XXVI
Układałem książki w bibliotece, przyglądając się danym tytułom. Niestety, nic mi one nie mówiły. Zwykle czytałem literaturę faktu, encyklopedie i tym podobne utwory. Zresztą jako demon, który wiedział niemal wszystko nie czułem potrzeby czytania. Dipper postawił stół i krzesła za pomocą magii. Ostatni dzień był naprawdę niesamowity. Na samą myśl o tym czułem, że zaczynam się rumienić. Nie miałem pojęcia, co w nas wstąpiło wtedy. Wiedziałem jednak, że chłopakowi się podobało.
- Serio? - zapytałem, patrząc na niego kątem oka. Westchnął i podszedł do mnie.
- Serio. - Mruknął, całując mnie lekko w usta. - I nie każ mi tego więcej powtarzać, dobra?
- Dobra. - Kiwnąłem głową. Pokazałem mu jakąś książkę. - Znasz to?
- Oczywiście, że tak. Ty nie? - zerknął na mnie z ciekawością, a ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Nie miałem czasu czytać. Byłem zajęty ulepszaniem świata.
- Chciałeś powiedzieć niszczeniem. - Prychnął, a ja trzepnąłem go otwartą ręką w głowę. Zamrugał, a po chwili mi oddał. Odebrał mi przy okazji książkę.
- To "Romeo i Julia". O dwóch ludziach z odmiennych środowisk, którzy się pokochali. - Wyjaśnił mi, wertując książkę obojętnie. - Nie podobało mi się. Mabel za tym szalała.
- Nie dziwię się. - Spojrzałem na różową okładkę. - Kobiety lubią takie łzawe historie.
- Zaraz... A Tolkiena znasz? - zapytał, a po mojej minie widocznie uznał, że nie. Zrobił przerażoną minę, a jego oczy się rozszerzyły. - No nie wierzę...
- Może piłem z nim kawę, ale książek nie czytałem. Zresztą jako wszechwiedzący demon nie mam przyjemności z ich czytania. - Prychnąłem, biorąc jakąś inną powieść. - Zło zostaje pokonane, dobro wygrywa, Snape zabija Dumbledore'a, a Saruman zdradza...
- Gdybym tego nie czytał posądziłbym cię o spoilery. - Zaśmiał się, a potem podszedł do mnie. Uśmiechnął się do mnie, a ja mimowolnie odwzajemniłem uśmiech. Niech zginie każdy, kto nie docenia tego chłopaka. - Ale widzisz, nie chodzi o rozwiązanie. Chodzi o przyjemność z szukania odpowiedzi.
- To jakiś filozof? - zapytałem.
- Nie. To ja.
Nie powiedział nic więcej, bo nachyliłem się nad nim, całując go delikatnie. Zarzucił dłonie na moją szyję, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nie obchodziło go to, jak wyglądam i kim jestem. On po prostu mnie kochał i tylko tego potrzebowałem.
- Jesteś naprawdę wyjątkowy... - szepnąłem.
- Nie chcę być wyjątkowy. - Popatrzył na mnie stanowczo. - Chcę być zwyczajny.
***
Po co to powiedziałem? Bill poluźnił uścisk, odwracając wzrok.
- Tego nie mogę ci dać. - Powiedział sztywno. Puściłem go i wróciłem do przeglądania książki, ale atmosfera w pomieszczeniu z chwili na chwilę robiła się coraz chłodniejsza. Usłyszałem jego głos, któremu starał się nadać wesołe brzmienie:
- Idę wyprowadzić psa. Możesz potem przyjść.
- Okej. - Powiedziałem cicho, patrząc na niego i przycisnąłem książkę do piersi. Dał mi tak wiele, a ja znowu sprawiłem, że był smutny. Patrzyłem, jak wychodzi na zewnątrz i po chwili opadłem na ziemię. Oparłem się o szafkę, patrząc na okładkę trzymanej książki. Chyba coraz bardziej rozumiałem rozpacz tych dwóch kochanków z Werony. W końcu byli z zupełnie dwóch światów, a pokochali się. Rodzina nie patrzyła na to przychylnym okiem. My mieliśmy takie szczęście, że mieliśmy niesamowite moce. Poza tym nic nas od nich nie różniło. Dotknąłem palcami jednej ze stron, a obok mnie usłyszałem jakiś głos. Z wrażenia upuściłam książkę, odsuwając się szybko.
- To trudne, prawda? - zapytała kobieta, trzymając złożone dłonie przed sobą. Miała na sobie długą sukienkę w kolorze różowym, a blond włosy miała upięte w kok. Przeniosła na mnie wzrok i ręka powędrowała do ust, a ona zaśmiała się cicho.
- Och, nie jesteś księżniczką.
- Nie, raczej nie... - Mruknąłem, patrząc na nią ostrożnie.
- Wybacz. To zawsze one mają problemy miłosne, a ja do nich przychodzę.
Usiadła płynnie na brzegu fotela. Wstałem i otrzepałem włosy, które pokryły się kurzem z półek.
- Nie mam problemu miłosnego. - Spojrzałem na nią czujnie. - W ogóle to kim jesteś?
- Julia Capuletti, do usług. - Uśmiechnęła się delikatnie. - Opowiesz mi o tym?
- Nie mam problemu! - podniosłem głos. Pokręciła głową.
- Oczywiście, że masz.
- Nie mam. Po prostu zakochałem się w swoim najgorszym koszmarze, który okazał się całkiem spoko. To znaczy, okazało się, że mogą być rzeczy gorsze od najgorszego koszmaru. Na przykład jak twoja siostra i wujek chcą zniewolić rasę, której przedstawiciel kiedyś narobił niezłego bigosu. I jak im się udaje, a ty nagle zaczynasz rozumieć, że wcale nie o to w tym wszystkim chodzi. Bo robi ci się żal swojego wroga i... I... - Poczułem, że zaczynam płakać. Otarłem oczy gniewnym ruchem.
- Miłość nigdy nie jest łatwa. Wybaczanie wymaga cierpliwości. Nienawiść musi być stłumiona w zarodku.
- Ale ja jej nie stłumiłem. Tylko ją podsycałem, myśląc o wszystkich złych rzeczach. A teraz jest za późno.
- Dziecko, nigdy nie jest za późno. Ucieczka nie jest rozwiązaniem.
- Jestem starszy od ciebie. - Burknąłem, patrząc na nią spod łba. Pamiętałem, że w książce miała około czternaście lat. - Poza tym musiałem uciec. Inaczej zabraliby mojego demona.
Uśmiechnęła się delikatnie, a potem wstała i pogładziła mnie po głowie.
- Czasem lepiej stracić niż trwać w błędnym kole. Trzeba pozwolić miłości odejść.
- Czy ty sugerujesz, że mam im pozwolić zabić Billa? - zapytałem, ale nie odpowiedziała mi.
Jedyne, co jeszcze przez chwilę słyszałem, to jej miły dla ucha śmiech...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro