Rozdział 2
POV. Ryan
Ze względu na moją pracę oraz posadę, nie ma mowy o jakimkolwiek kamiennym śnie, dlatego mimo odpoczywania, czujnie słuchałem co się dzieje wokół mnie. Gdy drzwi w moim pokoju otworzyły się, a osoba, która weszła bez pukania, po kilku krokach stanęła obok łóżka, spokojnie oddychając. Byłem pewny, że to Mikey, ponieważ tylko on może wchodzić do mojego pokoju, tym bardziej nie pukając.
- Co jest Mikey? - zapytałem, wciąż z zamkniętymi oczami.
- Nie chciałem cię budzić ale potrzebujemy twojej zgody - odpowiedział cicho.
- Co się dzieje? - zerwałem się z łóżka, podchodząc do przyjaciela.
- Quiet River naruszyli granicę i zabili trzech cywili na naszej stronie - wyjaśnił, podczas gdy schodziliśmy po schodach w dół mojej villi.
- Weźcie chłopaków z grupy B - rozkazałem, stojąc przed swoją najwyżej położoną dziesiątką - Chcę ich żywych - zwróciłem się do najstarszych, którzy skinęli głowami, rozumiejąc.
- Się robi szefie - odpowiedzieli prawie, że chórkiem, ruszając w stronę drzwi.
- Mikey wolałbym, żebyś został w domu - szepnąłem przyjacielowi na ucho, tak by tylko on słyszał.
- Rye nie martw się. Dobrze wiesz, że jestem w tym najlepszy zaraz po tobie - uśmiechnął się - Po drugie, to ja nimi dowodzę pamiętasz? - niestety, niechętnie musiałem przyznać mu rację.
Do mojej grupy A należą najgorsi z najgorszych zbrodniarzy w całym państwie.
- Po prostu uważaj - westchnąłem, przytulając go, by mógł chwilę później zniknąć w drzwiach prowadzących do sali z bronią.
Ruszyłem na górę, przebrać się z ciuchów, w których spałem, następnie myjąc twarz i ręce. Zmieniłem joggery na luźniejsze dresy, a bluzę na biały podkoszulek, opinający się na moim torsie. Wróciłem na dół i biorąc ze sobą butelkę wody, ruszyłem do mojej domowej siłowni. Obwiązałem kostki specjalną taśmą, a po krótkiej rozgrzewce zacząłem uderzać w worek. Wylewałem w niego cały swój gniew, by przypadkiem nie zabić kogoś przy przesłuchaniu. Napieprzałem rękoma i nogami z dobrą godzinę, zanim usłyszałem, że drzwi do garażu się otwierają.
Wytarłem twarz w koszulkę ruszając do podziemi - w garażu znajduje się zejście na najniższe piętro, na którym odbywają się przesłuchania, wszystkich ludzi co mi podpadną - wziąłem przy okazji ze sobą wodę, z której zgarnąłem szybko łyka przed wejściem do głównej sali.
- I jak tam chłopcy? - zapytałem, przekraczając próg pomieszczenia.
- Mamy wszystkich - odpowiedział Dylan, zdejmując po kolei worek z głowy każdemu porwanemu.
- Gdzie jest Mikey? - zwróciłem uwagę na brak szatyna, co nie ukrywam, spowodowało powracanie mojego gniewu.
Za każdym razem, gdy chłopaki wracają z akcji, relacje z niej ma obowiązek zdać mi Cobban, ponieważ dowodzi grupami o mniejszym stopniu.
- On oberwał szefie - ledwo słyszalnie wyjaśnił Zach.
- Zanieśliście go do Taylor'a? - spojrzałem wkurwiony w ich kierunku.
Taylor jest moim prywatnym lekarzem, który ma swoje lokum w lewej części domu. Leczy mnie i ważniejsze osoby z naszej rodziny.
- Tak - powiedzieli wystraszeni, wiedząc, że im się oberwie.
Każdy członek gangu wie, kim Cobban dla mnie jest, więc kiedy są na akcji mają obowiązek chronić go z taką dokładnością jak mnie, a skoro dostał oznacza, że zrobili to źle.
- Zach sprawdź co z nim - zwróciłem się do jednego z najmłodszych, na co szybko skinął głową i już go nie było - A co do nie dopilnowania Mike'a, porozmawiamy sobie później - warknąłem, posyłając im gniewne spojrzenie - Teraz czas na nudniejszą część naszej zabawy, czyli pytania i odpowiedzi - uśmiechnąłem się w kierunku zakładników - Kto was przysłał i czego chciał? - zapytałem, przechadzając się pomiędzy klęczącymi.
Po dłuższej chwili nie słysząc żadnej odpowiedzi, kopnąłem pierwszego z mojej lewej tak, że upadł na twarz.
- Zadałem pytanie - powtórzyłem wciąż spokojnym tonem.
Znów cisza, więc znów kolejny z nich leży na podłodze.
- Chłopcy, pokażcie naszym gościom, jak kończą ci co nie wykonują moich poleceń - dwaj z moich goryli podeszło do uśmiechniętego bruneta, po czym wieszając go za ręce na haku, zaczęli okładać pięciami jego ciało - Już nie jest ci do śmiechu? - zapytałem, gdy pluł krwią na podłoże.
Po jego oczach widziałem, iż jest na wykończeniu, więc zostawiłem go by dłużej pocierpiał i znów zwróciłem się do reszty.
- Zapytam po raz kolejny, kto was przysłał i czego chciał? - powtórzyłem ostatni raz.
- Serio Ryan? Myślisz, że dobrowolnie ci powiemy? Czy jesteś na tyle głupi, iż się nie domyślasz? - blondyn z samego końca wybuchł śmiechem, a ja bez dłuższego namysłu ruszyłem w jego kierunku.
- Ty mały gnojku, jak śmiesz odzywać się w ten sposób do pana? - Dylan sprzedał mu kopa w twarz i zamierzał to powtórzyć, lecz moja dłoń uniesiona w górę, powiadomiła go, by się odsunął.
- Luke? - nie dowierzałem w to co widzę - Jak możesz śmieciu?! - wydarłem się, ponieważ doskonale wiedziałem od kogo przyszli - On zabił i zgwałcił twojego przyjaciela! - przypomniałem, mu z wyraźnym obrzydzeniem w głosie.
- Przez ciebie! Gdyby, nie to twoje użalanie się, Brooklyn, by żył i zapewne cię zostawił, bo nie zasługiwałeś na niego - plunął na mnie, a ja już wiedziałem kto przekaże blond frajerowi wiadomość.
- Chłopcy mamy ochotnika na gołębia pocztowego - zaśmiałem się sztucznie - Resztę zabić - dodałem, odwracając się, by sięgnąć po moje taśmy.
- Ryan czekaj! - do pomieszczenia wszedł zdyszany Cobban.
- Mikey co ty tu robisz? Czemu nie leżysz?! - warknąłem w jego kierunku ale na niego jako jedynego mój surowy ton nie działał.
- Oszczędź chociaż jednego - wskazał na skulonego szatyna w środku pozostałych - On ma mniej niż 18 lat. Miał problemy, albo potrzebował pieniędzy. Proszę daj mu szansę - Cobban jak zawsze pomaga nawet wrogom, gdy ma ku temu powód.
- Wiecie czym brzydzę się najbardziej po za gwałtami, pedofilią i biciem kobiet? - zapytałem moich chłopców, którzy odpowiedzieli kręcąc głowami, nie znając odpowiedzi - Wykorzystywaniem naiwnych małolatów, którzy nie są gotowi na śmierć. Powiedz mi chłopcze, jak ci na imię? - zwróciłem się do szatyna, podchodząc do niego.
- Sam - odpowiedział ledwie słyszalnie.
- Ohh Sam'mie, co ty robisz, wśród tych złych ludzi? - kucnąłem przy nim, by zrównać się z jego wzrokiem.
- Piśnij słówkiem, a mamusia już cię nie pozna - ryknął jakiś dres kilka metrów dalej.
- Uciszcie go i weźcie pod ścianę, on zginie troszkę inaczej niż pozostali - uśmiechnąłem się chytrze w kierunku łysego, po czym wróciłem wzrokiem na młodą twarz mojego rozmówcy - Tak więc? - zapytałem ponownie.
- Moja mama... Ona jest chora... A my nie mamy wystarczająco pieniędzy... N-nie chcieli mnie n-nigdzie przyjąć - załkał, a moje serce na słowo mama, zabiło mocniej.
- Weźcie młodego do kuchni i dajcie mu coś do jedzenia - skierowałem się do Zach'a oraz Jackson'a, ponieważ są moimi najmłodszymi podległymi, którzy rozwiązali szatyna, zabierając go z piwnicy.
Uratowałem te dwójkę z rąk handlarzy ludźmi 2 lata temu. Od tej pory mieszkają ze mną i radzą sobie świetnie w sprawach technologii.
- Kto cię trafił? - zapytałem spokojnie, stając obok przyjaciela.
- Rye to nie ważne - Cobban pokręcił głową, znów nie chcąc współpracować.
- Chcesz zostać zawieszony kolejny raz? - szepnąłem delikatnym głosem, by pokazać mu, że trzeba ukarać tamtą osobę i przypomnieć, iż jest dla mnie po prostu ważny.
- Ehh... Ten w fioletowej bluzie - wskazał oczami na wiszącego na haku chłopaka.
- Ściągajcie tego z haka dołączy do łysego kolegi - na moje słowa brunet chwilę później klękał ostatkami sił obok łysego kolegi.
- Luka zabierzcie do red room'u, a tych dwóch pod las - rozkazałem z uśmiechem - Reszta po strzale oraz również pod lasek i potem do domu panowie - zwróciłem się do stojącej grupy Mikey'a.
Skinęli głowami, podnosząc ręce by, wycelować w głowy tych szmat. Uniosłem dłoń do góry, wzrokiem lecąc po każdym z klęczących, po czym zamykając pięść, dałem znak. Po pomieszczeniu rozniosły się echem strzały, wtapiając się w dźwiękoszczelne ściany. Siódemka trupów leżała na ziemi zabrudzając moją posadzkę.
- Podzielcie się po połowie. Jedni pod las, drudzy do sprzątania, a potem na zebranie podsumowujące dzień - skończyłem i ruszając z Mikey'em do Luka, wyszedłem z pokoju przesłuchań.
- Co teraz Bee? - zapytał, jakby sytuacja z przed chwili nie miała miejsca.
- Idziemy do Luka - odpowiedziałem z jadem na wspomnienie tego śmiecia.
- Który z nas się bawi? - Mikey doskonale wiedział kim był ten szmaciarz, dlatego wiadomość, że to on będzie gołębiem pocztowym sprawiła, iż na jego twarzy ukazał się szeroki uśmiech.
- Obydwoje - wyjaśniłem przyjacielowi, również ukazując swoje białe zęby.
- I to mi się podoba - skomentował, lecz mi przypomniało się, że oberwał podczas akcji.
- Gdzie dostałeś? - spoważniałem, nie będąc tak zadowolony jak jeszcze przed chwilą.
- W bark - odpowiedział mniej pewnie.
- Ja napierdalam, ty kopiesz - wzdychając, rozdzieliłem nam ''obowiązki'', posyłając uśmiech szatynowi.
- Ahh... Uwielbiam cię - pisnął do mojego ucha, czym wywołał mój cichy śmiech.
Stanęliśmy przed drzwiami, ostatni raz spoglądając na siebie, by za sekundę być już w środku.
- Steve dość - powiedziałem na wstępie, widząc wciąż okładanego biczem po plecach Luka.
Razem z Mikey'em podeszliśmy do skurwysyna, któremu na mój widok uśmiech nie schodził z twarzy. Tracąc cierpliwość, wymierzyłem mu lewego buta prosto w twarz.
- Ej! To ja miałem kopać! - oburzył się szatyn, poprawiając po mnie z drugiej strony.
Steve podniósł szmatę z podłogi, wieszając na haku, by nasza zabawa nie skończyła się za szybko z powodu braku sił Luka. Zaczęliśmy na zmianę go okładać - ja pięściami z kastetem na kostkach, a Mikey butami z metalową powłoką na czubkach. Kiedy chłopak wisiał na ostatkach sił stwierdziłem, że to dobry moment na wiadomość.
- Przekaż swojemu panu, iż rozpoczął dziś wojnę. Nie będę dla was litościwy, tak jak on nie był dla Brooklyn'a. Od tego momentu niech lepiej nie wychodzi z domu, bo go dorwę. A wtedy będzie błagał mnie o szybszy koniec, kiedy się za niego wezmę - kończąc swoją wypowiedź, sprzedałem mu ostatniego sierpowego, przez co wypluł zęby zmieszane z krwią, następnie mdlejąc - Zabrać go pod granice tych szmat - rozkazałem, po czym wyszedłem, a zaraz za mną Cobban.
- Idziemy do młodego? - przypomniał mi szatyn, na co pokręciłem głową nie zgadzając się.
Wyszliśmy tylnymi drzwiami, ruszając w stronę lasu położonego prawie pod moim domem. Na stercie leżało siedem ciał, a obok nich klęczał łysy z brunetem, za których teraz mam się wziąć.
- Jako, iż nie chce mi się brudzić znów krwią - po tych słowach spojrzałem na koszulkę, która do niczego już się nie nadaję - Zginiecie mniej boleśnie niż planowałem - uśmiechnąłem się w ich kierunku, na co łysy parsknął śmiechem - Rozpalić ogień - dodałem, a po chwili mogłem obserwować ciała palące się w płomieniach - Wrzucić ich! - rozkazałem.
Nie minęła minuta, kiedy do moich uszu dobiegł krzyk jeszcze żywej dwójki. Chwilę później mogłem usłyszeć śpiew diabła - określamy tak odgłos, jaki wydobywa się z palących strun głosowych - którym napawałem się póki nie ucichł. Zdjąłem koszulkę, by wrzucić ją w płomienie. Cobban postąpił tak samo ze swoją, po czym obydwoje ruszyliśmy w kierunku domu.
Weszliśmy do kuchni, a ja od razu podszedłem do umywalki. Zmyłem krew z dłoni, następnie odwracając się w stronę Sam'a.
- I jak tam młody? - zapytałem wystraszonego chłopca.
- D-dobrze? - bardziej spytał niż odpowiedział.
- Nie musisz się bać. Wujek Ryan tylko wygląda na takiego strasznego - podszedł do niego Mikey, posyłając mi rozbawione spojrzenie.
- Ile potrzebujesz pieniędzy? - stwierdziłem, że nie będę owijał w bawełnę, w końcu obydwoje wiemy, dlaczego tu jest.
- Około 20 tysięcy - powiedział cicho, patrząc się na swoje palce.
- Umiesz gotować? Prać? Cokolwiek? - pytanie zadał szatyn, zaciekle się w niego wpatrując.
- Kiedyś pomagałem mamie w restauracji - chłopak nabrał trochę pewności siebie rozmawiając z Cobban'em.
- Mieszkasz na mojej stronie granicy? - kolejne pytanie z moich ust, które pozwoli mi poznać chłopaka.
- Nie-e proszę pana - spojrzał na mnie, a w jego oczach widziałem czysty strach.
- Pojedziesz z Zach'em i Dylan'em do domu. Spakujesz siebie i mamę, a za godzinę widzę was z powrotem. Rozumiemy się? - Sam pokiwał głową, po czym wsta,ł by dorównać tempa moim chłopcom.
- Zatrudnisz go? - Mikey zwrócił się w moją stronę, kiedy odprowadził młodego wzrokiem.
- Będzie gotował, a kiedy uzbiera odpowiednią sumę to się wyniesie, jeśli będzie chciał, a jeśli nie to zostanie jak Zach z Jackson'em - wyjaśniłem ruszając do siebie - Dopilnuj, by gołąb doleciał - dodałem jeszcze, po czym wbiegłem na schody.
Po szybkim prysznicu, ubrany w czystą bieliznę oraz nowe dresy, postanowiłem uporządkować papierkową robotę w gabinecie. Spędziłem nad nią z 2 godziny, podczas których dostałem potwierdzenie, iż nasz gołąbek doleciał do właściciela, a Sam już wrócił. Dlatego poprosiłem Mikey'a, by zebrał chłopaków w pokoju socjalnym dodając, iż za chwilę dołączę. Schowałem dokumenty, po czym zarzuciłem na siebie czerwoną bluzę i wyszedłem z gabinetu. Wszedłem do socjala, a na mój widok nastała w nim cisza.
- Chłopcy, Mikey jest ranny - pokręciłem ze zrezygnowaniem głową, siadając na swoim fotelu - Co oznacza, że nie chroniliście go za dobrze czyż nie? - spojrzałem na grupę, która stała ze spuszczoną głową, a następnie na samego szatyna, który wzrokiem po raz drugi dzisiejszego dnia prosi mnie o wyrozumiałość - Ale ze względu, iż wszystkie akcje jak do tej pory wychodzą wam bezbłędnie, karą będzie ostrzejszy trening jutro z rana. Rozumiemy się? - zapytałem, a moja ekipa pokiwała głową, zgadzając się - To teraz do domu i widzimy się jutro o 6 - posłałem Mikey'owi spojrzenie mówiące, że go też się to tyczy na co w odpowiedzi wystawił mi język.
- Wiesz, że muszę odpoczywać? - zakpił, śmiejąc mi się w twarz.
- Wiesz, że mnie to nie rusza Mimi? - zdrobniłem jego imię, dzięki czemu w jego oczach pojawiała się stopniowo złość.
- Wiesz, że wcale nie muszę się ciebie słuchać pszczółko? - po wypowiedzeniu mojego przezwiska to na mojej twarzy pojawił się lekki wkurw.
- Wiesz, że zawsze mogę cię zawiesić Michael'u? - użyłem jego pełnego imienia irytując go bardziej, gdyż tylko mama mogła mówić na mnie pszczółka.
- Oj dobra, już spokojnie Bee - przytulił mnie, a ja mimo wszystko oddałem uścisk - Co z młodym i jego mamą? - zapytał po chwili szatyn.
- Niech się wyśpią, resztę wytłumaczę im jutro - zdecydowałem, wychodząc z pomieszczenia.
Około 1 wróciłem do pokoju i od razu po położeniu się na łóżku odpłynąłem....
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro