Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

POV. Ryan

Ze względu na moją pracę oraz posadę, nie ma mowy o jakimkolwiek kamiennym śnie, dlatego mimo odpoczywania, czujnie słuchałem co się dzieje wokół mnie. Gdy drzwi w moim pokoju otworzyły się, a osoba, która weszła bez pukania, po kilku krokach stanęła obok łóżka, spokojnie oddychając. Byłem pewny, że to Mikey, ponieważ tylko on może wchodzić do mojego pokoju, tym bardziej nie pukając.

- Co jest Mikey? - zapytałem, wciąż z zamkniętymi oczami.

- Nie chciałem cię budzić ale potrzebujemy twojej zgody - odpowiedział cicho.

- Co się dzieje? - zerwałem się z łóżka, podchodząc do przyjaciela.

- Quiet River naruszyli granicę i zabili trzech cywili na naszej stronie - wyjaśnił, podczas gdy schodziliśmy po schodach w dół mojej villi.

- Weźcie chłopaków z grupy B - rozkazałem, stojąc przed swoją najwyżej położoną dziesiątką - Chcę ich żywych - zwróciłem się do najstarszych, którzy skinęli głowami, rozumiejąc.

- Się robi szefie - odpowiedzieli prawie, że chórkiem, ruszając w stronę drzwi.

- Mikey wolałbym, żebyś został w domu - szepnąłem przyjacielowi na ucho, tak by tylko on słyszał.

- Rye nie martw się. Dobrze wiesz, że jestem w tym najlepszy zaraz po tobie - uśmiechnął się - Po drugie, to ja nimi dowodzę pamiętasz? - niestety, niechętnie musiałem przyznać mu rację.

Do mojej grupy A należą najgorsi z najgorszych zbrodniarzy w całym państwie.

- Po prostu uważaj - westchnąłem, przytulając go, by mógł chwilę później zniknąć w drzwiach prowadzących do sali z bronią.

Ruszyłem na górę, przebrać się z ciuchów, w których spałem, następnie myjąc twarz i ręce. Zmieniłem joggery na luźniejsze dresy, a bluzę na biały podkoszulek, opinający się na moim torsie. Wróciłem na dół i biorąc ze sobą butelkę wody, ruszyłem do mojej domowej siłowni. Obwiązałem kostki specjalną taśmą, a po krótkiej rozgrzewce zacząłem uderzać w worek. Wylewałem w niego cały swój gniew, by przypadkiem nie zabić kogoś przy przesłuchaniu. Napieprzałem rękoma i nogami z dobrą godzinę, zanim usłyszałem, że drzwi do garażu się otwierają.

Wytarłem twarz w koszulkę ruszając do podziemi - w garażu znajduje się zejście na najniższe piętro, na którym odbywają się  przesłuchania, wszystkich ludzi co mi podpadną - wziąłem przy okazji ze sobą wodę, z której zgarnąłem szybko łyka przed wejściem do głównej sali.

- I jak tam chłopcy? - zapytałem, przekraczając próg pomieszczenia.

- Mamy wszystkich - odpowiedział Dylan, zdejmując po kolei worek z głowy każdemu porwanemu.

- Gdzie jest Mikey? - zwróciłem uwagę na brak szatyna, co nie ukrywam, spowodowało powracanie mojego gniewu. 

Za każdym razem, gdy chłopaki wracają z akcji, relacje z niej ma obowiązek zdać mi Cobban, ponieważ dowodzi grupami o mniejszym stopniu.

- On oberwał szefie - ledwo słyszalnie wyjaśnił Zach.

- Zanieśliście go do Taylor'a? - spojrzałem wkurwiony w ich kierunku.

Taylor jest moim prywatnym lekarzem, który ma swoje lokum w lewej części domu. Leczy mnie i ważniejsze osoby z naszej rodziny.

- Tak - powiedzieli wystraszeni, wiedząc, że im się oberwie.

Każdy członek gangu wie, kim Cobban dla mnie jest, więc kiedy są na akcji mają obowiązek chronić go z taką dokładnością jak mnie, a skoro dostał oznacza, że zrobili to źle.

- Zach sprawdź co z nim - zwróciłem się do jednego z najmłodszych, na co szybko skinął głową i już go nie było - A co do nie dopilnowania Mike'a, porozmawiamy sobie później - warknąłem, posyłając im gniewne spojrzenie - Teraz czas na nudniejszą część naszej zabawy, czyli pytania i odpowiedzi - uśmiechnąłem się w kierunku zakładników - Kto was przysłał i czego chciał? - zapytałem, przechadzając się pomiędzy klęczącymi.

Po dłuższej chwili nie słysząc żadnej odpowiedzi, kopnąłem pierwszego z mojej lewej tak, że upadł na twarz.

- Zadałem pytanie - powtórzyłem wciąż spokojnym tonem.

Znów cisza, więc znów kolejny z nich leży na podłodze.

 - Chłopcy, pokażcie naszym gościom, jak kończą ci co nie wykonują moich poleceń - dwaj z moich goryli podeszło do uśmiechniętego bruneta, po czym wieszając go za ręce na haku, zaczęli okładać pięciami jego ciało - Już nie jest ci do śmiechu? - zapytałem, gdy pluł krwią na podłoże.

Po jego oczach widziałem, iż jest na wykończeniu, więc zostawiłem go by dłużej pocierpiał i znów zwróciłem się do reszty.

- Zapytam po raz kolejny, kto was przysłał i czego chciał? - powtórzyłem ostatni raz.

- Serio Ryan? Myślisz, że dobrowolnie ci powiemy? Czy jesteś na tyle głupi, iż się nie domyślasz?  - blondyn z samego końca wybuchł śmiechem, a ja bez dłuższego namysłu ruszyłem w jego kierunku.

- Ty mały gnojku, jak śmiesz odzywać się w ten sposób do pana? - Dylan sprzedał mu kopa w twarz i zamierzał to powtórzyć, lecz moja dłoń uniesiona w górę, powiadomiła go, by się odsunął. 

- Luke? - nie dowierzałem w to co widzę - Jak możesz śmieciu?! - wydarłem się, ponieważ doskonale wiedziałem od kogo przyszli - On zabił i zgwałcił twojego przyjaciela! - przypomniałem, mu z wyraźnym obrzydzeniem w głosie.

- Przez ciebie! Gdyby, nie to twoje użalanie się, Brooklyn, by żył i zapewne cię zostawił, bo nie zasługiwałeś na niego - plunął na mnie, a ja już wiedziałem kto przekaże blond frajerowi wiadomość.

- Chłopcy mamy ochotnika na gołębia pocztowego - zaśmiałem się sztucznie - Resztę zabić - dodałem, odwracając się, by sięgnąć po moje taśmy.

- Ryan czekaj! - do pomieszczenia wszedł zdyszany Cobban.

- Mikey co ty tu robisz? Czemu nie leżysz?! - warknąłem w jego kierunku ale na niego jako jedynego mój surowy ton nie działał.

- Oszczędź chociaż jednego - wskazał na skulonego szatyna w środku pozostałych - On ma mniej niż 18 lat. Miał problemy, albo potrzebował pieniędzy. Proszę daj mu szansę - Cobban jak zawsze pomaga nawet wrogom, gdy ma ku temu powód.

- Wiecie czym brzydzę się najbardziej po za gwałtami, pedofilią i biciem kobiet? - zapytałem moich chłopców, którzy odpowiedzieli kręcąc głowami, nie znając odpowiedzi - Wykorzystywaniem naiwnych małolatów, którzy nie są gotowi na śmierć. Powiedz mi chłopcze, jak ci na imię? - zwróciłem się do szatyna, podchodząc do niego.

- Sam - odpowiedział ledwie słyszalnie.

- Ohh Sam'mie, co ty robisz, wśród tych złych ludzi? - kucnąłem przy nim, by zrównać się z jego wzrokiem.

- Piśnij słówkiem, a mamusia już cię nie pozna - ryknął jakiś dres kilka metrów dalej.

- Uciszcie go i weźcie pod ścianę, on zginie troszkę inaczej niż pozostali - uśmiechnąłem się chytrze w kierunku łysego, po czym wróciłem wzrokiem na młodą twarz mojego rozmówcy - Tak więc? - zapytałem ponownie.

- Moja mama... Ona jest chora... A my nie mamy wystarczająco pieniędzy... N-nie chcieli mnie n-nigdzie przyjąć - załkał, a moje serce na słowo mama, zabiło mocniej.

- Weźcie młodego do kuchni i dajcie mu coś do jedzenia - skierowałem się do Zach'a oraz Jackson'a, ponieważ są moimi najmłodszymi podległymi, którzy rozwiązali szatyna, zabierając go z piwnicy.

Uratowałem te dwójkę z rąk handlarzy ludźmi 2 lata temu. Od tej pory mieszkają ze mną i radzą sobie świetnie w sprawach technologii.

 - Kto cię trafił? - zapytałem spokojnie, stając obok przyjaciela.

- Rye to nie ważne - Cobban pokręcił głową, znów nie chcąc współpracować.

- Chcesz zostać zawieszony kolejny raz? - szepnąłem delikatnym głosem, by pokazać mu, że trzeba ukarać tamtą osobę i przypomnieć, iż jest dla mnie po prostu ważny.

- Ehh... Ten w fioletowej bluzie - wskazał oczami na wiszącego na haku chłopaka.

- Ściągajcie tego z haka dołączy do łysego kolegi - na moje słowa brunet chwilę później klękał ostatkami sił obok łysego kolegi.

- Luka zabierzcie do red room'u, a tych dwóch pod las - rozkazałem z uśmiechem - Reszta po strzale oraz również pod lasek i potem do domu panowie - zwróciłem się do stojącej grupy Mikey'a.

Skinęli głowami, podnosząc ręce by, wycelować w głowy tych szmat. Uniosłem dłoń do góry, wzrokiem lecąc po każdym z klęczących, po czym zamykając pięść, dałem znak. Po pomieszczeniu rozniosły się echem strzały, wtapiając się w dźwiękoszczelne ściany. Siódemka trupów leżała na ziemi zabrudzając moją posadzkę.

- Podzielcie się po połowie. Jedni pod las, drudzy do sprzątania, a potem na zebranie podsumowujące dzień - skończyłem i ruszając z Mikey'em do Luka, wyszedłem z pokoju przesłuchań.

- Co teraz Bee? - zapytał, jakby sytuacja z przed chwili nie miała miejsca.

- Idziemy do Luka - odpowiedziałem z jadem na wspomnienie tego śmiecia.

- Który z nas się bawi? - Mikey doskonale wiedział kim był ten szmaciarz, dlatego wiadomość, że to on będzie gołębiem pocztowym sprawiła, iż na jego twarzy ukazał się szeroki uśmiech. 

- Obydwoje - wyjaśniłem przyjacielowi, również ukazując swoje białe zęby.

- I to mi się podoba - skomentował, lecz mi przypomniało się, że oberwał podczas akcji.

- Gdzie dostałeś? - spoważniałem, nie będąc tak zadowolony jak jeszcze przed chwilą.

- W bark - odpowiedział mniej pewnie.

- Ja napierdalam, ty kopiesz - wzdychając, rozdzieliłem nam ''obowiązki'', posyłając uśmiech szatynowi.

- Ahh... Uwielbiam cię - pisnął do mojego ucha, czym wywołał mój cichy śmiech.

Stanęliśmy przed drzwiami, ostatni raz spoglądając na siebie, by za sekundę być już w środku.

- Steve dość - powiedziałem na wstępie, widząc wciąż okładanego biczem po plecach Luka.

Razem z Mikey'em podeszliśmy do skurwysyna, któremu na mój widok uśmiech nie schodził z twarzy. Tracąc cierpliwość, wymierzyłem mu lewego buta prosto w twarz.  

- Ej! To ja miałem kopać! - oburzył się szatyn, poprawiając po mnie z drugiej strony.

Steve podniósł szmatę z podłogi, wieszając na haku, by nasza zabawa nie skończyła się za szybko z powodu braku sił Luka. Zaczęliśmy na zmianę go okładać - ja pięściami z kastetem na kostkach, a Mikey butami z metalową powłoką na czubkach. Kiedy chłopak wisiał na ostatkach sił stwierdziłem, że to dobry moment na wiadomość.

- Przekaż swojemu panu, iż rozpoczął dziś wojnę. Nie będę dla was litościwy, tak jak on nie był dla Brooklyn'a. Od tego momentu niech lepiej nie wychodzi z domu, bo go dorwę. A wtedy będzie błagał mnie o szybszy koniec, kiedy się za niego wezmę - kończąc swoją wypowiedź, sprzedałem mu ostatniego sierpowego, przez co wypluł zęby zmieszane z krwią, następnie mdlejąc - Zabrać go pod granice tych szmat - rozkazałem, po czym wyszedłem, a zaraz za mną Cobban.

- Idziemy do młodego? - przypomniał mi szatyn, na co pokręciłem głową nie zgadzając się.

Wyszliśmy tylnymi drzwiami, ruszając w stronę lasu położonego prawie pod moim domem. Na stercie leżało siedem ciał, a obok nich klęczał łysy z brunetem, za których teraz mam się wziąć.

- Jako, iż nie chce mi się brudzić znów krwią - po tych słowach spojrzałem na koszulkę, która do niczego już się nie nadaję - Zginiecie mniej boleśnie niż planowałem - uśmiechnąłem się w ich kierunku, na co łysy parsknął śmiechem - Rozpalić ogień - dodałem, a po chwili mogłem obserwować ciała palące się w płomieniach - Wrzucić ich! - rozkazałem.

Nie minęła minuta, kiedy do moich uszu dobiegł krzyk jeszcze żywej dwójki. Chwilę później mogłem  usłyszeć śpiew diabła - określamy tak odgłos, jaki wydobywa się z palących strun głosowych - którym napawałem się póki nie ucichł. Zdjąłem koszulkę, by wrzucić ją w płomienie. Cobban postąpił tak samo ze swoją, po czym obydwoje ruszyliśmy w kierunku domu.

Weszliśmy do kuchni, a ja od razu podszedłem do umywalki. Zmyłem krew z dłoni, następnie odwracając się w stronę Sam'a.

- I jak tam młody? - zapytałem wystraszonego chłopca.

- D-dobrze? - bardziej spytał niż odpowiedział.

- Nie musisz się bać. Wujek Ryan tylko wygląda na takiego strasznego - podszedł do niego Mikey, posyłając mi rozbawione spojrzenie.

- Ile potrzebujesz pieniędzy? - stwierdziłem, że nie będę owijał w bawełnę, w końcu obydwoje wiemy, dlaczego tu jest.

- Około 20 tysięcy - powiedział cicho, patrząc się na swoje palce.

- Umiesz gotować? Prać? Cokolwiek? - pytanie zadał szatyn, zaciekle się w niego wpatrując.

- Kiedyś pomagałem mamie w restauracji - chłopak nabrał trochę pewności siebie rozmawiając z Cobban'em.

- Mieszkasz na mojej stronie granicy? - kolejne pytanie z moich ust, które pozwoli mi poznać chłopaka.

- Nie-e proszę pana - spojrzał na mnie, a w jego oczach widziałem czysty strach.

- Pojedziesz z Zach'em i Dylan'em do domu. Spakujesz siebie i mamę, a za godzinę widzę was z powrotem. Rozumiemy się? - Sam pokiwał głową, po czym wsta,ł by dorównać tempa moim chłopcom.

- Zatrudnisz go? - Mikey zwrócił się w moją stronę, kiedy odprowadził młodego wzrokiem.

- Będzie gotował, a kiedy uzbiera odpowiednią sumę to się wyniesie, jeśli będzie chciał, a jeśli nie to zostanie jak Zach z Jackson'em - wyjaśniłem ruszając do siebie - Dopilnuj, by gołąb doleciał - dodałem jeszcze, po czym wbiegłem na schody. 

Po szybkim prysznicu, ubrany w czystą bieliznę oraz nowe dresy, postanowiłem uporządkować papierkową robotę w gabinecie. Spędziłem nad nią z 2 godziny, podczas których dostałem potwierdzenie, iż nasz gołąbek doleciał do właściciela, a Sam już wrócił. Dlatego poprosiłem  Mikey'a, by zebrał chłopaków w pokoju socjalnym dodając, iż za chwilę dołączę. Schowałem dokumenty, po czym zarzuciłem na siebie czerwoną bluzę i wyszedłem z gabinetu. Wszedłem do socjala, a na mój widok nastała w nim cisza.

- Chłopcy, Mikey jest ranny - pokręciłem ze zrezygnowaniem głową, siadając na swoim fotelu - Co oznacza, że nie chroniliście go za dobrze czyż nie? - spojrzałem na grupę, która stała ze spuszczoną głową, a następnie na samego szatyna, który wzrokiem po raz drugi dzisiejszego dnia prosi mnie o wyrozumiałość - Ale ze względu, iż wszystkie akcje jak do tej pory wychodzą wam bezbłędnie, karą będzie ostrzejszy trening jutro z rana. Rozumiemy się? - zapytałem, a moja ekipa pokiwała głową, zgadzając się - To teraz do domu i widzimy się jutro o 6 - posłałem Mikey'owi spojrzenie mówiące, że go też się to tyczy na co w odpowiedzi wystawił mi język. 

- Wiesz, że muszę odpoczywać? - zakpił, śmiejąc mi się w twarz.

- Wiesz, że mnie to nie rusza Mimi? - zdrobniłem jego imię, dzięki czemu w jego oczach pojawiała się stopniowo złość.

- Wiesz, że wcale nie muszę się ciebie słuchać pszczółko? - po wypowiedzeniu mojego przezwiska to na mojej twarzy pojawił się lekki wkurw.

- Wiesz, że zawsze mogę cię zawiesić Michael'u? - użyłem jego pełnego imienia irytując go bardziej,  gdyż tylko mama mogła mówić na mnie pszczółka. 

- Oj dobra, już spokojnie Bee - przytulił mnie, a ja mimo wszystko oddałem uścisk - Co z młodym i jego mamą? - zapytał po chwili szatyn.

- Niech się wyśpią, resztę wytłumaczę im jutro - zdecydowałem, wychodząc z pomieszczenia.

Około 1 wróciłem do pokoju i od razu po położeniu się na łóżku odpłynąłem....


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro