Prolog
Pov. Ryan
Intensywnie myśląc, chodziłem po pokoju, tworząc błędne koło swoim ciałem.
Mogę zrozumieć wszystko ale wierzyć mi się nie chce, że mój ojciec może być tak bardzo lekkomyślny zostawiając nas wszystkich w takim momencie. Kiedy nas jest znacznie mniej niż Quiet River, akurat teraz zachciało mu się wyjechać wraz z moją mamą. Mimo, że doskonale wie, jak wygląda sytuacja, nie pomyślał nawet, że porzucając gang zdał nas na krwawą rzeź.
Z mojego niespokojnego transu wyrwała mnie delikatna dłoń, niskiego blondyna o intensywnych zielonych oczach.
- Kochanie, proszę cię - westchnął ciężko - usiądź. Oni zaraz będą - położył rękę na moim ramieniu, następnie kierując mnie na kanapę.
- Japierdole! - wytrącony z równowagi, cofnąłem się, tworząc ponowną odległość między nami - Zniknij mi teraz z oczu - wycedziłem przez zaciśnięte zęby - Nie chce, zrobić ci krzywdy - krzyknąłem przepychając się obok blondyna.
- Ryan ile razy mam ci do cholery powtarzać, że twoje zachowanie nie jest normalne? Jesteśmy razem, więc się wspieramy i pomagamy sobie, a nie odtrącamy nawzajem idioto! - chłopak wziął oddech, by dodać coś jeszcze ale jego kolejny wykład o moim ''chorym'' zachowaniu przerwał dzwonek telefonu.
Nie minęła sekunda, a ja już miałem urządzenie przy twarzy.
- Halo? - odezwałem się pierwszy.
- Czy rozmawiam z Panem Ryan'em Beaumont'em? - niski głos wskazywał na dorosłego mężczyznę.
- Tak, przy telefonie. Słucham? - odpowiedziałem po chwili namysłu.
- Niestety mam dla pana przykrą wiadomość... - facet zrobił pauzę na oddech, za co zabiłem go w swojej głowie już 2 razy - Pańscy rodzice mieli wypadek.
- W jakim szpitalu są? - przerwałem od razu.
- Bardzo mi przykro. Państwo Beaumont zginęli na miejscu. Proszę się zjawić jutro na komisariacie w centrum w celu rozpoznania zwłok - mężczyzna dokończył, a ja nie udzielając już żadnej odpowiedzi, upadłem bezwładnie na kolana.
Cały mój świat po jednej rozmowie runął na ziemię, niszcząc mnie doszczętnie.
Przez dłuższy czas, po prostu w to nie wierzyłem. Ale z każdą sekundą docierało to do mnie, coraz bardziej.
Już nigdy nie zobaczę uśmiechniętej twarzy mojej rodzicielki. Nigdy nie wtulę się w nią szukając bezpiecznego azylu. Nigdy nie porozmawiam z tatą. Nigdy więcej ich nie zobaczę. Poczułem, wodospad łez spływający po mojej twarzy. Kątem oka widziałem, jak Brook podchodzi do mnie i krzyczy ale nie rozumiałem jego słów.
Zostałem sam...
Kompletnie sam....
Minął tydzień?
Może miesiąc?
Nie wiem...
Nie jestem w stanie, nawet stwierdzić ile już siedzę zamknięty w pokoju nie dopuszczając do siebie nikogo. Wiele razy próbowano mnie wyciągnąć na zewnątrz ale wszystkie ich próby kończyły się na niczym.
Dowiedziałem się od Cobbana, że Quiet River szykują się na nas od około trzech dni, by uderzyć kiedy nie myślę o obronie. Szczerze, dziękuje im za to w duchu. Skończą ze mną szybko, prawie bezboleśnie.
Zdaje sobie sprawę, że to chore i egoistyczne podejście ale nic na to nie poradzę.
Zasnąłem...
Jak codziennie śpię, wstaje, użalam się nad sobą i znów zasypiam. To stało się moją rutyną lecz dziś mój spokój przerwał głośny huk, a następnie strzały. Wstałem z łóżka, po czym wyszedłem z pokoju pierwszy raz od jakiegoś czasu. Zszedłem na dół, gdzie tak jak myślałem, moja załoga klęczy pod naciskiem wycelowanych w nich luf z pistoletów. Obojętnie rozglądam się po pomieszczeniu i dopiero, gdy widzę Brooklyna zalanego łzami, a obok niego szmaciarza zwanego ich przywódcą, dostaję białej gorączki.
- No proszę Beaumont. Zobacz do czego doprowadziłeś - mężczyzna zaśmiał się, kpiąc w moim kierunku - Nie umiesz nawet zapewnić bezpieczeństwa swoim podległym nie wspominając o tym uroczym blondynku - przyciągnął mojego chłopaka do siebie, na co zareagowałem od razu sięgając po broń - Nie bądź śmieszny nas jest trzy razy więcej, a ty wciąż myślisz, że masz jakieś szanse? Jesteś bardziej żałosny niż twój beznadziejny ojczulek - słysząc pogardę w jego ustach, zagotowało się we mnie, automatycznie wymierzyłem i pociągnąłem za spust.
Po domu rozniósł się dźwięk strzału, lecz nim zdążyłem mrugnąć pocisk trafił w kobietę, która skoczyła w obronie tego chuja.
- Karen!!! - przywódca upadł na ziemię, by złapać w ramiona zakrwawione ciało - Złapcie go! - krzyknął rozpaczliwie, patrząc w tracące blask oczy - Teraz zobaczysz co to cierpienie - zakpiłem z jego słów, klęcząc obezwładniony.
Nie ważne jaką zemstę na mnie zaplanuje, ja nie będę cierpiał gorzej niż teraz.
Spojrzałem pewnie na jego twarz, kiedy podniósł swój wzrok z czystą chęcią mordu. Skurwysyn widząc moją arogancję oraz brak strachu, wrócił wzrokiem do mojego chłopca, po czym podszedł do niego.
- Sądzę, że wiesz jak wygląda gwałt prawda? - zapytał mnie z chytrym uśmieszkiem - Ale zapewne nigdy takiego nie widziałeś - dodał podnosząc Brook'a za ramiona, na co automatycznie zacząłem się szarpać - Zabawimy się blondasku - powiedział wkurwiony, poniewierając przerażonym chłopakiem.
- Nie! Błagam! Puść mnie! Ja nie chce! - krzyczał, a moje pęknięte serce łamało się na jeszcze więcej kawałków.
Próbowałem się uwolnić...
Ale to było na nic...
Byłem bezsilny...
Pieprzony chuj zerwał z niego koszulkę, po czym zszarpał spodnie. Obrócił go do siebie tyłem i od razu po rozpięciu swojego rozporka wszedł w niego.
Na sucho, bez żadnego zabezpieczenia.
Zamknąłem oczy ale uszu nie mogłem.
Krzyk i błagania Brooklyn'a rozrywały mnie od środka.
Dlaczego byłem takim egoistą?
Przecież to kurwa moja pieprzona wina!!
Spuściłem głowę zaciskając oczy, a po moich policzkach swobodnie spływał wodospad łez.
- Patrz do cholery! - krzyknął, więc jeden z jego osiłków podniósł moją twarz.
Nie zamierzałem otworzyć oczu.
Szarpałem się tylko, by nie zobaczyć tego w jakim stanie był mój skarb.
Starałem się być twardy, póki nie usłyszałem strzału.
Moje oczy samoistnie otworzyły się sprawiając, że od razu tego pożałowałem...
Brooklyn leżał bezwładny, a z jego głowy jak i nóg spływała krew.
Mimo to, on wciąż go gwałcił.
- Ty pieprzony szmaciarzu!! - krzyczałem, dalej się wyrywając - Zabije cię!! - roześmiał mi się w twarz, po czym zaczął do mnie podchodzić.
Przystawił mi broń do głowy, a z moich ust wyleciało tylko - Przepraszam kochanie - gdy byłem gotowy dołączyć do mojej rodziny, w domu rozniósł się odgłos syren policyjnych.
Federalni wtargnęli do mojego domu powalając wszystkich stojących z bronią na ziemię. Po czasie zabrali każdego, więc szybko ruszyłem do ciała mojego słoneczka.
- Brooklyn, kochanie tak bardzo przepraszam - łkałem w jego włosy, przytulając wciąż krwawiącą głowę do swojej klatki.
- To twoja wina! - krzyknął Luke, trzymany przez swoich kolegów.
TO TWOJA WINA!
TO TWOJA WINA!
TO TWOJA WINA!
-TO MOJA WINA! - krzyknąłem, spadając z kanapy.
- Ryan! - do mojego gabinetu wpadł jak poparzony Cobban - Znów ci się to śniło? - zapytał, podnosząc mnie z podłogi.
Spojrzałem mu w oczy, a on zrozumiał.
Minęły ponad dwa lata, a mnie wciąż nawiedzają koszmary.
- Nigdy sobie tego nie wybaczę - powiedziałem cicho, omijając przyjaciela, by opuścić ten przeklęty pokój.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro