Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

34. Nie rozumiem

     Chwilę trwało, nim oczy Omanati przyzwyczaiły się do mroku panującego wewnątrz starego pieca. Otaczający ją widok stopniowo docierał do jej świadomości.

Kontenery. Wszędzie stały kontenery. Były ich dziesiątki, ustawiono je jedne na drugich tak, że tworzyły piętrowe warstwy i pięły się do góry niczym prowizoryczne schody.

Omanati zapomniała o starcu. Rzuciła się do pierwszego pudła, otworzyła je, a nie znalazłszy nic w środku, odrzuciła je na bok, by dobrać się do kolejnego, a gdy i to pokazało się puste, sięgnęła po kolejne.

     – Co robi! – wrzasnął staruszek, przepychając się obok. – Wie, ile czasu je układałem? Jak będzie się tak zachowywać, to nocuje na zewnątrz.

Omanati odsunęła się.

      – Skąd je masz? – zapytała, przyglądając się podejrzliwe.

Starzec wzruszył ramionami.

       – Nie pamiętam – odparł, odstawiając kontenery na miejsce. Spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem. – Z nieba – dodał – z nieba spadają.

Omanati dotknęła jego ramienia.

     – Kim jesteś? – zapytała, patrząc w pomarszczoną i chudą twarz mężczyzny. Jego spojrzenie na moment zogniskowało się na jej obliczu.

     – Matko, co tu robisz? – powiedział, patrząc na nią ze złością w oczach.

Omanati przeszedł dreszcz. Jak mogła przypominać temu mężczyźnie jego własną matkę?

     – To jest Mo! – wykrzyknął radośnie staruszek, pokazując małego robota na gąsienicach.

Bot zapiszczał przeciągle, jakby wiedział, że o nim mowa.

     – A ja jestem Dziad – dokończył prezentację.

     – Dziad – powtórzyła Omanati.

     – Nie. Ja jestem Dziad – poprawił ją starzec. Po czym zwrócił się do robota. – Widzisz, nie jest zbyt bystra. Mówiłem ci.

Dziewczyna przewróciła oczami. Starzec ewidentnie był szurnięty.

     – Rozumiem – podjęła rozmowę. – Ty jesteś Dziad, on nazywa się Mo, a ja jestem Omanati z...

     – Klanu Manati z Dolnej Prefektury, Dystrykt Kanto, okręg Nanti. Właściciele ziemscy. Klan niezbyt liczny, ale najbogatszy w Nanti – dopowiedział Dziad, jakby recytował formułkę z encyklopedii.

Omanati cofnęła się.

     – Skąd to wiesz? Znasz moją rodzinę?

Dziad podrapał się po głowie, a potem postukał po czole.

     – Tu jest wszystko – odpowiedział i gdy wydawało się, że zacznie mówić, robot zapiszczał ponownie, odwracając uwagę starca. Mężczyzna pochylił się nad maszyną, otworzył klapkę panelu sterującego i sprawdził poziom baterii. – Niski poziom – oznajmił. – Baterie są stare, nie wytrzymują już tyle, co kiedyś. Jutro cię podładujemy. – Pogłaskał robota po kanciastym korpusie. Po czym zabrał się, za grzebanie w kontenerach, zapominając zupełnie, że ma gościa. Przygotował sobie posiłek, przycupnął w kącie i powoli konsumował breję wyciśnięta z tubki.

Omanati nie była głodna, ale bardzo zmęczona. Czuła się, jakby nie spała od wieków. Położyła się na boku, pod głowę wcisnęła torbę i zasnęła, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy jest bezpieczna w towarzystwie szalonego staruszka.

     Gdy się ocknęła, na zewnątrz było już jasno. Świadczyły o tym słupy światła wpadające przez dziury w ścianach i otwór kominowy. Młoda kobieta położyła się na plecach i spoglądała przez niego. Hen, wysoko, było niebo, inne niż na Yautjalu, ale na swój sposób również piękne.

Wyciągnęła dłoń do góry i zaczęła się przyglądać grubej rękawicy skafandra. Właściwie nie były jej tu potrzebne. Zdjęła je i spojrzała na swoje dłonie. Chude palce wydawały się dłuższe, stawy sterczały podobnie jak u Dziada.

Omanati przyciągnęła dłonie do piersi i zaniosła się szlochem. Wiedziała, że kapsuła nie działała poprawnie, ale nie chciała myśleć o skutkach podróży.

– Nie śpi już? – usłyszała głos starca. Odwróciła się na brzuch, by móc spojrzeć w kierunku, z którego dochodził dźwięk.

Dziad stał w przejściu, podtrzymując prowizoryczną kotarę, która chroniła przed wiatrem i chłodem.

– Jak nie śpi, to niech coś zje, żeby miała siłę, bo trzeba wodę przynieść. Pompa się zepsuła. Mo pojechał szukać części, znajdzie, to naprawimy, a jak nie... – Zamyślił się i, wychodząc, dodał – To trzeba będzie popierdalać tam i nazad. – Ostatnie słowa zabrzmiały, jakby wypowiedział je ktoś inny.

Omanati poderwała się z miejsca i wybiegła za starcem.

Mężczyzna stał przed piecem i spoglądał gdzieś w dal.

– Tam trzeba iść – wskazał palcem odległą, niską budowlę. – To wejście do podziemnego zbiornika. W dzień, gdy jest tak gorąco, musisz dużo pić, żeby się nie odwodnić. – Zerknął na nią. – I okryj głowę, już masz poparzoną skórę.

– Powiesz mi kim jesteś? – zaryzykowała.

– Później, jeśli wciąż będziesz chciała widzieć. A teraz zjedz coś i chodź.

     Szli w milczeniu, bo choć Omanati próbowała nawiązać rozmowę, to jednak Dziad nie był skory do konwersji. Czuła jakby był zły, może miał powód? A może samotność sprawiła, że nie potrafił już rozmawiać?

W podziemnym zbiorniku było chłodno i przyjemnie, czarne jak smoła lustro wody nie zachęcało jednak do skorzystania z niosącej ulgę kąpieli. Coś w tej nieprzeniknionej toni wzbudzało niepokój.

Dziad zanurzył swój pojemnik w wodzie i czekał cierpliwie, aż się napełni.

Omanati uczyniła podobnie.

– Dlaczego tu przyleciałaś? – zapytał ni z tego ni z owego.

Młoda kobieta nie była pewna, czy może mówić wprost, ale chyba nie miała innego wyjścia.

– Z powodu kontenerów, a właściwe z powodu tego, dla kogo są przeznaczone. Bo widzisz... Przysyłała je tu moja matka, a wcześniej babka. Teraz nie będzie miał ich kto wysyłać i chciałam...

– Co takiego? – Jego spojrzenie było przenikliwe.

– Sama nie wiem. Pomóc. Dowiedzieć się.

– Czego?

– Wszystkiego. Komu je wysyłają, dlaczego tu jest i przede wszystkim, kim jest?

– Wysyłają je mnie.

– Tego już się domyśliłam. Ale dlaczego?

– Żebym nie umarł z głodu.

– Tak, ale... Po co to wszystko?

Szeroka rampa, na której stali, zadrżała gwałtownie, przed wejściem przejechał ogromny pojazd transportujący złom do huty.

Dziad wstał ze swojego miejsca, zarzucił na ramię pojemnik na wodę i ruszył do wyjścia.

– Czekaj! – zawołała Omanati, nie radząc sobie tak dobrze z pojemnikiem. Część wody wylała się, mocząc wnętrze skafandra. – Cholera – zaklęła kobieta, czując, że zimna woda spływa jej po plecach w dół.

Dziad obejrzał się, ale nie zwolnił.

Wyszli na zewnątrz, Omanati naciągnęła bardziej na twarz kaptur otrzymany od starca. Słońce raziło ją i z powodu jego blasku łzy napłynęły jej do oczu.

– Czego beczy? – zapytał Dziad, widząc, że ociera twarz.

– Ja nie...

– Co? Już wie, że tu utknęła? Mówiłem, nie jest zbyt bystra, ale to powinna widzieć. Tu nic nie ma. Tu się nie lata, chyba że chce się tu zostać. Chce tu zostać? Jak Dziad? Dziad chciał odlecieć i zabrać Mo. Mo przyjaciel Dziada. A ona ma przyjaciela? Chce, to Dziad będzie jej przyjacielem, ale musi przestać beczeć. Dziad nie lubi, jak kobiety płaczą. – Poprawił pojemnik z wodą. – Mało gada, czemu się nie odzywa? Dziad też lubi milczeć. Czasami lepiej nic nie mówić.

– Tak, czasami lepiej milczeć – odparła.

Mężczyzna obok znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Gadał coś ciągle, ale coraz ciszej, a w końcu zamilkł.

Wrócili do pieca, Mo już na nich czekał. Dziad obejrzał to, co przyniósł mały robot, i warknął niezbyt zadowolony, po czym stwierdził, że sam poszuka i że szkoda, że Omanati pozwoliła rozebrać barkę, tam na pewno znalazłaby się potrzebna do pompy część.

Kobieta nie chciała wdawać się z nim w dyskusję, choć bardzo ją korciło. Zostawiła go samego i poszła na tyły pieca, chciała zdjąć kombinezon, ale wolała nie robić tego przy starcu. Nie żeby nie miała nic pod spodem, po prostu sam fakt rozbierania wydawał jej się zbyt intymny.

Ominęła stos z pustych kontenerów ustawionych równo jak od linijki, Dziad musiał lubić porządek, oczywiście wtedy, gdy był normalny. Za stosem znalazła dziwaczną, krzywą budowlę, na ścianach wisiały maski bojowe niczym trofea. Omanati weszła do środka, a odkrywszy, że to wychodek, wycofała się z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

Jak można umieszczać maski w takim miejscu – pomyślała i poszła jeszcze kawałek dalej. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy staruszka nie ma gdzieś w okolicy i zabrała się za zdejmowanie skafandra.

Woda, która wlała się do środka, wciąż była wyczuwalna, nie odparowała, bo nie miała jak, kombinezon był szczelny, pomimo tego że nie miała hełmu.

Zdjąwszy skafander, Omanati zadrżała z przerażenia, wiedziała, że schudła ale nie wiedziała, że aż tak bardzo. I nie chodziło o to, że nie ma tkanki tłuszczowej, ale o zanik mięśni. Właśnie dlatego czuła się taka słaba, powrót do normalności będzie wymagał sporo czasu.

Naciągnęła z powrotem buty, a skafander odwróciła na lewą stronę i zostawiła do wyschnięcia. W upale, który panował w tym miejscu, nie potrwa to długo.

Wycofała się w cień i, usiadłszy na ciepłej ziemi, wsłuchała się w odległe dźwięki. Gdzieś tam, gdzie nie sięgał jej wzrok, maszyny pracowały bezustannie. Wykonywały zadania, do których je stworzono i nie martwiły się o dzień jutrzejszy. Ona też nie chciała się martwić, wszystko przecież zawsze się jakoś układało, wierzyła, że i tym razem tak będzie.

Wróciła do pieca, Dziad leżał na swoim posłaniu i gadał coś od rzeczy. Nie zagadywała go, bo podejrzewała, że rozmowa nie będzie miła sensu i tylko się niepotrzebnie zdenerwuje. Ułożyła się na boku i spróbowała zasnąć, ale paplanie Dziada nie ustawało. Ziewnęła więc głośno. Miała nadzieję, że starzec zrozumie aluzję. Myliła się. Zdenerwowana zarzuciła ramię na głowę z nadzieją, że to wygłuszy trochę dźwięki, które wydobywały się z modulatora wszczepionego w szyję Dziada. Niewiele to pomogło, ale zawsze coś.

Już prawie zasypiała, gdy usłyszała imię Łowcy, z którym jakiś czas temu piła alkohol skonfiskowany Ark'nakowi – dziś zdawało jej się, że minęły całe wieki.

Odwróciła się w stronę starca i prawie nie oddychała, bojąc się, że świst wdychanego powietrza zagłuszy niewyraźne słowa. Jednak imię Had-sut'te nie padło już drugi raz. Zamiast niego, Dziad wzywał jakąś kobietę, Keczuę.

Gdy się obudziła było już całkiem ciemno, niewielki kaganek płonął pośrodku dając trochę światła.

Dziad wiercił się na swoim posłaniu, jakby leżał na kamieniach.

Wybudzona dziewczyna wsłuchiwała się w szum wiatru i ciche pojękiwanie starca. W końcu nie wytrzymała i zagadnęła:

– Coś cię boli, dziadku, że tak stękasz? –  Nie uzyskała jednak odpowiedzi. Podniosła się, by móc na niego spojrzeć. Leżał odwrócony do niej plecami.

– Hej, dziadku! – zawołała.

Starzec zadrżał tylko. Podeszła więc do niego i, pochwyciwszy za ramię, odwróciła na plecy. Był gorący. Omanati przyłożyła dłoń do twarzy mężczyzny, wiedziała już, że ma gorączkę.

– Cholera – zaklęła cicho, rozglądając się za pojemnikami z wodą, stały pod ścianą, tam, gdzie je postawili. Wzięła jeden i nabrała z niego wody do czegoś, co przypominało starą miskę olejową. Kucnęła obok starca, szukając jednocześnie wzrokiem czegoś, co mogłaby użyć jako kompresu. Jej spojrzenie zatrzymało się na materiale, którym mężczyzna miał przewiązane czoło. Sięgnęła po niego i odskoczyła jak oparzona, gdy pod tkaniną odkryła wytatuowany znak rodowy. Dwie proste szramy zdobiły znak, znak, który należał do jej rodziny.

– Kim jesteś! – zapytała, potrząsając staruszkiem, by przywrócić mu trzeźwość myślenia. – Odpowiedz, do cholery!

Mężczyzna burknął coś niezrozumiale i opadł z powrotem na posłanie. Zamoczyła więc materiał i przyłożyła go do twarzy starca. Sapnął niezadowolony, machnął rękami, próbując ją odpędzić i otworzył oczy, a gdy napotkał spojrzenie Omanati, jego twarz wykrzywiła się w paskudnym grymasie.

– Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego skazałaś mnie na taki los?

– Masz gorączkę – odparła, wykręcając kompres i układając go na czole Dziada. – Nie mam jej czym obniżyć.

Mężczyzna wyciągnął chudą, kościstą dłoń i wskazał kontener, który służył za prowizoryczny stolik. Omanati podążyła za nim wzrokiem.

– Chcesz coś z tego pudła?

Skinął głową. Podpełzła więc do  wskazanego kontenerka, zdjęła z niego płonący kaganek i zajrzała do środka. Wewnątrz znalazła różne lekarstwa, wszystkie tak stare, że aż ją to zaskoczyło. Nie mając jednak innego wyjścia, postanowiła podać mu jeden ze środków.

Potem chciała ponownie go przepytać, gdyż niezaspokojona ciekawość nie dawała odepchnąć się na drugi plan, ale widząc, jak słaby jest Dziad, zrezygnowała i postanowiła zaczekać, aż lekarstwo zacznie działać, o ile zacznie.

Potem czekała, bo była to jedyna rzecz, którą mogła robić.

Jakiś czas później Dziad odwrócił się w jej stronę i patrząc w płonący kaganek odezwał się: – Poszedłem do niej, bo chciałem znać prawdę. Chciałem wiedzieć, dlaczego moja siostra została pozbawiona należnego jej prawem tytułu i szacunku. W domu panowała radosna atmosfera, wszyscy cieszyli się z mojego powrotu z pierwszych łowów, ale ja... Czułem się jak oszust, złodziej i kłamca, bo obiecałem jej, że trofea, które zdobyła moja siostra uznam za swoje. Uznam i potwierdzę, że zdobyłem je sam, a wszystko po to, by ukryć zbrodnię i kłamstwo, w którym od wielu lat żyła ona i cała rodzina.

– Ona? – zapytała nieśmiało Omanati. Nie chciała przerywać, gdyż bała się, że Dziad straci wątek, ale musiała wiedzieć.

– Moja matka. Wyglądasz jak ona. – Westchnął.

– O jakim kłamstwie mówisz?

– O tym, że Keczua umarła jako dziecko.

– Nie rozumiem. Po co twoja matka miałaby kłamać w takiej sprawie?

– Nie wiem. Może się wstydziła? Może obawiała się tego, co powiedzą inni. Dla ich synów zabrakło miejsca, za to z naszej rodziny poleciało dwoje, ja i Keczua.

– Nie rozumiem, skoro i tak wiedzieli, że poleciała, to po co kłamstwo?

– W tym sęk, że nie wiedzieli.

– Ale jak mogli nie wiedzieć?

– Bo myśleli, że poleciał ze mną mój młodszy brat, którego wybrał nadzorca łowów.

– Had-sut'te? – spróbowała zgadnąć.

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Tak, właśnie on. Matka w swej pysze zgodziła się, a potem zrobiła, coś czego nie mogłem jej wybaczyć. Gdy chciałem ogłosić, do kogo należą trofea, przyznała się do zbrodni. Przez wiele lat ukrywała to przed wszystkimi, a mnie się przyznała. Powiedziała mi o tym, gdy poszedłem z nią porozmawiać. Ja zaś nie chciałem i nie mogłem być niemym świadkiem.

– Co takiego zrobiła?

– Zabrała mojego brata na spacer i zepchnęła go do głębokiego jaru, skąd nie miał szans się wydostać. Zginął tam.

– Poczekaj, bo coraz mniej rozumiem. Siostra poleciała z tobą...

– W przebraniu chłopca, chciała być Łowcą.

– Więc wszyscy myśleli, że to chłopiec, twój brat. – Przytaknął. – A matka zabiła brata, bo...?

– Bo chciała, żeby myśleli, że odleciał, wmówiła potem wszystkim, że to Keczua zginęła w jarze.

– Ale po co to wszystko? I dlaczego ty znalazłeś się tutaj?

– Mogę się tylko domyślać. Powiedziałem jej, że nie zamierzam w tym dłużej uczestniczyć. Postąpiła źle, choć kierowała nią troską o dobrobyt rodziny, ten nie może jednak być ważniejszy niż jej członkowie. Błagała mnie, żebym powstrzymał się jeszcze przez jakiś czas, żebym dał jej szansę, by mogła sama przygotować się do wyznania prawdy. Nigdy tego wyznania nie usłyszałem, a dwa dni później ocknąłem się tutaj.

– To nie mogło być dwa dni później, lot trwa o wiele dłużej.

– Dla mnie jednego dnia byłem w domu, drugiego spadałem na tę przeklętą planetę. – Przymknął oczy, oddychał spokojnie, jakby dopiero zasnął.

Omanati nie czuła się dobrze, dławiło ją w gardle i ściskało w brzuchu.

– Wiesz, że jesteśmy spokrewnieni? – zapytała w końcu.

Skinął głową.

– Przyleciałam tu, bo odkryłam, że moja rodzina wysyła na to złomowisko kontenery z jedzeniem. Ale kto chciałby mieszkać w takim miejscu?

– Ktoś, kto nie ma wyjścia.

– Matka powiedziała, że jesteś przyjacielem rodziny, który wybrał samotność.

Dziad parsknął z pogardą.

– Kim więc jesteś? Bo przecież nie nazywasz się Dziad?

– Nie, nie nazywam się tak. Nosiłem kiedyś inne imię, ale tu ono nie pasuje.

– Jak więc się nazywałeś?

Dziad zastanowił się przez chwilę. Tak dawno nie wymawiał swojego imienia, że nie był pewien, czy należało ono do niego.

– Szet-ram'de – powiedział w końcu i poczuł się, jakby zrzucił z barków wielki ciężar.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro