Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Audre

Po kolacji siedziała na ławce przed willą. Słońce już prawie całkowicie zaszło, a po całym upalnym dniu powietrze wreszcie zrobiło się przyjemne. W ciągu dnia, ze względu na swoją jasną skórę, Audre nie przebywała zbyt długo na zewnątrz. Wyciągała twarz do słońca, pozwalając by ostatnie gorące promienie muskały jej twarz, a mimo to uczucie, które towarzyszyło jej od chwili, gdy Kobe subtelnie pieścił wierzch jej dłoni, było intensywniejsze niż słońce.

Jej myśli, niczym księżyce, orbitowały wokół tajemniczego wyjazdu królewicza. Kochała Kobego, była to jednak jedna z dwóch tajemnic, które na zawsze pozostaną z nią i tylko z nią. Nie łudziła się, że kiedykolwiek jej marzenie o byciu z nim się spełni. Kobe miał być królem i jego żoną zostanie księżniczka lub królewna, obojętnie jaka, ale z koroną na głowie. Audre, choć szlachcianka, nie była księżniczką czy królewną, a więc była z gminu. Mezalians, tak by wykrzykiwały oburzone stare, pomarszczone wredne hrabiny, wachlujące się w wielkiej sali audiencyjnej pałacu. Nie miała zatem wątpliwości, że to nie może się udać, czasem jednak serce krzyczy głośniej niż rozum. Tak się czuła w tej chwili, pielęgnując wspomnienie delikatnej pieszczoty.

Audras zamknął się w swoich pokojach przed kolacją i tuż po niej, a podczas posiłku do nikogo się nie odzywał. Byli z Kobem przyjaciółmi od kołyski, właściwie Kobe był jednym przyjacielem jej bliźniaka. Wyjazd oznaczał samotność dla Audrasa, a z tym trudno się pogodzić. Z każdą kolejną kroplą wody spływającą leniwie po kamieniach źródełka, które biło przed willą, w ognistowłosej dziewczynie narastał strach. Zakiełkował w jej piersi już chwilę po tym, jak podsłyszała w kuchni rozmowę brata z królewiczem. Teraz, gdy zdawała sobie sprawę z nieuchronności wyjazdu, obawa o życie Kobego przybierała na sile.

Niepokojące uczucia szybko ogarnęły ją całą, jak gdyby wielka, niewidzialna dłoń giganta ujęła jej ciało i poczęła zaciskać się w pięść. Zerwała się z ławki, a potem okrążając willę przeszła do ogrodu z tyłu. Skierowała swoje kroki ku zagajnikowi, którego nie miał prawa dotykać nikt poza nią i matką. Z pozoru wyglądał niczym zapomniana i zachwaszczona łąka, jednak było to nic innego, jak poletko pełne ziół i kwiatów. Ostrożnie wchodząc na zarośnięty kawałek ogrodu, Audre wyławiała wzrokiem potrzebne jej rośliny. Wrzos, bylicę, rozmaryn, białą szałwię. Wraz z zebranymi roślinami udała się głębiej w zagajnik, między gęste drzewa.

Jedno z nich musiało być niezwykle starym, pamiętającym czasy Odrzuconych Bogów. Miało bowiem bardzo szeroki pień, a dzięki sporej dziupli, można było wejść do środka. Audre dzięki temu, że jest raczej niewysoka, weszła do serca drzewa jedynie lekko się schylając. Usiadła na podłodze, a przed sobą miała misę wypełnioną czarną cieczą. Za misą stała szkatułka, z której wyjęła cienki sznurek. Krótkim kawałkiem szpagatu obwiązała pęczęk białej szałwi. Zamknęła obie dłonie na pęku i cicho wyszeptała kilka słów, niemalże bezgłośnie. Wewnątrz drzewa uniósł się lekko duszny, ale oczyszczający zapach tlącej się szałwii. Pozostałe zioła rozdrobniła w dłoniach i wrzuciła do misy z czarną cieczą.

Mar'the! Grenthene ras! – wyszeptała z mocą dziewczyna. Woda w misie zaczęła wirować i się podgrzewać, a aromat utopionych w niej ziół zaczął docierać do nozdrzy Audre. Zamknęła oczy i głęboko wdychała dym z kadzidła i zapach z misy. Po chwili pod powiekami dziewczyny zaczęły pojawiać się obrazy.

*

Pomimo pulsującego wręcz bólu głowy, przysiadła na murku przy bramie na końcu ogrodu. Rzadko, a właściwie prawie nigdy nieużywana furtka z trudem ustąpiła pod naporem ramienia dziewczyny. Teraz pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku. Spakowany plecak wojskowy, który kiedyś uszyła samodzielnie ucząc się pracować igłą i nitką, ciążył jej na plecach. Zdjęła go i oparta o murek zerknęła w nocne niebo. Dwa księżyce, jeden jaśniejszy, bliższy, a drugi nieco różowy, dalszy, nieśmiało przebijały się przez ciężkie chmury. Idealna pogoda, pomyślała. Idealna.

Usłyszała szelest niedaleko niej. Nie wystraszyła się jednak, wręcz przeciwnie. Na jej nieco piegowatej buzi wykwitł subtelny uśmiech zwiastujący myśl przebiegającą przez głowę dziewczyny o charakterze „wiedziałam!". Po kilku chwilach narastającego szelestu i głuchym uderzeniu w ogrodową furtkę, z ciemności wyłoniła się ruda czupryna Audrasa.

Nareszcie – powiedziała Audre. – Ile trzeba za tobą czekać?

Chłopak spojrzał zdziwiony na siostrę, która właśnie zarzucała na plecy tobół wyglądający na niesamowicie ciężki. Sam miał ze sobą plecak, jednak znacznie mniejszy. Co ona, do cholery, spakowała w ten wielki wór?!

Audre? Co ty tu...

Pośpiesz się, bo za godzinę będzie świtało, a musimy przemknąć się za mury. Poruszasz się tak głośno, że na pewno usłyszała cię straż pałacowa.

Chłopak prychnął, ale bez protestów podążał za siostrą. Przedzierali się między domami krętymi, wąskimi uliczkami, które normalnie służyły mieszkańcom do pozbywania się śmieci czy fekaliów, jeśli nie posiadali kanalizacji, lub chociaż szamba. Droga z pewnością nie mogłaby służyć za ścieżkę aromaterapeutyczną, ale bliźnięta nie zwracały na to uwagi. Jak mogli najciszej, przemykali w kierunku najsłabszego elementu murów miejskich, czyli kraty kanalizacyjnej. To tam mur był najniższy, należało jednak uważać, by przechodząc na drugą stronę nie wpaść do fekaliowego jeziorka rozlanego za murem. Było tam niestety dość głęboko. Audre, która zdecydowanie była niższa od i tak już niskiego muru dokładnie obmyśliła, jak przejdą przez miejskie ogrodzenie.

Audras, dawaj plecak i podsadź mnie! – szepnęła do brata i niemal zerwała mu z pleców jego bagaż. Chłopak nie protestował, wiedząc do czego dąży siostra. Rudowłosa założyła plecak brata nie na plecy, gdzie ciążyła jej wielka torba, ale z przodu. Audras złączył dłonie w koszyczek, w który Audre sprawnie wsunęła stopę i pomógł jej wciągnąć się na mur. Na całe szczęście ma on około czterdzieści centymetrów szerokości, więc dziewczyna spokojnie dała radę przyjąć w pełni pionową pozycję.

Podczas gdy Audras wskakiwał na miejskie ogrodzenie, ona w szarości poranka starała się zlokalizować, gdzie znajduje się koniec smrodliwego bajora. Ostrożnie, tak by nie stracić równowagi, ruszyła przed siebie słysząc za sobą posapywanie Audrasa, który właśnie wspiął się samodzielnie na mur. Przeszli tak kilka metrów, po czym Audre oddała bratu jego plecak i zaczęła schodzić na drugą stronę muru.

Oszalałaś?! – podniesionym szeptem spytał ją brat. Audre nie zeskoczyła jednak, a obróciła się twarzą do muru i opuściła w dół wciąż wisząc na krawędzi.

Tam jest wieża strażnicza, cymbale – powiedziała, zaciskając zęby, próbując utrzymać się na murze, aby nie spaść. – Musimy przejść te parę metrów po drugiej stronie, wisząc.

Audras uniósł głowę i rozejrzał się. Gdy zauważył w oddali wieżę strażniczą, na jego twarzy wymalowało się zrozumienie. Podążył więc za siostrą i zawisł na murze tuż nad „gównianym bagnem". Bliźniacy zaczęli powoli przesuwać się w kierunku, który mógłby zagwarantować im stanięcie na ziemi suchą stopą, jeśli nie wpadną do jeziorka. Z ogromnym wysiłkiem i ciężarem uwieszonym na plecach, centymetr po centymetrze przesuwali się wzdłuż muru. Audre czuła, jak z wysiłku jej ramiona powoli słabną, a wzmaga się ból głowy, który męczył ją od wizyty w dziupli. Przeklinała cicho pod nosem, ale z całych sił próbowała dotrzeć do brzegu tak, by nie spaść z murku. Jeszcze trochę. Jeszcze kawałek.

Ręce już pod sam koniec odmówiły jednak posłuszeństwa i dziewczyna zjechała po murze w dół, ale w miejscu gdzie wpadła do bajorka, błotko było już właściwie kałużą i ubrudziła tylko but. Całe szczęście, że założyła wysokie oficerki wojskowe i spodnie, które kiedyś należały do jej brata, inaczej nie wyszła by z tej wpadki bez smrodliwej pamiątki na skórze. Audrasowi poszło dużo lepiej, bowiem oderwał się od muru już poza kałużą ścieków. Bez chwili zwłoki ruszyli w kierunku stajni, które o tej godzinie powinny być pilnowane przez tylko kilku mastalerzy. Jednak zamiast iść po swoje wierzchowce, które stały w boksie w stajniach dla bogatych mieszkańców Kalime, rodzeństwo odwiązało dwa, w miarę zdrowo wyglądające konie, które zazwyczaj należały do osób goszczących w mieście. Bez siodłania wskoczyli na grzbiety rumaków i cicho oddalili się na północ od miasta.

Jesteś pewna, że dobrze jedziemy? – zapytał Audras krzywiąc się na swoim koniu. Dawno nie jeździł na oklep i po kilku milach jego cztery litery i nie tylko, aż prosiły się o to, żeby łaskawca z konia zsiadł. Audre siedziała na koniu pewnie, ona doskonale wiedziała jak jeździć na oklep. Siodła damskie były zabawnie skierowane na jedną stronę zwierzęcia tak, aby nogi pozostawały złączone, więc były też niewygodne. Gdy nikt nie obserwował dziewczyny, często wypuszczała się na wycieczki poza miasto w spodniach, by pojeździć konno. Była zatem nieco lepiej od bliźniaka przygotowana na tego typu eskapady.

Tak, za chwilę powinniśmy ich dogonić. Zaraz świt.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro