29. Daramati
Budziła się i zasypiała wielokrotnie, słyszała głosy nad sobą i widziała zarysy postaci. Ktoś gładził ją po twarzy. Szeptał coś. Gdy doszła do siebie, była późna godzina nocna. Zrozumiała, że jest w domu, że została porwana przez członków własnej rodziny. Aż nie chciało jej się wierzyć, że powodem tego mogła być śmierć brata. Jeśli matka miała wobec niej jakieś plany, powinna była sama z nią porozmawiać, a nie wysyłać mężczyzn. Wstała z posłania, na którym ją ułożono i podeszła do drzwi. Ku własnemu zaskoczeniu odkryła, że są zamknięte. Czekała długo, nim po drugiej stronie usłyszała jakiś ruch. W końcu w przejściu stanęła jak matka. Manati wyglądała na zmęczoną, skromny ubiór i pozbawione ozdób włosy sprawiały, że wyglądała bardziej jak członkini niskich kast niż przedstawiciela bogatego klanu. Kobieta usiadła na małym taborecie i zapatrzyła się gdzieś przed siebie. Omanati czekała, aż matka zacznie rozmowę, nie wypadało jej odzywać się pierwszej. Kobieta po chwili ciszy, nie spoglądając na dziewczynę, przemówiła:
– Zostaniesz w domu, bo taka jest wola klanu.
– Klanu czy twoja? - zapytała Omanati, czując, że wzbiera w niej złość.
– Rodzina nie życzy sobie, byś pracowała. Zgadzam się z nimi – dodała niezbyt przekonywająco. – Musimy wzmocnić naszą pozycję, dlatego nie możesz pracować, jak byś pochodziła z klanu rolniczego.
– Zgodziłaś się. Nie możesz mi teraz zabronić latać! Nie po tym, gdy poświęciłam temu tyle lat!
– Zdania nie zmienię. Może... gdyby interesowało cię coś więcej, niż tylko ty sama, nie bylibyśmy dziś w tak złej sytuacji! – matka krzyknęła na nią pierwszy raz od wielu lat.
– O czym mówisz? – zapytała cicho Omanati, jakby to miało sprawić, że nerwowa atmosfera zniknie.
– Zostaniesz w domu i zrobisz to, co do ciebie należy.
– Jeżeli myślisz, że poślubię jakiegoś starego pryka to...
– To co? Co zrobisz? Uciekniesz? Zabijesz się? Nie opowiadaj głupot. Miałaś swój czas, teraz rodzina cię potrzebuje. – Wstała i podeszła do drzwi, na razie nie miała nic więcej do powiedzenia.
– Matko – szepnęła Omanati – proszę, nie każ mi tego robić.
– Żadna z nas nigdy nie miała wyboru.
– Ale ja nie chcę tak żyć.
– To nic strasznego, a bycie matką to coś cudownego, sama się przekonasz. – Spojrzała jeszcze na córkę, jakby chciała coś dodać, pocieszyć ją, podtrzymać na duchu, sprawić, że zrozumie, iż rodzinie zależy wyłącznie na jej dobru. W końcu nic nie powiedziała, wyszła, zostawiając Omanati samą.
Dziewczyna podniosła się z posłania i podeszła do drzwi, popchnęła je, ale okazało się, że są zamknięte. Uderzyła w nie pięścią, zadrżały lekko, ale nie ustąpiły. Może gdyby włożyła w to więcej siły, udałoby jej się je wyważyć. Po chwili usłyszała jakiś ruch po drugiej stronie, drzwi zostały otwarte, a w ich prześwicie pojawiła się moja Yautjanka, której Omanati nie znała.
– Przebierz się – powiedziała, podając jej trzymany w dłoniach pakunek. Omanati przyjęła przedmiot, rozpakowała i przyjrzała się dostarczonej sukience. Wyjątkowo skromny krój i gładka tkanina nadawały strojowi prostego, zgrzebnego charakteru. Uniosła pytające spojrzenie na przybyłą dziewczynę.
– Zaczekam przed drzwiami – wyjaśniła tamta. – Potem zaprowadzę cię na dół.
– Znam rozkład własnego domu, nie potrzebuję przewodniczki.
– To polecenie Daramati. Przebierz się natychmiast i chodź. – Wyszła, zostawiając drzwi uchylone.
Omanati zastanawiała się, co daleka ciotka robi w ich domu i jakim prawem wydaje polecenia w domu jej matki. Z tego, co wiedziała Omanati, kuzynka jej matki, Daramati, zajmowała się starą siedzibą klanu, gdzieś daleko na prowincji. Ubrała się, zgodnie z poleceniem, i wyszła, nieznajoma czekała przed drzwiami, tak jak powiedziała.
– Chodź ze mną – poprosiła ją. Omanati ruszyła pomału, zastanawiając się, o co chodzi.
– Zaczekajcie – usłyszała po chwili głos najmłodszej siostry swojej matki, ciotki Vanati. Zatrzymały się. Kobieta podeszła do nich, surowym wzrokiem zmierzyła nieznajomą dziewczynę i przemówiła. – Chcę porozmawiać z Omanati, możesz iść sama. Odprowadzę ją.
– Nie mogę odstąpić jej na krok. To wyraźne polecenie.
– Póki co, to nasz dom. – Odparła twardo ciotka. Dziewczyna kiwnęła lekko głową i odeszła. – Musisz wiedzieć – podjęła ciotka – że twoja matka straciła przywództwo w klanie.
– Ale jak to? Nic nie mówiła?
– Teraz głową rodziny jest Daramati. Nikt nie wie, co zamierza.
– Nie pytałyście?
– Oszalałaś? Tego się nie robi. Sama pewnie wkrótce powie, jakie ma plany. Chciałam tylko żebyś wiedziała i nie zrobiła jakiejś głupoty.
Poszły dalej wąskimi korytarzami. Omanati już o nic nie pytała, wiedziała, że niedługo wszystkiego się dowie od samej Daramati, a przynajmniej tych planów, które dotyczyły jej osoby. Weszły do tego samego dużego salonu, który jako jedyny mógł pomieścić całą rodzinę. Lecz zamiast najbliższych krewnych Omanati dostrzegła tam jedynie obce twarze. Przebiegła szybko wzrokiem po zgromadzonych, obok chudej, wręcz kościstej kobiety zobaczyła swoją matkę. Obie kobiety siedziały w fotelach, matka przygarbiona, a chuda kobieta sztywno i prosto, jakby obawiała się oprzeć plecy. Gdy Omanati stanęła przed nimi, koścista kobieta podniosła się i podeszła do niej wolnym krokiem, głowę trzymała wysoko i spoglądała z góry. Obeszła dziewczynę wkoło, przyglądając się jej.
– Jesteś, Omanati?
– Tak, a ty?
Kobieta nabrała powietrza ze wzburzeniem, jakby cały świat obraził ją faktem, że to głupie, stojące przed nią dziewczę nie ma pojęcia, z kim rozmawia.
– To nasza kuzynka, Daramati – wtrąciła się matka. Omanati spojrzała na nią z wyrzutem. Zawsze uważała matkę za kobietę silną, pewną siebie, waleczną. Nie rozumiała, jak mogła pozwolić przejąć władzę tej obcej, żylastej babie. Uśmiechnęła się mimowolnie.
– Witaj, ciociu – powiedziała łagodnie. Postanowiła, że nim wskrzesi bunt, dowie się, jakie plany ma ta kobieta.
– Witaj, dziecko – odparła Daramati. W tych słowach nie było szczerości. – Podobno jesteś pilotem... jako jedyna w rodzinie.
– Tak – odparła dumnie Omanati.
– Niesamowite, jak ci się to udało?
– Ja... Wiele temu poświęciłam, trzeba się dużo uczuć i trenować, żeby być dobrym.
– Jaka szkoda.
– Szkoda?
– Tak, szkoda, że będziesz musiała to wszystko porzucić.
Omanati zerknęła znowu na matkę, jednak ta nie zareagowała.
– Twoja rodzina – ciągnęła Daramati – przenosi się na prowincję.
– Tam też można latać – odcięła się Omanati.
– Nie. – Uśmiechnęła się ciotka. – Nic nie rozumiesz. Ty zostajesz tutaj, z nami. Będziesz teraz częścią naszej rodziny.
– Ale jak? Ja...
– Poślubisz mojego syna.
Matka spuściła głowę, nie miała odwagi spojrzeć jej w oczy.
– Jesteśmy kuzynami.
– Dalekimi, to w niczym nie przeszkadza, a wzmocni nasze rodzinne relacje.
Relacje? – pomyślała Omanati. – Chyba raczej uczyni ze mnie zakładniczkę.
– To mój syn – ciągnęła dalej Daramati. – Nazywa się Szetram-de, po naszym wielkim przodku.
Omanati odwróciła się, by spojrzeć na tego, który nosił to zaszczytne imię. Stał przed nią chłopak równie chudy, co jego matka. Zerkał na nią niepewnie i nic się nie odezwał, był też chyba od niej młodszy.
To jakiś żart? – pomyślała dziewczyna. Nie mogła uwarzyć, że matka chciała ją oddać temu zabiedzonemu małolatowi.
– Witaj Szetram-de – wycedziła z wysiłkiem i wymuszoną uprzejmością. W tej chwili nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.
Szetram-de burknął coś niezrozumiałego i wrócił na zajmowane wcześniej miejsce.
– Dziękuję ci ciociu za tak wielką szansę – powiedziała nagle Omanati. – Razem z matką i resztą rodziny jesteśmy ci niezwykle wdzięczni. Teraz, gdy spotkała nas tak wielka tragedia, moja matka potrzebuje spokoju i ciszy, które zapewni jej życie na prowincji. Tam z pewnością dojdzie do siebie. Ja natomiast uczynię wszystko, co należy, ale oczywiście po okresie żałoby, który jeszcze nie minął.
– Oczywiście – odparła ciotka, krzywo się uśmiechając. Widać było, że zdaje sobie sprawę, iż przemowa Omanati była tylko grą i dziewczyna wcale nie chce poślubić jej syna. Cóż, będzie się musiała pogodzić z tą myślą. – Dobrze. Manati, możesz wrócić do siebie i dokończyć pakowanie.
– Pomogę ci! – wykrzyknęła Omanati trochę nazbyt entuzjastycznie.
Wyszły razem i w ciszy udały się do pokojów matki. Tu, czując się już pewniej, matka przytuliła dziewczynę.
– Przepraszam – szepnęła Omanati – gdybym cię wspierała, nie doszłyby do tego.
– Nie, to ja cię przepraszam. Miałam chwilę słabości, straciłam czujność, a Daramati to wykorzystała.
– Ale... Nie rozumiem, jak do tego doszło. Przecież sama by tego zrobiła.
– Część rodziny stanęła po jej stronie.
– Saramati?
– Tak, ona też.
– Musimy coś zrobić.
– Władzę ma ten, kto ma wpływy. Twój brat miał zastąpić wuja. Teraz to się nie stanie, a syn Daramati został Krwawym.
– To głupie. Nie potrzebujemy Łowców, żeby żyć. Tak samo jak nie potrzebujemy tego wszystkiego.
– Mówisz tak, bo jesteś w stanie sama się utrzymać, ale reszta kobiet w tej rodzinie nie ma zawodu i nigdy nie pracowała.
– Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć.
– Błagam cię, nie rób tego.
– Czego mam nie robić?
– Nie buntuj się, obiecaj mi, że będziesz posłuszna.
– Mam iść jak ciele na rzeź? Widziałaś tego chłopaka? Pewnie chcą go ożenić, bo do niczego innego się nie nadawał.
– Jest jeszcze młody.
Omanati prychnęła.
– Mogłabym złamać go jedną ręką.
– Nie przesadzaj, wyrobi się.
– O bogowie, na co mi przyszło. Muszę sobie sama męża wychować.
– Widzisz – Uśmiechnęła się matka – już myślisz przyszłościowo.
Omanati spojrzała na nią zaskoczona.
– Co tak patrzysz? Wystarczy, żeby cenił cię bardziej niż matkę. A zakochany młodzian zrobi wszystko dla swojej wybranki – dodała, wyjmując ubrania z szafy.
– Co powiedziałaś? – zapytała Omanati, układając podaną odzież w zgrabne kwadraciki.
– Że miłość jest ślepa, a zakochani robią czasem głupie rzeczy.
Dziewczyna pomyślała o Pyode, czy to dlatego robił te wszystkie dziwne rzeczy? Z miłości? Z miłości uszkodził barkę? Z miłości szukał jej w barze w piątym domu? Z miłości poprosił, żeby za niego wyszła i poleciała z nim do odległej kolonii? To głupie. A może jednak... postanowiła zaryzykować.
– Czy miłość sprawia, że wysyłasz kontenery z żywnością na Hutę 5?
Matka spojrzała na nią oczami wielkimi ze zdziwienia.
– Nie wiem o czym...
– Och, daj spokój. Choć raz bądź ze mną szczera. Wiem, że ty, i być może Saramati, systematycznie wysyłacie jedzenie na to złomowisko.
Matka przełknęła głośno ślinę.
– Vanati ci powiedziała?
– Nie, akurat ona kazała mi się trzymać od tego z daleka.
– I słusznie zrobiła. To sprawa sprzed lat.
– Komu je wysyłacie?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? Mam ci uwarzyć?
– Tak, nie wiem. Nigdy nie chciałam tego wiedzieć. Obiecałam matce, że jak długo żyję, będę wysyłała kontenery z każdym transportem.
– I nigdy nie interesowało cię, dla kogo są?
– Dla wyrzutka, który chciał zniszczyć naszą rodzinę. Tyle wiem i to mi wystarczy. Zasłużył na swój los.
– Zasłużył? Na taki los? Wiesz, czym jest Huta 5? Jakie panują tam warunki. To gorsze niż śmierć.
– Znalazł się tam z jakiegoś powodu, widać zasłużył na swój los. Zresztą, o czym my mówimy? Pewnie nie żyje już od lat. I dobrze, bo teraz nie będę już mogła wysyłać mu jedzenia.
– Nie będziesz mogła? A jeśli żyje?
– To umrze, czas już najwyższy. Masz pojęcie, jakie to były koszty?
– Jak możesz? To żywa istota.
– Tego nie wiemy. Może nie żyje od dawna.
– Więc należy to sprawdzić!
– Oszalałaś. Ten yautjańczyk znalazł się tam, bo był niebezpieczny. Nikt nie będzie sprawdzał, czy żyje.
Dziewczyna zamilkła, z wyrzutem spoglądała na matkę, potem cisnęła trzymane przedmioty na łóżko i nim wyszła, spytała jeszcze:
– Naprawdę nie masz wyrzutów sumienia? Nie przeszkadza ci, że ktoś cierpi, choć ty mogłabyś to zmienić? Jak możesz spać spokojnie z taką świadomością?
Nie czekała na odpowiedź, wiedziała, że jej nie otrzyma. Albo otrzyma i ta jałowa rozmowa potoczy się dalej, niszcząc resztki tego, co czuła do matki. Szybkim krokiem poszła do siebie, z goryczą zdjęła sukienkę, cisnęła ją w kąt i założyła jeden z uniformów. W tym stroju czuła się swobodnie. Uruchomiła holowyświetlacz komputera i zaczęła przeglądać rozkłady lotów. Zerknęła na czasomierz, jeśli się pospieszy, zdąży na ostatni lot na stację orbitalną.
Rozejrzała się po pokoju, nie mogła zabrać ze sobą niczego, musiała wyglądać tak, jakby wychodziła na spacer. Otworzyła drzwi, by wyjść. Po drugiej stronie, z ręką uniesioną, aby zapukać, stała Vanati. Ciotka zmierzyła ją wzrokiem i popchnęła w głąb pokoju, zamykając za sobą drzwi.
– Nie mam zbyt wiele czasu – powiedziała. – Chcesz uciec? Pomogę ci.
Omanati podejrzliwie przyjrzała się ciotce, teraz nie mogła ufać nikomu.
– Daj spokój, nie wystawię cię. Znam tajne wyjście, prowadzi z piwnic do kaplicy Szetram-de przed domem.
– Dlaczego chcesz mi pomóc?
– Czy to ważne? Wiem, że nie chcesz tu być.
– Jeśli nie ja, to zakładnikiem będzie kto inny. Daramati pewnie nie odpuści.
– Pewnie nie, ale ty masz swoje życie, to jak? Idziesz czy nie?
Omanati kiwnęła głową, oczywiście, że nie chciała tu zostać.
Poszły, pomału lecz pewnie kroczyły krętymi korytarzami rodzinnej posiadłości. Gdy były już na parterze i dzieliło je zaledwie kilka metrów od drzwi prowadzących na schody, z pomieszczenia obok wyszła Daramati w towarzystwie młodego Szetram-de. Kobiety zmierzyły się wzrokiem.
Niezręczna sytuacja trwała zaledwie chwilę, bo Vanati, uśmiechnąwszy się, zagaiła rozmowę.
– Dobrze, że się spotykamy, Daramati. Nie sądzisz, że młodzi powinni się trochę lepiej poznać?
– Hmm, może masz rację. I zapewniam cię, że będą mieli na to mnóstwo czasu, gdy już wyjdziecie – odparła zagadnięta kobieta, w jej głosie słychać było władczy ton.
Omanati zacisnęła pięści, miała ochotę przyłożyć tej wrednej babie.
– Właśnie się pakujemy, Omanati mi pomaga – tłumaczyła się ciotka. – Wybaczcie, musimy zabrać parę rzeczy z podziemi.
– Możesz zrobić to sama, a Omanati pójdzie z nami na mały spacer.
– Spacer to świetny pomysł – wypaliła dziewczyna, widząc, że znosi się na małą sprzeczkę słowną, na którą ona nie miała już czasu. – Chodź Szetram-de, pokażę ci kaplicę naszego przodka. – Złapała chłopaka pod ramię i, nie czekając na zgodę, pociągnęła go za sobą.
– Ale ja już ją widziałem, gdy tu przyjechaliśmy – bronił się młodzieniec, któremu perspektywa spaceru wcale się nie podobała. Omanati, nie przejmując się jego biadoleniem, parła naprzód i tylko dwa razy zerknęła za siebie, żeby sprawdzić, czy Daramati nie idzie za nimi. Na szczęście kuzynka matki została z ciotką Vanati.
***
Dziad obudził się, z wysiłkiem odwrócił na drugi bok i nakrył się brudną peleryną aż po sam czubek głowy. Było mi zimno i drżał na całym ciele. Przez całe swoje długie, samotne życie dziwił się, że nigdy nie zachorował. To znaczy nie chorował aż do teraz, bo teraz ewidentnie był chory. Czoło płonęło mu jak przypalane, policzki piekły, a oczy jakby się gotowały. Starzec leżał tak i raz drzemał, to znowu się budził. Wiedział, że jedyne, co może zrobić, to przeczekać. Miał nadzieję, że ta dziwna słabość minie sama, tak jak sama się pojawiła. Leżąc, przyglądał się brudnym ścianom pieca, dostrzegał na nich zarysy twarzy, i choć wiedział, że ich tam nie ma, to jednak lubił wyszukiwać te szczególne układy brudnych linii, szarych i rdzawych zacieków oraz krzywych pęknięć, które przywodziły na myśl spozierające na niego yautjańskie gęby. Parszywe pyski zdrajców i szczupłą kibić jego siostry. Keczua... wspomnienie o niej wciąż rozpalało umysł Dziada. Podniósł się na łokciu, nasłuchiwał, na zewnątrz szum wiatru przeplatał się z miarowym stukaniem. Dziad był pewny, że to jej podkute stalowymi blaszkami buty. Ten dźwięk rozchodził się po okręcie zimnym, dźwięcznym echem.
– Keczua! – zawołał. – To ty? Wejdź, ja nie mogę wstać. Nie chcę, nie mam siły. Nie, nie udaję. Zobacz, dotknij mego czoła, widzisz, jakie jest rozpalone? – Położył się na powrót na posłaniu ze starych szmat i pianek wydłubanych z foteli pilotów. – Chyba już niedługo umrę – mamrotał. – Tak, śmierć jest już blisko, czuję jej zimne, śliskie palce na swoim karku. Uczepiła się mnie i nie odpuści. Zgaś kaganek, światło razi mnie w oczy. Pójdę spać, zaczekam, może zabierze mnie we śnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro