Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟙𝟜.𝟜

 „Dam znać, kiedy już ochłonę. A Ty… wtedy chciej przyjść do mnie.

Daj znać, że już wszystko dobrze. A ja… może zdążę zmądrzeć.”

 



       — Można by pomyśleć, że to twój schron — usłyszałam za sobą Thomasa. Jego głos był mi już tak dobrze znany, że nie musiałam nawet się odwracać, by mieć pewność, że to on. Nadal stałam przy barierce i wpatrywałam się przed siebie, nie potrafiąc zapanować nad gonitwą własnych myśli.

       Tracey opuściła przyjęcie, tłumacząc się zmęczeniem. Też bym tak chciała, ale nie mogłam, nie wypadało mi, więc tkwiłam wśród tłumu znajomych i pracowników, robiąc dobrą minę do złej gry. Sytuacja, w której się znajdowałam, przerażała mnie. Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie dotrze do takiego momentu. Zazwyczaj przejmowałam się zachciankami klientów i terminami — zamartwianie się o bezpieczeństwo bliskich mi osób zepchnęłam na samo dno własnej podświadomości. Nie było to łatwe, ale konieczne, bym mogła funkcjonować.

       — Przeszkadzam? — zapytał, stając tuż obok. Oparł łokcie na barierce i przekręcił głowę, by móc się we mnie wpatrywać. Czułam na sobie jego świdrujący wzrok. — Bo jeśli chcesz zostać sama, mogę…

       — Nie, zostań — poprosiłam, spoglądając na niego. Wysiliłam się na lekki, nieco udręczony uśmiech. — Wszystko jest lepsze od samotnego zadręczania się.

       — Nie wierzę — skomentował, uśmiechając się łobuzersko. — Ty, przyznałaś się do tego, że wolisz moje towarzystwo, niż święty spokój. Musi być z tobą naprawdę ciężko.

       — Uważasz, że to dobry moment na żarty? — zapytałam, mierząc go złowrogim spojrzeniem.

       — To kiepski moment na użalanie się. Kiedyś, ktoś bardzo wyjątkowy powiedział mi coś w stylu, że martwić powinniśmy się tylko chwilę, a resztę czasu powinniśmy wykorzystać na działanie, życie. Coś w tym stylu. Uważam, że to bardzo mądra rada — zauważył, szturchając mnie lekko łokciem w bok.

       Uśmiechnęłam się prawym kącikiem ust. To były moje słowa. To ja byłam tą osobą. I chociaż powinnam skupić się na przekazie, moje zdradzieckie serce zaczęło szybciej bić, gdy tylko zrozumiało, że byłam kimś bardzo wyjątkowym. Nie powinnam. Nie powinien tak o mnie mówić. Wielokrotnie łamałam mu serce, pozbawiałam go nadziei, odtrącałam go. Nie byłam nikim wyjątkowym. Byłam królową lodu, która otoczyła swoje serce murem, nie chcąc, by ktokolwiek ponownie ją zranił, zawiódł.
Wybrałam bezpieczną przystań, opcję. Stanleya. Spokój, harmonię i brak burz, których w życiu przeżyłam już zbyt wiele.

        — A jeśli ja już nie mam pojęcia, jak działać? Czy w ogóle działać? Czy cokolwiek ma sens? Czy jest…

       — Stop! — przerwał mi, łapiąc moje ramiona w swoje dłonie. Zmusił mnie do odwrócenia się, tak by stać do niego przodem. Uniosłam hardo brodę, wpatrując się zawzięcie wprost w jego oczy. — Obiecałem ci, że ci pomogę, że poradzimy sobie z tym. Ze wszystkim, jeśli mi pozwolisz, jeśli mi zaufasz. Ufasz mi?

       Zamrugałam pospiesznie, nie mając pojęcia, czy powinnam odpowiadać mu na to pytanie. Patrzył na mnie, czekając.

       — Wiesz, że ci ufam, ale dzieje się teraz tak dużo, że nie potrafię uwierzyć, że może być dobrze. Tata jest chory. Blanka zniknęła. Ktoś sprzedaje poufne informację konkurencji. Michael wylądował w areszcie. Tego jest za dużo — podsumowałam nieco rozpaczliwie, wzdychając ciężko. — Każdy ma swój limit, jakąś granicę wytrzymałości. Jestem niebezpiecznie blisko tego, Tommy. I czuję, że za chwilę całe to gówno, które się tak piętrzy, doprowadzi mnie do bolesnego upadku. Tylko, że najpierw będę bardzo długo spadać. Myślę, że sobie z tym nie poradzę. Nie tym razem.

       Opuściłam głowę. Szepcząc ostatnie słowa, oparłam czoło na piersi Thomasa. Nie powinnam. Byłam tego w pełni świadoma. Nie zasłużyłam nawet na to, by móc szukać w nim oparcia, jakiegokolwiek zapewnienia, ale jednak to było silniejsze ode mnie. Potrzebowałam go. Jego pewności. Zdecydowania. Wiary. Optymizmu. Jego.

       — Ken sobie poradzi. Blanka wróci, cała i zdrowa. Kreta wytropimy, a co do Powella, jeśli cię to ma pocieszyć, jest winny, ale nie, aż tak, jak mogłoby się wydawać — zapewnił, przesuwając dłonie na mój kręgosłup, dociskając mnie do siebie i więżąc w mocnym, pewnym uścisku.

       Nie oponowałam. Nie odsunęłam się. Przylgnęłam do niego, decydując się na zaufanie mu. Ufanie mu zawsze się opłacało. Teraz był niczym skała. Pewny. Chciałam z niego czerpać jak najwięcej. Dopóki przy mnie był. Właśnie tego potrzebowałam, ponieważ moje życie przypominało istny huragan, który zbierał wszystko, co napotkał na swojej drodze.

       — Chciałabym się stąd zmyć. Zabierz mnie do domu.

       Może to nie było profesjonalne z mojej strony, ale wiedziałam, że Asli przypilnuje przyjęcia, a część oficjalną mieliśmy już dawno za sobą. Nie byłam potrzebna, niezbędna, niezastąpiona.
Z każdą upływającą chwilą zaczynało do mnie powoli docierać, że sama to sobie zrobiłam. Nałożyłam na siebie masę obowiązków, bo próbowałam udowodnić innym swoją wartość i siłę. Chciałam, być dumą rodziców. Szanowaną osobą w firmie. Oddałam się pracy z takim zapałem, że zabrakło go w moim życiu osobistym.

       Pozbawiłam się życia na własne życzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro