Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

46. Spadaj, dzieciaku!


Harry


- Jackson i snajperzy osłaniają tyły, a ty Styles wchodzisz z pierwszą grupą od frontu. - zarządził mężczyzna. - Wszystko jasne?

- Jak słońce. - mruknąłem, sprawdzając swoją broń.

Przez ten tydzień mijałem znajome mi miejsca. Gdy wyruszaliśmy czułem sentyment do chociażby starego, opuszczonego budynku, w którym robiliśmy sobie przerwę całym oddziałem Tomlinsona. Pamiętam nieśmiałe pocałunki i marudzenie szatyna na owady.  Niby to tylko drobne szczegóły, a jak ważne. Pamiętałem je wszystkie.

Spojrzałem teraz na swoich towarzyszy. Znałem tylko ich imiona i nazwiska. Nie chciałem się z nimi zaprzyjaźniać, ponieważ za godzinę mogą być kolejnym trupem na pustym polu. Teraz rozumiałem chłodne nastawienia Simona. On przeszedł wiele i widział też wiele śmierci swoich przyjaciół. To było mądre. Chciał zaoszczędzić sobie choć trochę bólu. Teraz ja tak robiłem.

- Wkraczamy! - zawołał ktoś z przodu i ruszyliśmy.

Znów słyszałem strzały i krzyki. Głośne kroki odbijały się echem od pustych ścian. Nie bałem się, naciskałem na spust bez minimalnego zawahania się. Wiedziałem co robię. Wszystko trwało dość długo. Na koniec lekarze zajęli się rannymi, a ciała poległych ułożyliśmy w jednym miejscu. Nawet nie patrzyłem w tamtą stronę. Zwróciłem jednak uwagę na znajomego mężczyznę.

- Harry? - zdziwił się. - Co ty tu robisz dzieciaku?!

- Ratuję ci tyłek. - wzruszyłem ramionami. - I mi się udało.

- Miałeś nigdy tu nie wracać. - powiedział cicho. - Miałeś trzymać się od tego wszystkiego z daleka.

- I trzymałem się, ale ile można uciekać od problemów?

- Jakich problemów? - westchnął. - Postaram się załatwić, aby cię odesłali. Powiem, że jesteś niestabilny psychicznie.

- Chcesz powiedzieć, że jestem wariatem? - zaśmiałem się. - W sumie racja... Ale Irak jest tym ogromnym problemem.

- Słuchaj, dzieciaku. - złapał mnie za kołnierz koszuli i zbliżył do siebie. - Połamię ci ręce i nogi, aby cię stąd zabrali. Nie pozwolę ci zginąć.

- Jasne. - uśmiechnąłem się. - Powodzenia, a teraz się rusz, bo zaraz idziemy.

Puścił mnie i odszedłem. Podszedłem do chłopaków. Mieli mnie za dziwaka, bo  unikałem rozmów z każdym i wolałem siedzieć sam w kącie, rozdrapując stare rany na swojej duszy. Cholernie bolało, ale przypomniało mi o tym, przez co przeszedłem razem z chłopcami.

*****

- Ruszać się! Szybciej! Szybciej! - krzyczał wąsaty facet. - Uważajcie na miny. Philip nie zdążył ich oznaczyć!

Cały oddział w pośpiechu opuszczał budynek. Bojowników było zbyt dużo. Minęła mnie Christina Andersen i Phoebe Snow. W tym oddziale było kilka kobiet. U nas byli sami mężczyźni. Czasem nie mogłem się przyzwyczaić.

Spojrzałem przed siebie i zauważyłem Grega. Stał w miejscu. Po prostu stał. Podbiegłem do niego. Wyglądał na zdenerwowanego.

- Co jest? - zapytałem.

Wskazał na swoją nogę. Już wiedziałem. Stanął na minę.  Saperzy byli już kilkanaście metrów przed nami. Na pewno nie wrócą. Lada chwila rozpocznie się tu prawdziwa rzeź. Musieliśmy tylko dostać się do innego budynku, gdzie będziemy mogli się schronić i ostrzelać wrogów.

- Spadaj, dzieciaku! - warknął. - Zabieraj się stąd.

- Może to jedna  z tych min, które mają opóźniony zapłon, ale jeśli...

- Wypierdalaj stąd Styles! - wrzasnął. - Życie ci nie miłe?

- Podobna waga? Siła nacisku... - zamyśliłem się na chwilę. - Sam wypierdalaj! Uciekamy na trzy!

- Chyba oszalałeś, ty...

- Raz! Dwa! Trzy! - zawołałem i odepchnąłem go, samemu zajmując jego miejsce.

Greg odbiegł kawałek, ale gdy zauważył, że zostałem, chciał wrócić.  Spojrzałem pod swoją stopę. A może to niewybuch? Ruszyłem przed siebie, biegnąc jak najszybciej. Zdążyłem tylko postawić dwa kroki i poczułem okropny ból. Nie wiem jakim cudem jeszcze żyłem, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu.

- Harry! - rozpoznałem głos Grega.

Jednak działała bez zarzutu... Czego znów on chce?! Spojrzałem na niego. Czemu się mazgai? Przecież przeżył, o to chodziło, prawda?

Nie wiem jakim cudem znalazłem się w budynku. Czy Greg przeniósł mnie tutaj? To niewykonalne... Ale dlaczego Michel Titsford pochylał się nade mną? Był sanitariuszem. Miał długie, czarne włosy, które spinał w uroczego koka z tyłu głowy, wielkie brązowe oczy, mocno zarysowana szczękę. Często zapominał się ogolić, więc miał jakby to powiedzieć... taki meszek. Miał też tatuaż na lewym ramieniu przedstawiający litery A&Q. Fajtłapowaty i zapominalski, ale zabawny i zboczony. No gej jednym słowem. Był całkiem w porządku. On stanowił wyjątek w poznawaniu ludzi.  Był jedyny, z którym zamieniłem kilka słów.

Ale cholernie boli! I czemu tak się drą? Bolały mnie uszy i dziwnie w nich piszczało. Kilku ludzi biegało z karabinami i strzelało. Gdzie moja broń? Próbowałem ją odnaleźć, ale jedynie napotkałem dłoń Grega. Coś mówił, ale nie słyszałem. Zamknąłem oczy licząc, że ból zniknie. Wciąż go czułem. Pozostał.

^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!

Chyba wykorzystałam już wszystkie postacie, które wy stworzyliście do ff PUD.

Przynajmniej tak mi się wydaje...

Miłego dnia zakochanych! Nie zapominajcie, że porucznik Sieg was kocha! ♥♥♥

Dziękuję za gwiazdki i komentarze!

Do następnego! Xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro