Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

POV. Ryan

Opuściłem gabinet z hukiem zamykając drzwi.

Jestem świadomy, że martwi się o mnie ale jego mina wyprowadziła mnie do końca z równowagi. To współczucie wymalowane na twarzy za każdym razem, gdy na mnie patrzy uderza we mnie ze zdwojoną siłą.

Jest ostatnią osobą, która mi została.

Przyjaźnimy się odkąd pamiętam -  jego mama zmarła na raka płuc, kiedy miał 8 lat, wtedy moi rodzice postanowili go wychować.

Podczas tego okropnego dnia 2 lata wstecz, był na cmentarzu u swojej rodzicielki. Gdyby, nie utknął w korku, straciłbym i jego. Wtedy, pozostałaby mi tylko śmierć, której od tego czasu boję się jak ognia.

Lecz ten jeden wielki koszmar nauczył mnie odpowiedzialności i pokazał, że jako przywódca nie mogę myśleć tylko o sobie. Podczas gdy ponad połowa Quiet River spędzi w więzieniu resztę swojego życia, a ich boss nie wychyla się, ponieważ cudem dostał warunkowe -pieniądze  oczywiście robią swoje, a sędzia krętacz na to poszedł - ja zdążyłem powiększyć swój gang o ponad połowę tego co ten blond chuj posiadał, kiedy nas zaatakował. Jestem bardziej surowy dla swoich podległych ale w ten sposób osiągnąłem szacunek oraz obraz groźnego gangstera, dzięki czemu nikt nie odważy mi się sprzeciwić.

Ruszyłem do pokoju - który kiedyś dzielił ze mną mój blondyn - by przebrać się na spotkanie obowiązujące mnie dwa razy w tygodniu. Wziąłem szybki prysznic, po czym na osuszone ciało ubrałem czarne joggery z przetarciami na kolanach oraz tego samego koloru bluzę z różnymi rękawami. Moje włosy przeczesałem ręką układając je w artystyczny nieład. Zabrałem portfel i telefon, po czym opuściłem pomieszczenie kierując się do drzwi wyjściowych. Z wieszaka ściągnąłem kluczyki do samochodu, od razu otwierając drzwi. Szybko usadowiłem się na siedzeniu, by po chwili ruszyć moim niebieskim jaguarem z piskiem opon.

Niecałe pół godziny później wysiadałem pod wysokim na 35 pięter wieżowcem. Wszedłem do środka, skinięciem głowy witając się z ochroniarzem oraz rudowłosą w recepcji. W kilka minut uporałem się z windą i wysiadając na 12 piętrze ruszyłem do połyskujących drewnianych drzwi.

- Dzień dobry doktorku - przywitałem się, siadając na krześle.

- Ile razy mam ci mówić, żebyś zwracał się do mnie po imieniu Ryan? - blondyn zaśmiał się sortując papiery na biurku.

- Co ja poradzę, że uwielbiam cię drażnić Harv? - parsknąłem, obserwując mojego psychologa.

Chodzę do Harvey'a odkąd pochowałem Brooklyn'a. Spotkałem go na cmentarzu, gdy obiecywałem mojemu chłopcu, iż niedługo do niego dołączę. Harvy przypadkiem słysząc moje słowa zaproponował mi pomoc. Od tej pory wie o mnie wszystko, oczywiście po za miejscem mojej pracy.

- Jak się czujesz Rye? - zapytał, kierując swój wzrok wprost w moje tęczówki.

- Dziś znów mi się to śniło... - odpowiedziałem cicho.

- A jak z twoją agresją? - kolejne pytanie oczekujące szczerej odpowiedzi.

- Denerwuję się coraz rzadziej ale kiedy już nastąpi taka sytuacja oddycham jak kazałeś, skupiając się na liczeniu - blondyn zapisywał wszystko w mojej karcie zdrowia.

- Dobrze, do ilu doliczasz zanim się uspokoisz? - zerknął na mnie, posyłając uspakajający uśmiech.

- Ostatnio do ośmiu - powiedziałem zadowolony z mojej odpowiedzi.

- To znaczy, że coraz lepiej nad sobą panujesz Ryan. Jestem z ciebie, naprawdę dumny. Gdyby, porównać twoje odpowiedzi z przed roku, a z teraz to śmiało mogę rzec, że zrobiłeś ogromne postępy - uśmiech na jego twarzy powiększył się - Powiedz mi jeszcze jak twoja relacja z Mikey'em? - dokończył, wracając wzrokiem do papierów.

- Wspiera mnie i pilnuje. Sprawdza czy jem, śpię oraz kontroluje mnie na siłowni. Podaje leki oraz pomaga w papierkowej robocie kiedy trzeba - opowiedziałem, nie ukrywając uśmiechu, który wkradł mi się na twarz.

- Bardzo dobrze. Masz prawdziwy skarb - powiedział, unosząc kąciki ust lekko do góry.

Mam skarb i nie zamierzam go stracić.
 
- A co do twoich snów...  - zamyślił się, dobierając prawdopodobnie odpowiednie słowa - Musisz sobie wybaczyć. Mówię ci to co sesję ale powtórzę po raz kolejny. Ryan wyrzutów sumienia nie uspokoisz, póki nie pogodzisz się z tym faktem, że on odszedł. Robiłeś wszystko co mogłeś w tamtej chwili. Wpadłeś w depresję której nikt nie zauważył... Nie mogłeś mu bardziej pomóc, gdyż sam potrzebowałeś opieki. Pójdź do niego i przekaż wszystkie emocje jakie trzymasz w sobie, gdy o nim myślisz. To twoje zadanie na dziś, a teraz wypad - podniósł się, by jak zawsze złapać mnie w objęcia.

Oddałem uścisk, po czym wyszedłem z pokoju.

Jadąc windą na dół zastanawiałem się nad słowami Cantwell'a.

Ma rację wiem to ale czy jestem w stanie pogodzić się z aż taką stratą?

Jechałem spokojnie, słuchając przy tym muzyki. Kierowałem się na dobrze znany cmentarz, gdzie pochowałem jedyne bliskie mi osoby. Jak zawsze, wszedłem po schodach na odpowiedni poziom, wykupiony tylko dla mojej trójki. Przywitałem się z rodzicami poprawiając potargane przez wiatr kwiaty, a po chwili siedziałem na ławeczce przed grobem Brooklyn'a.

- Witaj kochanie. Przepraszam, że tak długo mnie nie było ale miałem urwanie głowy. Wiem, wiem teraz pewnie dostałbym po głowie, iż się przepracowuję, jednak to wszystko dla ich dobra aniołku... - przełknąłem gule rosnącą mi w gardle, by kontynuować - Przyjechałem dziś, by cię ponownie przeprosić. Zdaję sobie sprawę, że leżysz tu przeze mnie i to nie daje mi spokoju. Tak bardzo cierpiałeś przed tym... To wszystko moja wina gdybym... Gdybym szybciej się was posłuchał, może nawet byłbyś już Beaumont'em? Tego niestety się nie dowiemy... - starłem rękawem samotną łzę z mojego policzka - Brook błagam cię wybacz mi wszystko co ci zrobiłem i wszystko od czego cię nie uwolniłem. Wiem, iż do najcudowniejszych chłopaków nie należałem ale kocham cię całym sercem i przepraszam, że okazuję to dopiero, kiedy nie mam cię obok. Mimo wszystko, zawsze będziesz w moim sercu z tym swoim hollywood'ckim uśmiechem gwiazdy - uśmiechnąłem się smutno nie szczędząc łez.

Siedziałem tak z godzinę, kiedy poczułem dłoń na moim ramieniu. Odwróciłem się, lecz byłem pewny kto za mną stoi.

- Mikey... -  ponownie załkałem, widząc przyjaciela, który ze spokojem przytulił mnie i odbierał moje łzy wchłaniające się w jego bluzę.

- Już dobrze Rye... Cii... Już jest dobrze... - kołysał mną, dodając mi otuchy.

- Jja.. tak bardzo.. żżałuuuję.. - zanosiłem się niczym niemowlę podczas histerii.

- Chodź, odpoczniesz trochę - zabrał mnie do samochodu.

Po 40 minutach leżałem przykryty kocem, odpływając do krainy Morfeusza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro