3
Trochę czasu mi zajęło, nim wynalazłem odpowiedni sposób na rozmrożenie bariery.
Zaciekawiony Marshall stał obok, kiedy sypnąłem nową porcję pyłku. I wtedy nad moim królestwem zaświeciło słońce. Dumnie patrzyłem, jak słońce powolnie wychyla się zza horyzontu. Dawno nie czułem takiej satysfakcji oglądając zwykły wschód słońca. Był to tylko kolejny dowód potwierdzający mój genialny umysł. Zdecydowanie byłem fantastycznym naukowcem, nic nie mogło mnie zaskoczyć. Nawet sama Królowa Lodu nie mogła mnie pokonać. Obrośnięty w piórka poczułem dziwne szarpnięcie ze swojej prawej strony. Długo walczyłem ze sobą, aż wreszcie przeniosłem tam swój wzrok. Posłałem ukrytemu w cieniu wampirowi jeden ze swoich milszych uśmiechów, choć moich oczu on w ogóle nie dosięgnął.
- Marceli? – Wypowiedziałem jego imię spokojnie i nawet słodko, jak na tę sytuację.
- Tak?
- Czujesz to?
- Czuję, – zaśmiał się nerwowo – to było silniejsze ode mnie.
Wampir podrapał się po głowie unikając mojego spojrzenia. Ja z drugiej strony nie mogłem przestać na niego patrzeć. Nie, nie konkretnie na niego, a na pomarańczową żelową nić między nami.
- Co dosypałeś? – Starałem się utrzymać opanowany ton głosu, jednak emocje we mnie kipiały.
- Czegoś tam żółtego....
- Marshall! – Wrzasnąłem czując jak tracę nad sobą kontrolę.
Trząsłem się ze złości czując miedzy nami nić. Ostatnie, czego teraz potrzebowałem to wampira przywiązanego do mnie. Szarpnąłem za żelka, za nic nie chciał puścić. Nie był to zwykły żel, a magiczny cukier. Używałem go do leczenia chorych słodyczan, nie do sklejania do siebie dwóch obcych sobie osób.
- Połączyło nas do cholery – syknąłem, próbując się uspokoić.
- Szukaj pozytywów, wszystko wróciło do normy...
Spojrzałem na niego wściekle, kierując się do laboratorium. Chciał, nie chciał musiał się za mną powłóczyć. Leciał ukryty pod dachami domów, wciąż powtarzając mi ten sam nonsens:
- Przecież wszystko się udało.
Jak mnie jego postawa strasznie irytuje, dlaczego nie może przejąć się tym bardziej? Czy on nie rozumie, że od teraz musi mi towarzyszyć wszędzie? I ja też musiałem chodzić za nim, ta myśl mnie zabijała. Od teraz będę musiał gapić się na jego twarz? Nie było takiej opcji, potrzebowałem szybko znaleźć rozwiązanie tej sytuacji.
- I co? Może ci nie przeszkadza aktualna sytuacja? – Zapytałem wbijając w niego spojrzenie.
- Niespecjalnie, – wzruszył ramionami, lewitując nade mną – problem sam się pewnie rozwiążę.
- Skąd ta pewność?
- Żyję już tysiąc lat, nie było czegoś, co trwało by tak długo...
- Ja nie będę tyle żył – przerwałem mu ostro szybko tego żałując.
Chłopak spochmurniał zamieniając się w nietoperza, z mniejszym ciałem łatwiej było unikać promieni słonecznych. Chciałem go przeprosić, ale w tym momencie na zewnątrz wylecieli wszyscy słodcy mieszkańcy witając nowy dzień. Nie kryli swojego zaskoczenia widząc mnie poza murami zamku. O takiej godzinie nie było to zbyt normalne, nawet ja o tym wiedziałem.
- Och Książę, co robisz tak wcześnie na dworze? – Zapytała pani Cynamonek.
- Postanowiłem zobaczyć wschód słońca – uśmiechnąłem się miło, omijając ją.
Nie było potrzeby mówienia im prawdy, wolałbym żeby nie wpadli w panikę. Słodyczanie nie znosili zbyt dobrze stresu. Lepiej było pozostawiać ich w nieświadomości, problem i tak został szybko przeze mnie rozwiązany. Wróciliśmy szybko do zamku, by słońce nie poparzyło wampira. Widocznie znudzony pływał w powietrzu wracając do swojej ludzkiej postaci. Nie patrzył w moim kierunku uporczywie przeszkadzając mi w dotarciu tam gdzie chciałem. Wciągnięcie go do mojego laboratorium nie było łatwym zadaniem. Marshall był silniejszy ode mnie i cięższy, mimo że unosząc się tak w powietrzu przypominał mi balon.
- Przepraszam – powiedziałem dając wreszcie za wygraną.
Wiedziałem, że nie odpuści mi bez porządnych przeprosin. Jeżeli chciałem mieć, chociaż odrobinę spokoju i liczyć na jakąkolwiek współpracę z jego strony musiałem, jako pierwszy wyciągnąć w jego kierunku dłoń.
- Ładniej – burknął stając naprzeciw mnie.
- Nie chciałem na ciebie krzyczeć – mamrotałem odwracając wzrok.
Chwycił dłonią za mój podbródek, łącząc nasze usta w pocałunku. Zrobiło mi się gorąca, kiedy poczułem jak jego język wkrada się do mojej jamy ustnej. Zestresowany, próbowałem go odepchnąć. W końcu usatysfakcjonowany odleciał, śmiejąc się.
- Mogę przemienić cię, jeśli chcesz przeżyć tysiąc lat – puścił mi oczko.
- Chyba podziękuję... – szepnąłem.
Serce biło mi jak oszalałe. Co to miało znaczyć?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro