głowę i postąpiłam krok do przodu, zamierzając dołączyć do przyjaciółki. Okazało się to błędem, ponieważ w tym samym momencie jakiś chłopak przypadkowo wytrącił mi z ręki krawat (akurat zdjęłam go z szyi, ponownie próbując rozplątać węzły). Nie przepraszając, uczeń pobiegł dalej, a ja odprowadziłam go znaczącym spojrzeniem. Zdecydowanie nie przyjechałam do szkoły w najprzyjemniejszym miesiącu.

Westchnęłam i pochyliłam się, aby podnieść różową, pokrytą supłami tasiemkę. Gdy z powrotem się wyprostowałam, zauważyłam, że Misurie gdzieś zniknęła. Nie tylko ona zresztą, Shirley również nigdzie nie było. Choć wypatrywałam zielonej grzywki, a także ciemnych dredów, wokół widziałam tylko obcych czarodziei, którzy nieumyślnie popychali mnie dalej do przodu.

- Misurie? - rozejrzałam się lekko zdezorientowana. - Gdzie jesteś?

Zamiast odpowiedzi, otrzymałam od jakiegoś starszego chłopaka pouczenie, żeby nie stać na środku korytarza, bo przeszkadzałam uczniom w chodzeniu. Już raz dostało mi się po żebrach, więc wolałam nie ryzykować kolejnego uderzenia. Przesunęłam się posłusznie w bok i chwilę stałam w miejscu, licząc w duchu na to, że któraś z dziewczyn po mnie wróci. Nic takiego się jednak nie stało. Zamiast iść jak reszta do przodu, skończyłam sama na pustych korytarzu. Sama, a także bez podstawowej wiedzy, gdzie powinnam iść, aby trafić na własne zajęcia.

- Świetnie - mruknęłam i spojrzałam ze zmęczeniem na krawat, sprawcę całego zamieszania.

Zarzuciłam tasiemkę na szyję i oparłam się plecami o zimną ścianę, w miejscu, którego nie zasłonięto rzeźbami. Nie dość, że nie wiedziałam, co robić, to jeszcze nie mogłam sobie poradzić z głupim sznurkiem. Ponadto z lekko rozpiętą koszulą, postawionym kołnierzykiem, a także dwoma końcami krawata opadającymi do obu stronach mojej szyi wyglądałam jak kujonka wracająca z hucznej imprezy po co najmniej kilku drinkach. Lepszego rozpoczęcia nauki nie umiałam sobie wyobrazić.

Ze złością posłałam w nieokreślonym kierunku serie cichych, siarczystych przekleństw.

- Jakby cię usłyszał jakiś nauczyciel to wylądowałabyś na dywaniku u dyrektorki. - Jak na zawołanie, w drzwiach szkolnego skrzydła pojawił się jakiś spóźnialski, uśmiechnięty uczeń - blondyn o nienagannym stroju, a także lekko zmierzwionych, ale wciąż ładnie ułożonych włosach.

Jęknęłam i uderzyłam głową o ścianę. Oczywiście, ja to zawsze miałam takie szczęście. Od razu, gdy chciałam sobie poprzeklinać musiał pojawić się ktoś, kto miał z tym jakiś problem.

- Żebyś wiedział co się mówiło w mojej poprzedniej szkole - cmoknęłam ze złością. Żeby nie musieć patrzeć na nastolatka, zajęłam się krawatem. - Tam to dopiero można się było nasłuchać.

Miałam nadzieję, że tym komentarzem uda mi się zbyć natręta, on jednak, jak na złość, nie wydawał się nigdzie śpieszyć. Szedł powłóczystym krokiem, sprawiając wrażenie, jakby spóźnienie na zajęcia nie robiło mu żadnej różnicy. Gdyby nie jego schludne ubrania, wypełniona po brzegi książkami torba, czy leniwy uśmiech błądzący na wargach, spokojnie mógłby uchodzić za wagarowicza.

Cięta odpowiedź wcale go nie zraziła. Zamiast przejść obok, podszedł pod ścianę i stanął centralnie przede mną, lustrując okolicę moich piersi.

Zatrzymałam się z palcami na krawacie i gwałtownie uniosłam wzrok. Nie znałam maga, on raczej też nie miał szans ze mną rozmawiać. Tym bardziej poczułam się więc zbulwersowana jego bezwstydnym zachowaniem. To że był przystojny nie upoważniało go do podchodzenia i gapienia się na każdą, napotkaną dziewczynę.

Pewnie uderzyłabym go w twarz, ale na szczęście w ostatniej chwili się przed tym powstrzymałam. Policzkowanie uczniów już drugiego dnia szkoły, raczej nie spodobałoby się dyrektorce.

- Co robisz? - zapytałam, zamiast tego, zaciskając zęby.

- Patrzę. - Chłopak podrapał się po brodzie, niezwykle zaintrygowany. Wsunął do połowy wolną dłoń w kieszeń spodni i przekrzywił głowę, jakby poprzednia pozycja uniemożliwiała mu przejrzysty widok. W jego niebieskich oczach odbił się zarys mojej postaci.

Myślałam, że zaraz wybuchnę. Choć bardzo świerzbiła mnie ręka, dla pewności powiodłam za jego spojrzeniem, aby upewnić się, że rzeczywiście zerkał tam, gdzie nie powinien. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że mag tak naprawdę nie zaglądał mi w dekolt, chyba tylko on raczył wiedzieć. Moja mina, kiedy okazało się, że po prostu przyglądał się moim poczynaniom, musiała być bezcenna.

Przełknęłam ślinę i podziękowałam w duchu każdemu znanemu mi bóstwu za jako taką samokontrolę. Gdyby nie udało mi się utrzymać dłoni w ryzach i wylądowałaby na twarzy blondyna, wpakowałabym się w spore tarapaty. Nie chciałam nawet myśleć, jak duży błąd mogłam popełnić, atakując czarodzieja bez wyraźnej przyczyny.

Odetchnęłam z ulgą. Chłopak chyba niczego nie zauważył, albo przynajmniej udawał, bo wciąż spoglądał na mój krawat z wyraźnym uśmiechem.

- I co? Wypatrzyłeś coś ciekawego? - odezwałam się już nieco mniej spięta.

- A wiesz, że tak? - próbując ukryć rozbawienie, ujawnił ładne dołeczki. Wyciągnął rękę i przejechał smukłymi palcami po materiale różowej tasiemki. - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś zawiązał krawat w kokardki.

Wzruszyłam niedbale ramionami, ale mówiąc szczerze, zeszło ze mnie całe napięcie. Chłopak wydawał się normalny, a jego szeroki, urzekający uśmiech, wyjątkowo zaraźliwy. Jego wyznano także było zabawne, nawet się nie spostrzegłam, kiedy uniosłam kąciki ust.

- Nie mam wprawy. - Poprawiłam plecak, który powoli zsuwał się z mojego ramienia, po czym odgarnęłam włosy, pokazując jeszcze kilka supłów, ukrytych z tyłu. Nastolatek uniósł brwi. - Nie rób takiej miny! Myślałam, że sobie poradzę.

Chłopak wzniósł oczy ku górze. Pochylił się, aby przyjrzeć się supłom. Nie wyglądały dobrze, a już z pewnością nie sprawiały wrażenia łatwych do rozwiązania. Osobiście już od dłuższej chwili wahałam się, czy nie skazać krawata na straty. Prędzej połamałabym sobie paznokcie, niż uporała się z jego zawiązaniem.

- Najwyraźniej nie urodziłaś się do wiązania gustownych węzłów. - Chłopak widocznie popierał moje zdanie. Wręcz wyjął mi to stwierdzenie z ust. - Marynarze mogliby się od ciebie uczyć.

- Ich liny w życiu by się nie rozplątały. - Znacząco pociągnęłam za końcówkę tasiemki.

Nastolatek spojrzał na krawat, a później prosto w moje oczy. W tamtej chwili wyrażały niewiele: głównie chęć poddania się, wzięcia jakichś ostrych nożyczek i pocięcia materiału na różowe strzępy. Chłopak zauważył to, bo zaśmiał się serdecznie.

- Pomóc ci?

Podniosłam z nadzieją wzrok. Proszenie o pomoc nigdy nie należało do moich ulubionych czynności, ale teraz nie miałam innego wyjścia. Czas płynął nieubłaganie, a ja marnowałam go na rozmowę z nieznajomym uczniem o kokardach na krawacie.

- W sumie... Jako chłopak chyba lepiej to ogarniesz - przyznałam, opuszczając dłonie wzdłuż ciała.

Nastolatek obdarzył mnie jeszcze przelotnym uśmiechem, po czym wyciągnął dłonie, aby rozwiązać kokardki. Przekrzywił głowę, zdając sobie sprawę z liczby supłów, ale w ciszy zaczął się ich zręcznie pozbywać. Ja w tym czasie zajmowałam czas, wyliczając plusowe cechy jego wyglądu. Okazał się być kolejnym szkolnym przystojniakiem, choć w przeciwieństwie do Zandera, nie zachowywał się sztywno. Miał wyprostowaną posturę, umięśnione ramiona, szczupłe, a także długie palce zakończone zadbanymi paznokciami. Zabójcze, błękitne oczy spowite podkręconymi rzęsami, wyrażały skupienie, a jasne, prawie słomiane włosy z granatowym pasemkiem idealnie pasowały do wydatnych ust i prostego nosa.

Westchnęłam, co nie uszło uwadze chłopaka. Spojrzał na mnie pytająco.

- Zaraz spóźnimy się na zajęcia - przypomniałam zażenowana. Błagałam w duchu, żeby na mojej twarzy nie pojawiły się rumieńce. Szlag by to z tymi wszystkimi chłopakami!

- Już prawie skończyłem. - Nastolatek pociągnął za końcówkę krawata i jakimś cudem powstało estetyczne wiązanie.

Spojrzałam w dół. Na mojej twarzy malowało się niedowierzanie, pomieszane z prawdziwą wdzięcznością. Mag nie tylko pozbył się supłów, kokardek i innych węzłów, ale jeszcze zawiązał krawat tak, że idealnie przylegał do koszuli, jednocześnie nie uwierając mnie w szyję.

- Dzięki. - Przygładziłam kołnierzyk. Posiadałam u chłopaka wielki dług wdzięczności. - Sama na pewno bym sobie nie poradziła.

- Przyjemność po mojej stronie - Czarodziej nie przestawał się uśmiechać, co strasznie mnie peszyło. Wpatrywał się we mnie z ciekawością.

Żachnęłam się i wskazałam korytarz. Ucieczka wydawała mi się najlepszym wyjściem. Jeszcze chwila, a już na sto procent zaczęłabym się czerwienić.

- Idę na zajęcia, więc...

- No tak, przepraszam. - Odsunął się, żebym mogła swobodnie przejść. Nie było po nim widać ani śladu zakłopotania. - Lepiej nie spóźnić się pierwszego dnia.

Znieruchomiałam.

- Skąd wiesz, że to mój pie...?

- Uczę się czytania w myślach - odrzekł poważnie, dotykając skroni opuszkiem palca wskazującego.

Otworzyłam usta, z których wyrwało się nieme przekleństwo. Jeżeli słyszał, o czym myślałam, pewnie uznał mnie za wariatkę. Gorzej, stwierdził, że spotkał typową nastolatką, która wariowała na punkcie każdego przystojnego chłopaka, chociaż go nawet nie zna. Matko, mało tego! Przecież ja zamierzałam go spoliczkować!

- Uspokój się. Żartowałem - powiedział chłopak, rozbawiony miną jaką zrobiłam. Wskazał na swoją pierś, gdzie po lewej stronie widniała broszka z herbem szkoły. Wcześniej jakoś jej nie dostrzegłam. - Wiem, bo moja mama jest tu dyrektorką.

Odetchnęłam i poluzowałam krawat, który jakoś nagle zaczął mnie jednak uwierać.

- Mage... to znaczy... Panna Magelli? - zdziwiłam się. - Nie wiedziałam, że ma syna.

W sumie, im dłużej na niego patrzyłam, rzeczywiście zaczęłam wychwytywać między nimi pewne podobieństwo. Iva Magelli miała łudząco podobne, niebieskie oczy tylko, że pod zmaltretowanymi przez czas i zmęczenie powiekami nie było ich tak dobrze widać jak u chłopaka. Ponadto nastolatek i kobieta podobnie stali, prosto, a także równo, jakby w każdej chwili miał się zacząć jakiś improwizowany apel.

- Raczej nie chwalę się tym nowym osobom - odparł chłopak, popychając mnie w stronę drzwi. Drgnęłam czując jego ręce na swoich plecach. - A teraz się rusz, inaczej spóźnimy się na zajęcia.

- Właśnie, lekcje - przypomniałam sobie. - Przecież nawet nie wiem, gdzie mam iść.

Nastolatek pokręcił głową.

- Jak ty się tu połapiesz Jedynko - mruknął sam do siebie, kiedy weszliśmy do kolejnego korytarza. Oparł dłonie na biodrach i spojrzał znacząco na sale lekcyjne. - Dobrze, po kolei. Jakie masz teraz zajęcia?

- Chyba... - zdjęłam plecak i wyciągnęłam ze środka pomiętą kartkę z planem zajęć. Rano wrzuciłam ją na sam wierzch, przeczuwając, że szybko mi się przyda. - Historię magii.

Chłopak pokiwał głową. Chwilę intensywnie nad czymś myślał.

- Wydaje mi się, że masz lekcje z panem Sampe. Często zmienia klasy, ale w środy i czwartki zazwyczaj uczy w sali 106. Musisz przejść prosto, a potem na końcu w lewo. Szukaj drzwi z pozłacaną tabliczką.

Jeszcze, kiedy to mówił, podniósł do oczu dłoń, na której błyszczał czarny zegarek i zerknął na wskazówki. Ściągnął brwi, widząc godzinę.

- Chyba dalej już sobie poradzisz. - Ukłonił się lekko, przez co jeszcze bardziej skojarzył mi się ze swoją matką. - Z chęcią bym cię zaprowadził, ale niestety straciłem już dosyć czasu. Jeśli Arthnael mnie nie zabije to będzie cud.

Nie czekając na odzew, przeszedł obok i zniknął za załomem korytarza, zostawiając mnie samą. Dźwięk butów, odbijających się od posadzki, niósł się za nim jeszcze przez dobre kilkadziesiąt sekund. Podobnie jak moja cicha uwaga, że zostało jeszcze co najmniej pięć minut do przerwy. Wbrew pozorom, nie rozmawialiśmy długo.

Przygryzłam kciuk, oglądając się na boki. Ponieważ dostałam jakieś w miarę sensowne wytyczne, nie było sensu dłużej zwlekać. Schowałam plan zajęć i poszłam według zaleceń, szukając wspomnianej wcześniej sali 106.

Zauważyłam, że część naukowa wyglądała jak zwyczajny fragment szkoły z XXI wieku. Skrzydło musiało zostać dobudowane później, bo nie było w nim żadnych kolumn, rzeźb, ani obrazów. Zamiast tego, na wielokrotnie malowanych, białych ścianach wisiały zdjęcia najlepszych uczniów i mapy świata. Zakreślono na nich miejsca, gdzie występowały największe populacje magów, jak również wampirów. Stworzono przy tym niezwykle złożone legendy, które w zależności od mapy, określały wiek, płeć, a nawet rodzaje talentów, czy stopień zbuntowania Nersai i Careai.

Choć nie miałam zegarka, aby kontrolować godzinę, znalazłam chwilę, aby zatrzymać się przed tymi ostatnimi. Kolorową, dosyć nową mapę usiano znacznikami, w zależności od barwy, pokazującymi odsetek osób schodzących na niewłaściwą drogę. Statystyki nie zachwycały, ale nie były też szczególnie tragiczne. Babcia opowiadała mi kiedyś o demografii magicznych ras, nieco orientowałam się, co i jak. Patrząc na mapę, potwierdzało się większość słów kobiety. W moim kraju odsetek Nersai wahał się pomiędzy trzema, a pięcioma procentami, czyli jeszcze nie tak najgorzej. To głównie w biedniejszych państwach Afryki, albo większych, borykających się z problemami państwach Europy i Azji, rósł nawet do pięćdziesięciu procent. Jeśli chodziło natomiast o obie Ameryki statystyk nie dało się tak łatwo określić, gdyż zamieszkiwało je najwięcej przedstawicieli magicznych ras. Rada posiadała zapewne szczegółowe dane w archiwach, ale niezbyt chętnie dzieliła się nimi ze światem.

Zostawiłam ozdabiające ściany mapy i poszłam dalej. W równych odstępach ustawiono ławki, żeby uczniowie na przerwach nie musieli stać. Pod oknami, znajdującymi się tylko po prawej stronie i posiadającymi specjalne żaluzje, które przepuszczały światło nie niosąc ryzyka oparzenia wampirów, ustawiono żółto-pomarańczowe paprotniaki. Rośliny wiły się jak żywe, wysuwając korzenie w stronę promieni. Wyglądały trochę jak pospolite paprotki pomalowane farbą, ale cechowało je to, że potrafiły wyjść z doniczki i chodzić na spacery. Dlatego mój tata nie zgodził się na hodowanie ich w domu, chociaż mama bardzo chciała.

Idąc wzdłuż rzędu kwiatów, udało mi się odnaleźć salę 103. Wydawało mi się, że znalazłam dobry trop, ale dalej była niestety tylko ściana. Niechętnie wróciłam po śladach i skręciłam w innym kierunku. Przeszłam przez cały korytarz, na próżno. Nigdzie nie znalazłam sali 106, mój wzrok padł za to na zegar zawieszony nad jednymi drzwiami. Wskazywał siódmą pięćdziesiąt sześć. Miałam dokładnie cztery minuty, żeby nie zarobić spóźnienia.

Kluczyłam pomiędzy korytarzami, jednocześnie intensywnie myśląc. Młodsza, męska i przystojniejsza kopia Ivy Magelli powiedziała, że powinnam iść prosto, a potem w lewo. To nie były na tyle skomplikowane instrukcje, żebym mogła się pomylić i źle skręcić. To chłopak pewnie coś przekręcił, sam przecież przyznał, że na rozmowę ze mną stracił wystarczająco dużo czasu. Znając życie, nawet nie zastanawiał się, czy wyznaczoną przez niego trasą dotrę do celu.

Czy jednak było to prawdopodobne skoro jego matka pełniła funkcję dyrektora szkoły? Syn panny Magelli powinien się orientować w rozkładzie Cennerowe'a.

Właśnie, syn Magelli... Nawet nie zdążyłam zapytać, jak miał na imię. Odszedł zanim się sobie przedstawiliśmy, a przecież na początku sprawiał wrażenie, jakby wcale mu się nigdzie nie śpieszyło. Szkoda, nie pogardziłabym kilkoma dodatkowymi minutami spędzonymi w towarzystwie blondyna. Natura obdarzyła go naprawdę magnetyzującymi, błękitnymi oczami.

Nie, tylko nie to! Znowu to robiłam.

Pokręciłam gwałtownie głową, wyrzucając z umysłu wspomnienia o chłopaku. Po raz kolejny dałam się rozproszyć! Miałam ważniejsze rzeczy do roboty, niż fantazjowanie o płci przeciwnej, a wystarczyło, że pojawił się kolejny gość, który wyglądał jakby wyskoczył z magazynu dla nastolatek i momentalnie straciłam kontakt z rzeczywistością. Jak na czarownicę, która miała zerowe pojęcie o miłości, czy związkach, dosyć często trafiałam w pobliże przystojnych chłopców.

Naciągnęłam plecak na ramię i skupiłam się na teraźniejszości. Sala 106 - to był cel numer jeden. Nie blondyn z korytarza, tylko pomieszczenie, w którym za kilka chwil zaczynały się moje pierwsze zajęcia w Cennerowe'ie.

Pomyślałam, że do znalezienia odpowiedniej drogi, mogłabym użyć czaru szukającego, ale niestety niezbyt dobrze mi wychodził. Polegał na wytworzeniu cienkiej nici, biegnącej na wysokości metra od ziemi i wskazującej miejsce, do którego planowało się dotrzeć. Nie było to może najtrudniejsze zaklęcie, jednak wymagało dłuższej chwili. Wymagało również punktu odniesienia w postaci informacji lub obrazów dotyczących danego miejsca, a ja takowych nie posiadałam. Poza tym, tylko najlepsi czarodzieje wiedzieli jak używać nici dyskretnie. Tworzyli wskazującą linię światła, którą widziały tylko ich oczy i która znikała, gdy docierało się na miejsce.

Zirytowana odrzuciłam ten pomysł. Po rzuceniu zaklęcia na pewno narobiłabym sobie kłopotów. Kto wie, jakby mi wyszło.

Licząc mijające sekundy, spacerowałam po korytarzu. Zastanawiałam się, co zrobić, a ciekawskie Paprotniaki wychylały liście, za każdym razem, gdy mijałam ich doniczki. Nie miały prawdziwej świadomości, ale rejestrowały ruch; wyczuwając obecność innych organizmów, reagowały machaniem korzeniami, albo wyrzucaniem grudek ziemi na podłogę.

Pochyliłam się nad malutką roślinką, która bezskutecznie starała się wydostać z doniczki.

- A może ty wiesz, gdzie jest sala 106? - zapytałam, dotykając palcem jednego z jej szorstkich, seledynowych listów. Paprotniak uniósł do góry łodygę i znieruchomiał, wcześniej wykręcając liście do tyłu. Przez chwilę miałam wrażenie, że mnie zrozumiał, ale on po prostu szykował się do skoku.

Wystrzelił z donicy jakby odbił się od trampoliny. Odskoczyłam i zasłoniłam oczy dłońmi, ale roślina nic sobie nie robiła z mojej obecności. Minęła mnie, przebierając korzeniami i rozrzucając wokół resztki ziemi. Zatrzymała się dopiero przed jednym z korytarzy, którego jeszcze nie sprawdzałam. Niezgrabnie wskazała go listkiem, a potem pobiegła dalej, zadowolona z uzyskanej wolności.

Wyprostowałam się i otrzepałam spodnie. Lekko zdziwiona stwierdziłam, że w miejscu pokazanym przez Paprotniaka znajdowała się para drzwi. Na jednych widniał numer 106.

Wydęłam usta, przyglądając się tabliczce z niedowierzaniem. Obejrzałam się za Paprotniakiem, ale ten już dawno uciekł. Wróciłam do drzwi, a że nie miałam innego wyjścia, delikatnie zapukałam. Prawie natychmiast drewno zaskrzypiało i otworzył mi zgarbiony mężczyzna w okularach. Otaksował mnie wzrokiem, po czym podrapał się po zarośniętej brodzie.

- Dusney jak mniemam - powiedział chrypliwym, niezbyt przyjemnym głosem, brzmiącym jakby ktoś przejeżdżał paznokciami po tablicy albo próbował mówić po wypaleniu trzech paczek papierosów.

- America Leonorre Dusney - potwierdziłam, choć nie ukrywam, skurczyłam się pod naporem podejrzliwego spojrzenia profesora i najchętniej wcale bym się nie odzywała. - Dobrze trafiłam?

- Victor Busker Sampe - przedrzeźnił mnie nauczyciel, z dozą zniesmaczenia. Spojrzał na rękę, na której miał srebrny, przedpotopowy zegarek. - Za minutę ósma, czyli dobrze. Masz szczęście.

To powiedziawszy, podszedł pod tablicę i znaczącym gestem (a raczej niedbałym machnięciem dłoni) kazał mi gdzieś usiąść. Sam zajął się segregowaniem dokumentów leżących na biurku. Spoglądał przy tym na tarczę zegara, jakby tylko czekał aż wskazówka znajdzie się w najwyższym punkcie i oficjalnie zacznie się lekcja.

Rozejrzałam się, szukając wolnego miejsca. Z tyłu wypatrzyłam pustą dwuosobową ławkę, więc niewiele myśląc, skierowałam się w jej stronę. Starałam się przy tym ignorować zaciekawione spojrzenia innych uczniów, którzy obracali się i wymieniali między sobą przyciszone uwagi. Odprowadzana ich dyskretnymi komentarzami, dotarłam do stolika. Położyłam plecak na jednym z krzeseł, a na drugim usiadłam. Bez słowa wyciągnęłam szary zeszyt i długopis.

- Farciara. - Dziewczyna przede mną odwróciła się. Miała krótkie płowe włosy i nierówno zawiązany krawat, pod którym zauważyłam czarną tasiemkę, ciasto oplecioną wokół alabastrowej szyi. - Jeszcze minuta i nie wpuściłby cię do klasy.

- Skoro wszyscy już są, możemy zaczynać zajęcia - zagrzmiał pan Sampe. - Proszę o ciszę.

Na dźwięk jego głosu, nagle urwały się wszystkie rozmowy, a sami uczniowie zamarli, rozumiejąc, że wybiła ósma. Wystarczyło kilka słów, aby sala zmieniła się nie do poznania. Zapanowało milczenie, nikt nie odważył się choćby odwrócić w stronę sąsiada z ławki, kilkanaście par oczy było skierowane centralnie w stronę nauczyciela, który przyjął tą reakcję z wyraźnym zadowoleniem. Machnął ręką, a na tablicy zaczął pojawiać się równy, biały napis.

- Nasza nowa, spóźnialska uczennica to America Dusney - odparł beznamiętnie. - Tak jak wy Mag I stopnia. Dzisiejszy temat: Ataki na czarownice przed XIX wiekiem.

Otworzyłam usta.

- Przecież wcale się nie spóźniłam - szepnęłam oburzona. Nikogo nie znałam, więc skierowałam swoje słowa do nastolatki z tasiemką na szyi. - Przyszłam przed czasem.

Dziewczyna tylko delikatnie wzruszyła ramionami.

- Sampe już tak ma. Dla niego „przed czasem" oznacza co najmniej dziesięć minut wcześniej. Nikt ci nie powiedział?

Pokręciłam głową (czego i tak nie widziała, bo siedziała z przodu), po czym spojrzałam na nauczyciela spode łba. Coś czułam, że nie zapałam do niego szczególną sympatią.

- Jak zapewne wiecie z Internetu - zaczął pan Sampe i o dziwo jego ton stał się nieco łagodniejszy. - czarownice znano od bardzo dawna. Najstarsze podania pochodzą ze średniowiecza, ale na poważnie ludzie zaczęli w nie wierzyć dopiero w okolicach XV wieku. Mam na myśli głównie Europę, ale w innych częściach świata również powstawały potajemne organizacje mające na celu tępienie domniemanych czarownic. Osoby podejrzewane o praktykowanie magii obwiniano praktycznie o wszystkie katastrofy i zarazy. Weźmy na przykład czarną śmierć. Ludzie zaczęli umierać, nie wiedzieli co jest przyczyną, automatycznie sądzili, że to czary i zaklęcia. Potem każde niewytłumaczalne zjawiska, tajemnicze zachowania i dziwne sytuacje kwalifikowano jako czary. Łapano zwykłe kobiety podejrzewane o magię, a następnie poddawano je torturom, żeby sprawdzić, czy są czarownicami. Robiono mnóstwo procesów w wielu miejscach. Na pewno słyszeliście o Salem i roku 1692. Do teraz żadna czarownica, ani czarodziej nie chce tam jechać, choć nikt już nikogo nie zabija bez dowodów, a miasto przemieniono w jedną wielką magiczną atrakcję turystyczną.

Odłożyłam długopis i skupiona oparłam dłonie na stole. Może i pan Sampe miał jakąś obsesję na punkcie spóźniania i punktualności, ale mówił całkiem od rzeczy. Jeżeli dodało się do tego klimat sali, która cała była w odcieniach ciemnego brązu, a na ścianach wisiały stare fotografie i dziwne przedmioty, to wykład stawał się lekko straszny.

- Zapewne zdajecie sobie sprawę, jak wyglądał świat, gdy ludzie uważali, iż wszystkie niewyjaśnione zjawiska znajdowały swoje podłoże w magii. Choroby, klęski żywiołowe, anomalie, nietypowe zjawiska przyrodnicze... Nieznajomość biologii, fizyki czy chemii zmusiły człowieka do wytworzenia swoich własnych teorii, a także poglądów na różne tematy. Praktycznie wszystko, co negatywne lub wrogie, przypisywano złej woli duchów i istot żywych. Jedni próbowali się przed nimi ochronić, inni stwierdzili, że czas przejąć sprawy we własne ręce i zacząć walczyć z osobami praktykującymi magię...

Większość lekcji minęła spokojnie. Nikt nie szeptał, ani się nie śmiał (jakby zapewne było u mnie w liceum). Wszyscy słuchali pana Sampe, który wyglądał jakby pływał na małym jachcie na środku oceanu i całkowicie zatracił się otaczających go falach. Nie obchodziło go nic, co działo się na lądzie, jego oczy pojaśniały, a surowe rysy złagodniały.

- Wiele niewinnych osób poniosło śmierć przez głupie zabobony ludzkie - powiedział nauczyciel poważnie, powoli dochodząc do końca monologu. - Kobiety, nawet te które nie miały bladego pojęcia o magii, czy czarach, pod wpływem bolesnych tortur mówiły, że są czarownicami. Wymyślono również testy dla domniemanych czarownic. Jeśli istniało chociaż niewielkie podejrzenie, że jakaś kobieta praktykowała magię, poddawano ją próbom. Zazwyczaj były one bolesne i bezsensowne, ponieważ ludzie robili wszystko, żeby oskarżonym nie udało się ich przejść. Podobna sytuacja była z tymi, którzy wierzyli w istnienie magicznych stworzeń albo tymi, co tworzyli lecznicze mikstury.

Chłopak w błękitnym krawacie uniósł do góry rękę i zamachał nią, żeby zostać zauważonym. Pan Sampe przerwał, czym wzbudził poruszenie wśród uczniów, po czym westchnął i kiwnął głową. Jego oczy, ukryte za szkłami okularów, na powrót stały się zimne i beznamiętne

- Słucham cię Christopherze?

- Dlaczego powiedział pan „głupie zabobony ludzkie"? Skoro naprawdę istniejemy to nie były to zabobony.

Mężczyzna uniósł jedną brew, uważnie obserwując młodego czarodzieja. Kiedy pojął, że tamten nie robił sobie żartów i pytał całkiem na poważnie, schował ręce za plecami. Jak gdyby nigdy nic zaczął przechadzać się po klasie.

- Czarodzieje prawie do końca XVIII wieku mieszkali w górach i gęstych lasach, zresztą podobnie jak niektóre wampiry. Nie wychylali się, koegzystowali w zgodzie z naturą, wybierając spokojne życie z dala od siedzib człowieka. Ludzie tak naprawdę nigdy nie udowodnili istnienia nadnaturalnych istot. Mimo to sami, pod wpływem strachu lub czegoś, co wydawało im się prawdziwe, wymyślili postacie praktykujące zakazane kulty. We wszystkim co obce, postrzegali dzieło demonów, potworów używających nieznanych sposobów, do pozyskiwania nadprzyrodzonych zdolności. Swoją drogą nic dziwnego, że się obawiali, nocni łowcy do późnych lat osiemdziesiątych siali spustoszenie w wielu prowincjach, mordując zarówno zwierzęta hodowlane, jak i ich właścicieli. Zniesławiony Kuba Rozpruwacz, czy, patrząc daleko wstecz, arystokratka węgierska Elżbieta Batory, zwana również Krwawą Hrabiną z Čachtic lub wampirem z Siedmiogrodu, nie przysporzyli wampirom dobrej sławy. Dopiero po utworzeniu Rady, a także Kodeksu Wampirów masowe ataki ustały, a nocni postarali się o zatuszowanie co brutalniejszych przestępstw. Podjęto wówczas decyzję, że żadnemu wampirowi nie można polować jawnie, aby nie zdradzać istnienia rasy.

Nauczyciel uśmiechnął się do własnych myśli, po czym oparł się biodrami o biurko. Brakowało mu tylko kieliszka wina i fraka, aby wyglądał jak zatracony we wspomnieniach arystokrata. Zniszczony przez nikotynę głos, a także czarne, wpadające w głęboki odcień granatu włosy, jeszcze bardziej potęgowały ten efekt.

- Na początku XIX wieku, wampiry i czarodzieje usunęli się w cień. Niemniej jednak, ludzi wciąż ogarniał strach. Zawsze znalazł się ktoś, kto uważał się za znachora lub wieszczkę, potrafiących warzyć magiczne eliksiry i tworzyć przedmioty z niczego. Ludzie wpadali w ich sidła niczym muchy, wierząc w każdą brednie jaką im sprzedawano. Tak było im łatwiej wyjaśniać zjawiska, których nie rozumieli. Powiedziałem „zabobony" Christopherze, ponieważ oznacza to bezpodstawną i upartą wiarę w coś, czego tak naprawdę nigdy się nie widziało, a wydaje się, że istnieje. W czasach prześladowań, prawdziwe czarownice nie zapuszczały się w pobliże siedlisk człowieka, chyba że było to naprawdę konieczne. Nie licząc momentów, kiedy wyroby magów ratowały życie lub służyły do obrony, nie istniała najmniejsza szansy, żeby ludzie mieli styczność z prawdziwą magią. Żadna czarownica nie używała zaklęć przy istotach ludzkich, nie zachowując przy tym ostrożności. Oni zresztą też specjalnie do niej nie lgnęli. Strach zrobił swoje i dopiero w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, wiara w magie stała się na tyle poważna, że zaczęto szukać racjonalnych odpowiedzi. Sami zresztą zdecydowaliśmy się odsłonić, aby ludzie lepiej nas rozumieli i przestali widzieć w nas wyłącznie wysłanników zła.

Christopher podrapał się po brodzie, w zamyśleniu spoglądając za okno.

- Niemożliwe, żeby ludzie wymyślili postacie praktycznie idealnie podobne do nas - powiedział po chwili namysłu, opierając łokcie na blacie stolika i kładąc brodę na ściśniętej dłoni. - Takie przypadki się nie zdarzają.

- Może było tak jak z wampirami - wtrąciła dziewczyna z pastelowymi, lawendowymi włosami i różową opaską na głowie. - Znudziło im się siedzenie w ukryciu i zrobili przedstawienie typu „Patrzcie! Mamy kły i pijemy krew!".

Pan Sampe spojrzał na nią z szeroko otwartymi oczami. Przez sekundę wyglądał jakby miał się zakrztusić własną śliną, ale szybko się opanował.

- Oczywiście panienko Stows - odparł ironicznie, krzyżując dłonie na piersi. - Wampiry właśnie tak zrobiły.

- A nie? - zapytała tamta, nie zrażona surowością bijącą od mężczyzny. - Przecież oni wszędzie szukają rozgłosu.

Nauczyciel uniósł oczy do góry. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, prawdopodobnie skarcić fioletowowłosą za ignoranckie podejście do historii, ale właśnie w tym momencie zabrzmiał przerywany dzwonek. Opiekun westchnął ciężko i machnął ręką na znak, że zajęcia dobiegły końca.

- Na następne zajęcia przeczytajcie z podręcznika rozdział siedemnasty. - odparł na odchodne, próbując przekrzyczeć szuranie krzeseł. - W szczególności proszę zwrócić uwagę na fragmenty o wampirach. Przyłóżcie się, bo was przepytam. Słyszysz, Stows?

* * *

Lekcje w szkole im. Ursula Cennerowe'a miały to do siebie, że choć cechowały się wyjątkową różnorodnością, w ostatecznym rozrachunku stawały się po prostu wyjątkowo uciążliwe. Standardowo, dla czarownicy wychowanej wśród ludzi, zajęcia, na których praktykowano magię, powinny być czymś nowym i wzbudzającym ciekawość, mi jednak bardzo się dłużyły. Po historii magii poszłam na zajęcia ze słownych czarów, a te nie należały niestety do najciekawszych. Mówiąc wprost były strasznie nudne, gdyż magom I stopnia zabraniano używać skomplikowanych czarów. Pierwszorocznym pozwalano uczyć się jedynie prostych, pospolitych zaklęć, które nie zagrażałyby nikomu w pobliskim otoczeniu. Nie powiem, żeby mi to specjalnie przeszkadzało, brzydziłam się przemocą, ale mimo wszystko brakowało mi na lekcji swego rodzaju pikanterii, składnika, który przełamałby szalę i sprawił, że ktokolwiek zainteresowałby się tym, co mówił nauczyciel.

Opiekun sam w sobie był tak samo apatyczny jak jego wykład. Gregory Ivanov posiadał tak niewiele życiowej energii, że nie zdziwiłabym się, gdyby każdy, zaraz po wyjściu z sali, kompletnie zapominał o jego istnieniu. Przeciętnego wzrostu, o szablonowej twarzy i skromnym ubiorze, nie miał w sobie nic, co przyciągałoby uwagę. Nawet przygaszona, chłodna zieleń jego oczu i włosów, nie wyróżniała się niczym szczególnym na tle klasy.

Jakkolwiek niektórzy nie umieliby się pogodzić z takim stanem rzeczy, pan Ivanov wydawał się nim wcale nie przejmować. Jako nauczyciel wykształcił zaskakującą umiejętność przyjmowania wszelkich informacji z wyrafinowaną dozą dystansu i nie reagowania na docinki, ani komentarze względem swojej osoby. Mówiąc jaśniej, miał swoich podopiecznych w głębokim poważaniu, co przekładało się na sposób prowadzenia jego zajęć. Mężczyzna wypowiadał każde zdanie tak, aby brzmiało jeszcze bardziej nieinteresująco niż normalnie. Nie pomagał fakt, że akurat tego dnia opowiadał o tym, jakim słowem naprawić złamany ołówek, rozpylić malinowy zapach czy stworzyć małą bańkę z wody.

Większość czarów od dawna znałam, więc słuchając monotonnego monologu wychowawcy czułam się jak na torturach. Podane przez pana Ivanova zaklęcia były proste, wręcz banalne i pozwalały myśleć, iż mężczyzna uważał swoich uczniów za cofniętych w rozwoju. Ponadto jego czary dało się stosować bez wypowiadania jakichkolwiek słów, więc lekcja tym bardziej traciła na wyrazie. Choć tego typu zaklęcia istniały, nikt ich nigdy nie stosował.

Gdy zabrzmiał dzwonek, miałam ochotę poderwać się z ławki i pierwsza wybiec z sali. Na lekcji wykorzystywaliśmy głównie zaklęcia od ołówków i zapachu, więc wychodząc musiałam rozmasowywać bolące, zaczerwienione palce. Strasznie piekły od wielokrotnego łamania drewnianych kredek imitujących różdżki. O cierpiącym od zapachów nawet nie wspominając.

Po czarach słownych były eliksiry. Tym razem nauczyciel, Nicolas Darnell okazał się bardzo miły i ku mojej wielkiej radości, powiedział, że da mi kilka dni luzu na zapoznanie się z programem nauczania. Do tego czasu obiecał traktować mnie ulgowo. Zaczął od razu, bo usadził mnie z tyłu i kazał przyglądać się poczynaniom kolegów.

Kolejne zajęcia wydawały się dużo żwawsze. Przebrnęłam przez zajęcia magii podstawowej, a także ANG (nazwa okazała się być skrótem od Aktywnej Nauki Gestów), gdzie zostałam przedstawiona kolejnym uczniom z pierwszego roku. Ze starszymi i bardziej doświadczonymi czarodziejami nie miałam okazji się spotkać, więc z nimi musiałam zapoznać się sama. Było mi to zresztą na rękę, gdyż wolałam pozostać anonimowa wśród o wiele silniejszych nastolatków. Stale pamiętałam nienawistny wzrok dziewczyny w okularach, która uderzyła mnie w czasie przepychanki na korytarzu.

Nie licząc drobnych wyjątków, magowie przyjmowali mnie raczej normalnie. Tak jak się spodziewałam, byłam dla nich tylko kolejną czarownicą, która przyjechała do Cennerowe'a za złamanie zasad Rady. Przez pierwsze pięć minut rozmawiali i obserwowali moją osobę z zainteresowaniem, a później, jak gdyby rzucono na nich czar zapomnienia, cichli i skupiali się na wykładach. Tylko co poniektórzy, pchani ciekawością, a może zwykłym współczuciem, przekrzywiali głowy, chcąc zobaczyć, czy wciąż siedziała za nimi drobna, różowowłosa czarownica o wycofanym spojrzeniu i speszonych ruchach - kolejny mag, którego zesłano do ukrytego wymiaru, aby nie trafił przed sąd.

Gdy skończyła się piąta lekcja, którą była kaligrafia magicznych listów (nawet nie wiedziałam, że coś takiego istniało w magicznym świecie), nareszcie miałam chwilę wolnego, aby odpocząć od ciągłych zajęć i wiadomości, które próbowano wpajać uczniom do głów. Pomijając wykłady pana Ivanova, lekcje wydawały się znośne (żeby nie powiedzieć zajmujące), a nauczyciele przyjaźnie nastawieni. Mimo to, po kilku dłużących się godzinach słuchania o eliksirach, gestach, czy zaklęciach słownych, miałam już serdecznie dosyć szkoły.

I właśnie w takim stanie znalazła mnie Misurie.

- I jak? Podobają ci się zajęcia? - zapytała na powitanie, spinając włosy spinką. - Całkiem inaczej niż w normalnych szkołach, prawda?

Siedziałam akurat na korytarzu, odpoczywając po kilku dziesięciominutowym pisaniu piórem, więc kiedy przyszła, uniosłam tylko nieznacznie głowę. Zielonowłosa była przyzwyczajona do szkolnego trybu życia, więc nie zdziwiło mnie, że zastałam ją w takim samym stanie, w jakim znajdowała się rano. No, może z drobnym wyjątkiem, zdawała się być o wiele bardziej pobudzona niż podczas śniadania.

Westchnęłam i przesunęłam się, aby zrobić nastolatce miejsce na ławce.

- Da się przeżyć - powiedziałam zdawkowo, wracając do przeglądania książki, którą dała mi nauczycielka od magii podstawowej. Wypożyczyła mi jeden egzemplarz na kilka dni, abym miała się z czego uczyć, ale powiedziała, że niedługo powinnam już mieć własny podręcznik.

Misurie nie była zadowolona z takiej odpowiedzi. Usiadła na ławce i wyciągnęła nogi, tarasując przejście uczniom.

- Oczekiwałam od ciebie większego entuzjazmu. - Zamknęła oczy, odchylając głowę. Puszczała mimo uszu uwagi niezadowolonych magów, którzy musieli omijać szerokim łukiem jej stopy, aby się nie potknąć.

Zaznaczyłam palcem jeden z wersów w książce i spojrzałam na dziewczynę zmęczonym wzrokiem.

- Co mam powiedzieć? - spytałam wprost, zaciskając dłoń na okładce podręcznika. - Nie jest najgorzej, lekcje są ciekawe, nadal pamiętam, że jestem w tej szkole za karę.

- Myśl pozytywnie. - Misurie założyła ręce za głowę. - Na przykład, że pobyt w „tej szkole" i na zajęciach to nagroda za to, że potrafisz coś więcej.

- Że powoli staję się Nersai?

Dziewczyna wykrzywiła się na dźwięk ostatniego słowa. Ku uciesze innych uczniów, cofnęła nogi i oparła na nich łokcie.

- Jasne, że nie. - Obserwując przeciwległą ścianę, zmarszczyła nos. - Nersai to głupia nazwa, podobnie zresztą jak Careai. Wymyślono je tylko po to, aby straszyć małe dzieci i nakierowywać nastolatków na właściwe tory. Przecież to, że ktoś chce używać swoich umiejętności bez zasad i kontroli, nie oznacza od razu, że jest zły.

Zamknęłam książkę.

- Coś w tym jest - przyznałam.

- No to jeszcze raz. - Misurie klasnęła w dłonie, po czym uśmiechnęła się szeroko, jakby zapominając o tym, o czym rozmawiała niespełna kilka sekund wcześniej. - Jak ci się podobają zajęcia? Nie możesz powiedzieć nic w stylu „może być", ani „okej".

Chwilę patrzyłam na jej rozpromienioną twarz, nie umiejąc zrozumieć, jak taka dziewczyna odnajdowała się w Cennerowe'ie. To, że Misurie była chaotyczna było mało powiedziane.

Głośno wypuściłam powietrze.

- Nie nadążam w rozmowie przez twoje ciągłe zmiany tematów.

- Teraz ty go zmieniasz.

- Ja wcale nie...

Misurie przyłożyła dwa palce do moich ust i popatrzyła na mnie znacząco. Miała rację, w ten sposób nigdy nie doszłybyśmy do porozumienia.

- Dobra. - Odsunęłam jej rękę i się zastanowiłam. - Lekcje są... w porządku.

Czarownicy opadły ramiona. Pokręciła głową.

- Zadowoli mnie tylko długa, wyczerpująca wypowiedź - ostrzegła.

Nie żartowała, więc nie miałam innego wyjścia, jak opowiedzieć jej każdego szczegółu z mojego pierwszego prawdziwego dnia w szkole. Zrelacjonowałam dziewczynie praktycznie wszystko, co przychodziło mi do głowy: to, jak poszukiwałam odpowiedniej klasy, to, jak przebiegały zajęcia z panem Sampe, a także to, jak prawie straciłam węch przez słowne, bezsensowne zaklęcia. Nie zapomniałam oczywiście wspomnieć o panu Ivanovie, Aktywnej Nauce Gestów, czy lekcji eliksirów, która, jak można się było spodziewać, najbardziej zaabsorbowała uwagę Misurie. Dziewczyna słuchała w ciszy, raz po raz kiwając lub kręcąc głową.

W swojej opowieści, pominęłam tylko kilka nieistotnych fragmentów i to, że nie mogłam sobie poradzić z krawatem. Nie wiedzieć czemu, zachowałam dla siebie również spotkanie z przystojnym synem Ivy Magelli.

- Co właściwie oznacza słowo „Jedynka"? - spytałam, kończąc swój przydługi monolog, od którego zdążyło mi zaschnąć w gardle. Nie byłam przyzwyczajona do tak długiego mówienia, ale chciałam zadać jeszcze to jedno pytanie.

Misurie uniosła brwi.

- Jedynka? - podrapała się po brodzie. - Starsze klasy nazywają tak Magów I stopnia. Mamy też Dwójki i w nielicznych przypadkach Trójki, ale to Jedynki są najliczniejszą grupą w szkole.

- Czyli nazywa się tak zwyczajnie Magów, którzy dopiero zaczęli naukę? Nie ma to żadnego negatywnego wydźwięku, czy podtekstu?

- To zależy. - Dziewczyna uniosła jedną brew. Powiodła wzrokiem po mojej twarzy, ale nie doszukała się na niej oznak przesadnego, podejrzanego zainteresowania. - Wiesz, jak działają stopnie?

Skrzywiłam się.

- Trochę - powiedziałam bez przekonania.

- W takim razie od początku. - Kącik ust Misurie drgnął, jakby była zadowolona z roli mentora. Sprawdziła tylko na zegarku, czy wystarczy nam przerwy, po czym kontynuowała: - Wyjaśniono ci pewnie w dzieciństwie, że nadnaturalnych klasyfikuje się ze względu na poziom umiejętności. Zdolności do rzucania zaklęć, wiedza, talenty i ogólnie wszystko, co wiąże się z magią warunkuje stopień danego czarodzieja. Mamy więc magów od 0 do V stopnia. Ci najsłabsi lub ci, którzy nie wiedzieli o swoim dziedzictwie, to Magowie bez stopnia. Zazwyczaj są to dzieci, które posługują się podstawowymi zaklęciami lub w ogóle nie używają magii. Magowie I stopnia, czyli tacy jak ja i ty, znają już przynajmniej kilkanaście średnich zaklęć i to właśnie oni najczęściej trafiają do szkół takich jak nasza. Zabawne, ale to właśnie w placówkach dla Nersai, mają największą szansę wspiąć się na wyższe szczeble. Program konstruuje się w taki sposób, aby nie tylko zrozumieć zasady Rady, ale również zdobyć wiedzę potrzebną do zostania Magiem II lub III stopnia. Jasne, jeśli ma się naturalny talent lub szczęście, od razu wskakuje się do góry. Jeśli nie, zostaje się z młodszymi magami. Dlatego nie powinno cię dziwić, jeśli na zajęciach na których będzie większość szesnastolatków, zobaczysz jakiegoś piętnastolatka, albo siedemnastolatka. Wiek nie ma w tym przypadku nic do rzeczy. Zdarzają się nawet wyjątki, kiedy do szkół trafiają osoby mające, dajmy na to dwanaście, trzynaście lat. W tym przypadku są to jednak zazwyczaj Magowie Umiejętności, to jest na przykład wieszcze, czarodzieje posługujący się inokinezą, ezoterycy bawiący się eksterioryzacją i takie tam.

Misurie przerwała na chwilę, dając mi czas na oswojenie się z nową dozą informacji. Zrobiła to także po to, aby zaczerpnąć powietrza, jak również upewnić się, że wszystko zrozumiałam. Nie było tak, ale nie zamierzałam się do tego przyznawać. Kiwnęłam tylko głową, aby nastolatka mówiła dalej.

Zielonowłosa chrząknęła.

- Nie licząc wyjątków, na pierwszym roku przebywają głównie Magowie I stopnia. Ich znajomość zaawansowanych zaklęć jest znikoma, więc ci bardziej doświadczeni czarodzieje lubią się przed nimi popisywać i sygnalizować swoją wyższość. Chętnie podkreślają fakt, że są lepsi, określając słabszych magów właśnie Jedynkami. Przez to ciężko określić, czy nazwa jest pozytywna, czy negatywna. Osobiście, spotkałam się już z kilkoma wersjami.

Zrobiła dłuższą pauzę, w czasie której przymknęła powieki, jakby przypominając sobie jakiś incydent z przeszłości. Nie dało się jednak wywnioskować jaki, ponieważ trwało to niespełna kilka sekund. Gdy czarownica znów otworzyła oczy, jej tęczówki mieniły się zwyczajowym, fioletowym odcieniem.

- Tak właściwie, czemu pytasz?

Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. Głupio było mi się przyznać, że nazwał mnie tak syn dyrektorki szkoły. Tym bardziej, że określenie mogło mieć obraźliwy wydźwięk.

- Gdzieś to usłyszałam - oznajmiłam wymijająco. Podkuliłam nogi, zastanawiając się, jak było w moim przypadku. Czy chłopak z korytarza posłał mi komplement, czy dyskretnie obraził, bo zobaczył we mnie wyłącznie niekompetentną nastolatkę, dla której zwykły krawat był przeszkodą nie do pokonania?

Choć był to szczegół, postanowiłam, że jeśli znów spotkam przystojnego Magelli, nie obejdzie się bez wyjaśnień. Nie zamierzałam być w końcu gorsza od starszych magów, a tym bardziej pozwalać, aby ktoś oceniał mnie przez pryzmat magicznych umiejętności.

*****

Inokineza - umiejętność kontrolowania i manipulacji rzeczywistości, zdolność zakrzywiania przestrzeni

Eksterioryzacja - postrzeganie świata spoza własnego ciała fizycznego. Poruszanie, dokonywanie obserwacji i komunikowanie się z innymi istotami inteligentnymi, podczas gdy ciało spoczywa. Zdolność wytworzenia projekcji astralnej

Trzeci rozdział właśnie ujrzał światło dzienne. Jest troszeczkę dłuższy (no dobra, dużo dłuższy - po korekcie 11285 słów...) Wybaczcie jeśli ktoś załamał się jego "obszernością" :>

Jak widać America musi wybrać jakieś zajęcia dodatkowe. Ktoś ma pomysły, co wybierze?

Na scenie pojawił się też kolejny chłopak - Dorian - zabójczo przystojny syn dyrektorki szkoły. Co o nim myślicie? Pamiętam, że ja osobiście świetnie się bawiłam tworząc tą postać, choć jak widać, nasz bohater jest bardzo poukładany. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom ;)

Zapraszam do komentowania i gwiazdkowania :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro