Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟙𝟘.𝟙


    To się nie mogło wydarzyć naprawdę. Tym jednym pocałunkiem Thomas rozpętał w moim sercu piekło i spustoszył mój umysł do tego stopnia, że niewiele pamiętałam z drogi powrotnej do domu. Byłam w stanie jedynie myśleć o jego wyrazie twarzy, gdy się od siebie odsunęliśmy, zaskoczeni obecnością Rydera. 

    Głębokie zmarszczki wyraźnie znaczyły jego czoło, oczy wciąż ciskały pioruny, a usta układały się w grymas, choć byłam pewna, że zobaczę raczej drwiący uśmiech niż wzburzenie. 

    Nie potrafił nad sobą zapanować, a przecież tak rzadko pokazywał swoje prawdziwe emocje. 

    Od zawsze byłam na niego wyczulona. Czułam to napięcie, gromadzące się w jego ciele. Emocje, które się w nim kotłowały, szukały ujścia. Nie wiedziałam jednak czego ostatecznie powinnam się po nim spodziewać. Jego reakcje zawsze mnie zaskakiwały. Potrafił poważną kłótnię zbagatelizować prostym uśmiecham, a życzliwą uwagę odebrać jako celowy atak na niego.

    Wciąż mącił mi w głowie. Już jako nastolatka źle znosiłam jego bliskość — wyzwalał zbyt dużo sprzecznych emocji, z którymi nie potrafiłam sobie radzić. To było niepokojące. Dlatego wystrzegałam się go niczym ognia. Naprawdę  wierzyłam, że uda mi się go unikać. 

    Przypominał pożar, pochłaniał wszystko, co stawało mu na drodze. Moją pewność siebie, stabilność emocjonalną i uporządkowany świat, zostawiając z nich zgliszcza. 

    Tym razem zostawił mnie samą. Tak po prostu. 

    Chociaż od dawna oboje wykazywaliśmy zainteresowanie sobą nawzajem, nigdy wcześniej nie przekroczyliśmy tej bezpiecznej granicy i nie miałam pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie potrafiłam zignorować takiego pocałunku. Gdzieś z tyłu głowy czaszkę rozsadzała mi myśl, że Thomas był facetem mojej siostry, bratem mojego zmarłego przyjaciela, co zasadniczo sprawiało, że w ogóle nie powinnam o nim myśleć w taki sposób. Co więcej, sama byłam związana z porządnym, praktycznie idealnym mężczyzną. To było niewłaściwe. A przecież ten pocałunek mógł uchodzić niemalże za idealny. Chciałabym, by takie fajerwerki i iskry wybuchały, gdy to Stanley mnie całował. 

    Zaklęłam siarczyście, kręcąc z niedowierzaniem głową.

    Kochałam Stanleya. Naprawdę go kochałam i wiązałam z nim swoją przyszłość. Był moją opoką. Nigdy nie dał mi powodu, bym wątpiła w jego intencje. Nie bawił się moimi uczuciami. Szanował moje wybory. Takiego mężczyzny chciałam pragnąć. Thomas był owocem zakazanym. 

    Lata znajomości z Harrisonem powinny przyzwyczaić mnie do jego zmiennych nastrojów. 

    Nic z tego. 

    Nie mogłam ignorować ukłucia bólu, które wywoływał ciągłym odrzucaniem mojej osoby. Bo tak właśnie było. Potrafił w chwilę sprawić, bym go pragnęła, a nawet pozwalał mi wierzyć, że moglibyśmy być dla siebie kimś więcej, by w końcu i tak mnie zostawić.    

    Raczej szybciej niż później.

    Tym razem nie było inaczej.

    Pojawienie się informatyka w mieszkaniu Blanki dało mu świetną okazję, by ulotnić się bez poważnych rozmów, jakichkolwiek wyjaśnień, prób złagodzenia i tak ciężkiej atmosfery między nami. 

    Nie powinien mnie tak całować i udawać, że nic się nie stało, a jednak tak właśnie postąpił. Choć zdążyłam zauważyć, że był tym zdarzeniem niemniej wstrząśnięty niż ja.

    Sama poszłam za jego przykładem. Działając automatycznie, w jak największym skrócie wyjaśniłam Ryderowi całą sytuację, przekazując mu laptopa Blanki. Czułam, że niewiele mogłam zrobić w tej sprawie. Thomas zafundował mi niezłą huśtawkę emocji, po której nie potrafiłam wziąć się w garść. Musiałam wyjść z mieszkania siostry. Dusiłam się w nim.

    Przede wszystkim przygniatały mnie wyrzuty sumienia. Może nie zainicjowałam tego pocałunku, ale ochoczo brałam w nim udział, choć mogłam to przerwać. Powinnam tak postąpić. I nie potrafiłam. To było w tym najgorsze, fakt, że gdybym miała wybór, postąpiłabym tak samo.

    Szlag, by to!

    Stanley był dla mnie dobry i nie zasługiwał na takie traktowanie. W dodatku wciąż nie miałam pewności, czy Thomasa i Blankę naprawdę coś łączyło, czy tylko pozorowali ten związek. Ceniłam sobie ład i porządek, a przez Lucyfera w moim życiu na nowo zapanował chaos. Nie podobało mi się to.

    Musiałam porozmawiać ze Stanleyem. Westchnęłam ciężko i osunęłam się na ziemie, tuż przy drzwiach wejściowych do naszego wspólnego mieszkania. Bo przecież zgodziłam się na to. To Allen miał być moją przyszłością. Nie zamierzałam budować związku na takim kłamstwie. Wiedziałam, że będę musiała mu o wszystkim opowiedzieć i myśl, że go zranię, napawała mnie obrzydzeniem do samej siebie. 

    Stanley na to nie zasługiwał, był dla mnie zbyt dobry i ważny, by musieć znosić takie rzeczy. To bolało. Świadomość, że go krzywdziłam. Dobrowolnie, ponieważ Thomas do niczego mnie nie zmuszał.

    Cichy szloch, który zaskoczył mnie samą, przemienił się w spazmatyczny płacz. Nie mogłam zatrzymać własnych łez, a przecież wydawało mi się, że już je wszystkie wypłakałam. 

    Latami budowałam tamę dla swoich emocji. Pomagała mi w tym terapia, choć z początku nie chciałam nawet o niej słyszeć. Właściwie przez pierwsze tygodnie nie odezwałam się do terapeutki, udając, że nie zauważam jej obecności. Śmierć rodziców była dla mnie bolesnym ciosem, ale obecność Bradleya pomogła mi przetrwać naprawdę kiepskie momenty. Kiedy straciłam przyjaciela, a Thomas — jedyna osoba, która mogła zrozumieć, z jakim bólem przyszło mi się zmierzyć — wyjechał, tonęłam w odmętach rozpaczy. Byłam emocjonalnym wrakiem i minęło wiele tygodni zanim udało mi się jakoś pozbierać i ogarnąć własne uczucia. 

    Nie było to łatwe i kosztowało mnie całe mnóstwo energii, ale  wreszcie w  moim życiu zapanował ład, którego naprawdę potrzebowałam, by normalnie funkcjonować. Dla świata zewnętrznego stałam się królową lodu i naprawdę próbowałam nią być. Wiedziałam, że gdzieś tam w środku byłam zepsuta i z pozoru błahe sytuacje mogły zniweczyć moją ciężką pracę nad sobą. 

    Obawiałam się, że wydarzenia ostatnich tygodni — przeprowadzka, plagiat, tajemnicze zniknięcie Blanki, skomplikowana sytuacja z Thomasem, stworzyły wyrwę w mojej zaporze bezpieczeństwa. 

    Miałam tylko nadzieję, że na końcu tego wszystkiego będę w stanie się podnieść. 

    Sama. 

    Koniec końców, zawsze kończyłam sama. 

    Byłam sierotą. Straciłam najlepszego przyjaciela. Traciłam wszystkich, których kochałam. Nadal podświadomie bałam się, że i Harringhtonowie mnie opuszczą. Czekałam na ten moment aż zobaczą we mnie te wszystkie skazy i ze mnie zrezygnują. Jednocześnie panikowałam na samą myśl o tym.

    Nie wiedziałam, jak długo tak siedziałam, ale nie miało to większego znaczenia. Brzydziłam się sama sobą. Zacisnęłam dłoń w pięść i uderzyłam nią w czoło, a ból, który rozszedł się po mojej czaszce nieco mnie ocucił. 

    Nie mogłam tak siedzieć i płakać nad rozlanym mlekiem.

    Stało się. Pod wpływem chwili, dałam się ponieść niewłaściwym emocjom, ale to nic nie znaczyło. Zupełnie. Obydwoje byliśmy dorosłymi ludźmi i wiedzieliśmy, że wszystko miało swoje konsekwencje, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć. 

    Stanley i ja nadal planowaliśmy wspólne życie, dlatego nieco wariowałam. Gdybym mogła, wybrałabym samotność i spokój. I w jakiś sposób to właśnie Stanley tym dla mnie był.  Bezpieczną przystanią, podczas gdy Thomas fundował mi sztorm na niezbyt stabilnej tratwie. 

    To nie mogło być dla mnie dobre. Ani w przeszłości, ani teraz.

    Niedbałym gestem starłam ślady łez z policzków i wzięłam kilka głębszych wdechów. 

    Nic się nie stało. To nic nie znaczyło. Takie rzeczy się zdarzały, a ja nie powinnam myśleć o smaku jego ust, czy też tym, jak idealnie pasowały do moich.

    Musiałam tylko w to uwierzyć. 

    Nie myślałam racjonalnie. Thomas wykorzystał nieodpowiedni moment, by zasiać we mnie wątpliwości, ale nie mogłam się im poddać. Powinnam poślubić Stanleya, by na dobre pozbyć się Harrisona z własnego życia. Tylko tak mogłam zyskać pewność, że zrozumie, że nie było dla niego miejsca w moim świecie. Uporządkowanym i pewnym.

    — Przeklęty Lucyfer — wymamrotałam, pociągając nosem. 

    Był mistrzem w sianiu zamętu w najmniej oczekiwanych momentach. Zawsze, za każdym pieprzonym razem zakłócał mój spokój. Już jako nastolatka byłam podatna na jego wpływ. Łudziłam się, że jako dorosła kobieta zmądrzeję i się uodpornię. Niestety, nie wyszło. Niespodzianka.

    Najpewniej rzuciłabym w eter jeszcze kilka ciekawych i właściwych epitetów, ale nie miałam na to czasu, bo usłyszałam pukanie. Byłam nadal pod drzwiami, więc niewiele myśląc, otworzyłam je.

    Na korytarzu stała Stella, uśmiechając się do mnie dobrotliwie. W jednej dłoni trzymała talerz z ciastem, którego aromatyczny zapach od razu rozniósł się dookoła, a w drugiej smycz z Zeusem.

    — Pani Bomer! — pisnęłam, nie ukrywając własnego zaskoczenia. Nie potrafiłam. Co więcej, miałam świadomość, że prezentowałam się niczym obraz nędzy i rozpaczy, a mój głos był zbyt piskliwy. — Zapraszam — dodałam, otrząsając się dość szybko.

    Nie mogłam pozwolić, by staruszka stała przed drzwiami — to byłoby niegrzeczne. 

    — Riley, ptaszyno, wiem, że nie masz w zwyczaju mi się zwierzać, ale pamiętaj, że jestem tutaj, obok, cały czas — zaczęła, krzyżując ze sobą nasze spojrzenia.

    Odnosiłam wrażenie, że samym wzrokiem prześwietliła moją duszę i dostrzegła, co tak naprawdę się stało. Zamrugałam pospiesznie, chcąc pozbyć się spod powiek znajomego szczypania, które zwiastowało nadejście łez. Nie mogłam płakać, nie znowu.

    Stałam niczym słup soli, patrząc na nią, nie potrafiąc odpowiedzieć na jej słowa. Celowała zbyt trafnie, bym mogła udawać, że nie wiem, o co jej chodziło.

    — Nie będę naciskać, wymagać, byś cokolwiek powiedziała, ale widzę, że coś się stało. Słyszałam twój płacz, a przecież ty nigdy nie płaczesz — kontynuowała, wymijając mnie w progu.

    To była prawda. Zawsze starałam się trzymać emocje na wodzy i nad sobą panować. Płaczliwe kobietki przyprawiały mnie o niesmak, ponieważ wydawały się być słabe. Zawsze myślałam, że płacz to oznaka wielkiej słabości.

    Nawet Zeus — zazwyczaj pełen energii — zdawał się wyczuwać mój podły nastrój, bo potulnie kroczył u boku swojej pani. 

    — Wracając jednak do meritum. Jestem obok, gdybyś chciała porozmawiać. Przyniosłam ci sernik, bo trochę kalorii zawsze poprawia nastrój i masz Zeusa. Idź się przejdź, przewietrz, pobiegaj z nim. Przemyśl sobie wszystko, a później zapraszam do siebie, na rozmowę, dobrze? — zaproponowała.

    Chociaż odniosłam wrażenie, że bardziej był to rozkaz, niż propozycja.

    Potulnie pokiwałam głową, odebrałam od niej smycz i talerz. Przez chwilę stałam osłupiała, patrząc jak opuszcza mieszkanie, zostawiając mnie samą, z jeszcze większym mętlikiem w głowie, niż miałam wcześniej, a potem wykonałam jej plan. 

    Świeże powietrze i długi bieg z Zeusem, wystarczyły bym nabrała choć trochę dystansu do całej sytuacji i przestała biczować się w duchu. Nie mogłam cofnąć czasu.

    Oddałam psa sąsiadce i obiecałam, że odwiedzę ją trochę później, ponieważ zbliżała się godzina powrotu Stanleya z pracy. 

    Chciałam mieć to już za sobą.

   
                                                           



   
   
Cześć, Pchełki!
Wprawdzie dzisiaj nie poniedziałek, ale hej, spóźniłyśmy się z rozdziałem raptem kilka dni. Jesteśmy ciekawe waszych opinii i teorii, także do dzieła!
Aaa i szczęśliwych Walentynek, Waledrinek czy cokolwiek tam obchodzicie.
Ściskamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro