Prolog
Evan skulił się na łóżku i zaczął płakać. Słone krople spływały gorącymi ścieżkami po policzkach szatyna, aby zatrzymać się na ułamek sekundy na szczęce i po chwili spaść, mocząc poduszkę.
Nie miał już siły.
Tak po prostu.
Nie miał już siły na te wszystkie kłamstwa, którymi otaczał się po śmierci Connor'a. Wiedział, że i tak nie uda mu się zacząć spotykać z , ani mieć prawdziwą rodzinę, przyjaciół. Te wszystkie kłamstwa nie dawały ukojenia; powodowały tylko co raz większy głód, jak narkotyk, od którego mimowolnie uzależniła się rodzina Murphy i sam Evan. Powoli tonęli w nieprawdziwych, wymyślonych przez niego dopiero co słowach, bez szansy na ratunek. Najgorsze było jednak to, że raz na jakiś czas sam Hansen zaczynał wierzyć, że on i Connor się przyjaźnili, że nie był sam, że miał prawdziwego przyjaciela, z którym chodził na spacery. Aż nagle budził się z tego dziwnego amoku, przypominając sobie, że przecież Connor Murphy z barwnych, a co najważniejsze pięknych historii, które tak chętnie opowiadał, nigdy nie istniał.
Nigdy.
A raczej mógł istnieć, ale nie przyjaźnił się z Evan'em.
Nigdy.
Bo Evan Hansen nie miał prawdziwych przyjaciół.
Nigdy.
Evan Hansen miał tylko piękne kłamstwa.
Nigdy.
Gorące łzy, które przestały na chwilę wypływać z jego zaczerwienionych oczu znowu wróciły do poprzedniej rutyny, a ciało zadrżało w niekontrolowanym szlochu. A przecież powinien to kontrolować, przecież chłopacy nie płaczą.
Nigdy...?
Szatyn tak bardzo chciał cofnąć się w czasie i zapobiec całej tej katastrofie - przecież wystarczyło by zaprzyjaźnić się z Connor'em, a on nie popełniłby samobójstwa.
Nigdy.
Ale to było po prostu niemożliwe, a on dobrze o tym wiedział i ta świadomość go przytłaczała.
Westchnął, ocierając dłonią mokre policzki, zagryzając przy tym dolną wargę, prawie do krwi. Zawinął się ciaśniej w kołdrę, próbując uspokoić dreszcze
Oh Evan... marzenia są po to, aby je spełniać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro