Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

33. Cicho, głupia!

Powłócząc nogami, Omanati szkła przed siebie. Parę razy skręciła i kilka razy musiała zawrócić, gdy spostrzegła, że ścieżka, którą szła między hałdami złomu, okazywała się ślepa.

Skafander ciążył jej, jakby ważył znacznie więcej niż w rzeczywistości. Wizjer zaczynał zachodzić parą, co oznaczało, że zaraz będzie się musiała pozbyć hełmu i narazić płuca na działanie tutejszej atmosfery.  Przetarła przyłbicę, ale to nic nie dało, para była wewnątrz hełmu i skutecznie zasłaniała widoczność.

Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, znowu miała wrażenie, że już mijała tę hałdę, choć nie widziała jej dokładnie. Odwróciła się i w oddali dostrzegła zarys szkieletu barki.

Westchnęła rozżalona, chciało jej się płakać.

Coś poruszyło się przed barką, było wysokie, choć przygarbione, na plecach miało pelerynę lub jakaś szmatę, a w ręce trzymało długi kij lub pręt.

Omanati zawahała się przez chwilę, a potem pobiegła w kierunku tego czegoś lub kogoś. Jej ciężkie kroki odbijały się echem wśród hałd złomu.

Istota obserwująca rozbiórkę barki, gwałtownie odwróciła się w jej kierunku, a potem rzuciła się do ucieczki.

- Zaczekaj! - krzyknęła Omanati, czując, że wzbiera w niej rozpacz. - Stój! Nie zrobię ci nic złego! Zatrzymaj się! Błagam! Proszę, stój! - Upadła. Mieszanka do oddychania skończyła się i dziewczyna zaczynała się dusić.

Na Paya! Jakże chciałby być teraz na rodzinnej planecie, zaciągnąć głęboko w płuca pachnącego żywicą powietrza albo spalinami. Było jej wszystko jedno, byleby poczuć chłodne powietrze, a nie palące gardło własne wyziewy.

Dyszała głośno i biła stopami pokryty rdzą grunt. Chciała odpiąć klamry hełmu, ale nie mogła zsynchronizować dłoni, by wykonać to w tym samym czasie. Przewróciła się więc na brzuch i pełzła, czując palący ból w płucach.

Ktoś nagle szarpnął ją i przewrócił z powrotem na plecy. Machnęła rękami w akcie desperackiej samoobrony. Klamry hełmu zostały odpięte, a on sam zdjęty z jej głowy.

Omanati wytrzeszczyła oczy, patrząc z przerażeniem na twarz starca - Yautjańczyka, takiego jak ona.

- Oddychaj - powiedział starzec, a jego głos wydobywał się nie z ust, lecz z modulatora wszczepionego w szyję. - No dalej, oddychaj. - Spoliczkował ją.

Omanati w szoku otworzyła usta i zaciągnęła się powietrzem. Paliło tak samo jak za pierwszym razem.

- No, dalej. Jeszcze raz. Nie bój się, nic ci nie będzie, a do tego dziwnego posmaku przywykniesz.

Wzięła kolejny wdech i kolejny, a z każdym następnym żar w płucach był coraz mniejszy. Rozpłakała się, sama nie wiedząc czemu. Stojący nad nią starzec przyglądał się jej z widoczną troską na twarzy.

- Już - powiedział, wyciągając rękę, jakby chciał ją pogłaskać. - Już dobrze. Nic ci nie grozi. - Wyjaśnił, po czym wyprostował się i zaczął iść w sobie tylko znanym kierunku.

Omanati leżała przez chwilę na rdzawej ziemi, zbyt zszokowana by zareagować. W końcu jednak dotarło do niej, że starzec zostawił ją samą. Dźwignęła się z wysiłkiem i zamarła zaskoczona faktem, że po mężczyźnie nie ma nawet śladu.

- Hej! - zawołała z nadzieją, że nie odszedł za daleko. - Zaczekaj! Nie zostawiaj mnie tu samej! - Stanęła na nogach. - Dziadku! - zawołała ponownie.

Odpowiedział jej tylko dźwięk pracy maszyn na złomowisku.

- Kurwa - zaklęła, czując, że powinna była nie spuszczać ze staruszka oka. Teraz została sama, w obcym miejscu bez wody i prowiantu. - Kurwa - zaklęła ponownie, uzmysłowiwszy sobie, że torba z niewielkimi zapasami, którą zabrała ze sobą, wciąż leży w barce.

Podeszła do wraku, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku. W duszy modliła się, żeby torba wciąż tam była. Ale tam... to znaczy gdzie? Barka nie przypominała już tego, czym była wcześniej, teraz to tylko szkielet i okablowanie zwisające niczym żyły z obdartego ze skóry cielska. Omanati weszła do środka, ale od razu stwierdziła, że to bez sensu. Maszyny wybebeszyły barkę, więc i torba zniknęła. Wyszła z powrotem na zewnątrz, rozejrzała się i z radością odkryła, że jej torba leży na ziemi pod kawałkiem blachy, podniosła ją i zajrzała do środka. Wyglądało na to, że niczego nie brakuje, zresztą czy mogło być inaczej? Kto miałby zabrać jej prowiant? Młoda kobieta dobrze wiedziała, że tu nie ma nikogo, złomowisko było obsługiwane wyłącznie przez maszyny. A starzec? Mógłbyć tym, którego szukała.

Jaka szkoda, że go nie zatrzymała. No nic, będzie musiała go wytropić. Poszukać śladów.

Zarzuciła torbę na skos przez ramię, wcześniej wypijając kilka łyków wody, i ruszyła w kierunku, w którym - jak jej się wydawało - poszedł staruszek. Najchętniej położyłaby się i odpoczęła, ale bała się, że ślady mogą się zatrzeć.

     Powoli słońce zaczęło chować się za horyzont. Omanati przyjęła to zjawisko z ulgą, bo jego żar był nieznośny.

Ślady stóp zawiniętych w szmaty były ledwo widoczne, ale prowadziły w kierunku, gdzie w oddali majaczyły jakieś wysokie budowle. Młoda kobieta przystanęła na chwilę, dłonią osłoniła oczy i spojrzała w tamtą stronę, próbując ocenić odległość.

Daleko pomyślała, przekładając torbę na drugie ramię.

Tymczasem słońce już prawie zaszło i zerwał się wiatr, na początku słaby, a potem porywisty. Omanati próbowała osłonić oczy, jednak rdzawe drobiny wciskały się wszędzie, do tego szybko robiło się zimo. Młoda kobieta zaczęła się rozglądać za jakimś schronieniem, ale wszędzie był tylko złom i to zbyt drobny by zbudować z niego jakąś osłonę.

Zimne podmuchy wirowały między hałdami sprawiając, że znalezienie zacisznego kąta było trudne. W końcu jednak Omanati znalazła dziurę, w którą się wcisnęła.
Siedząc w zacisznym miejscu, myślała o starcu, którego spotkała. Kim był? Co tu robił? Czy był tym, o którym mówiła jej ciotka i matka? A jeśli nie, to czy mógłby wiedzieć coś o tamtym Yautjańczyku? W tej chwili żałowała, że nie udało jej się go zatrzymać.

     Ile minęło czasu odkąd wyszła z ukrycia? Nie wiedziała. Słońce osiągnęło zenit i znowu zaczęło obniżać swój pułap. Krok za krokiem szła rozglądając się. Wszędzie ten sam widok, złom, pył, odległe kominy i żar lejący się z nieba. Upiła łyk z manierki, tylko jeden, niewielki, bo nie miała wiele wody.

Coś poruszyło się z tyłu. Odwróciła się gwałtownie, licząc, że to starzec, ale dostrzegła tylko toczącą się powoli niewielką maszynę. Robot przystanął, gdy się zatrzymała.

Przysłoniła oczy dłonią, by chronić je przed blaskiem słońca. Ileż by dała, żeby mieć teraz swoje gogle. Żałowała, że ich nie zabrała. Żałowała, że nie przygotowała się lepiej.

Ruszyła dalej, chciała dotrzeć do kominów przed zmierzchem, ale nie wiedziała, czy jej się to uda. Już jakiś czas temu odkryła, że źle oceniła odległość i kominy są znacznie dalej, niż jej się wydawało. Do tego bolała ją głowa od tego skwaru i miała ochotę zdjąć kombinezon i rzucić go gdzieś precz.

Maszyna za nią wydała z siebie piszczący dźwięk.

Omanati zatrzymała się.

To samo zrobił niewielki robot.

Kobieta zmierzyła go wzrokiem, takich jak on było tu wiele. Poszła dalej, a gdy po chwili zerknęła za siebie, spostrzegła, że robot toczy się za nią na swoich wysłużonych gąsienicach.

- Czego chcesz?! - krzyknęła. Nie spodziewała się odpowiedzi, ale sam fakt, że ten paskudny, mały bot podążał jej śladem, drażnił ją na tyle, że nie mogła powstrzymać agresji, która w niej narastała. - Zjeżdżaj! - Rzuciła w maszynę kawałkiem podniesionego z ziemi złomu.

Robot zapiszczał ponownie, ale nie ruszył się z miejsca.

Omanati prychnęła pogardliwie, poprawiła torbę przewieszoną przez ramię i wznowiła swój marsz.

Robot ruszył za nią.

Przyspieszyła więc, mając nadzieję, że zdezelowana maszyna nie zdoła dotrzymać jej kroku.

Gąsienice zaskrzypiały głośniej, gdy bot nabierał pędu.

Wściekła dziewczyna zawróciła nagle, podbiegła do robota i kopnęła go z całej siły.

- Nie!

Usłyszała nagle ten sam syntetycznie modulowany głos, który wydobywał się z gardła spotkanego wcześniej starca. Rozejrzała się ponownie, bo miała wrażenie, że mężczyzna musi być gdzieś blisko niej. I wtedy go dostrzegła.

Przycupnął opodal, jego plecy okryte były płaszczem w tym samym rdzawym kolorze co otaczający ich złom. Omanati zrozumiała, że robot nie śledził jej, lecz podążał za starcem. Odsunęła się od maszyny, a wtedy mężczyzna podniósł się i powoli podszedł do robota. Z czułością oglądał jego powgniatany korpus i mamrotał coś do siebie.

Omanati przyglądała się temu, nie rozumiejąc zachowania starego Yautjańczyka. Gdy chwila ta zaczęła wydawać jej się zbyt długa, zagadnęła: - Chyba nic mu nie jest. Nie kopnęłam go mocno.

- Cicho! Głupia - warknął na nią staruszek.

Młoda kobieta zdębiała. Jakim prawem ten dziad odzywa się do niej takim tonem!

- Tylko nie "głupia", dziadku - odparła hardo.

- Nie głupia? Nie głupia? - Poderwał się do góry, by spojrzeć jej w oczy. - A po co tu przyleciała? Statek rozebrany. Jak odleci? Nie głupia? Dobre sobie.

Zatkało ją, ale tylko na chwilę. Nie przywykła do takiego traktowania. Już miała odpowiedzieć, gdy starzec odezwał się ponownie:

- Głupia. Chodzi wkoło, błądzi - zakreślił krąg ramieniem. - I to w największy skwar. Teraz siedzi się w cieniu, a nie łazi bez celu. Jak dostanie udaru i padnie, to kto pomoże? Nikt. Umrze. Więc głupia. - Machnął ręką z rezygnacją, podkreślając tym gestem głupotę kobiety, po czym zwrócił się do robota: - Chodź Mo, idziemy do domu.

Omanati stała przez chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć i czy w ogóle to robić.

- Co tak stoi? Czeka na zaproszenie? - zawołał mężczyzna, widząc, że nie ruszyła się z miejsca.

- Idę - odpowiedziała. I tak nie miała lepszej perspektywy, ten osobnik miał tu gdzieś kryjówkę, a jej już bardzo doskwierało gorąco.

     Zdawało jej się, że idą całą wieczność, klucząc między hałdami i starając się unikać palących promieni tutejszej gwiazdy. Starzec, martwiąc się o stan głowy Omanati, oddał jej swój prowizoryczny daszek, a sam naciągnął bardziej na głowę kaptur ze szmat i folii. Dziewczyna wyobrażała sobie, jak głupio musi wyglądać, ale nie protestowała głośno, nie chciała znowu usłyszeć, że jest głupia, nie od kogoś, kto mieszkał na złomowisku i gadał z robotem.

Kilkakrotnie próbowała nawiązać rozmowę, ale staruszek nie odpowiadał wcale, albo mruczał coś pod nosem, dała więc sobie spokój, licząc na to, że później będzie bardziej rozmowny.

Gdy dotarli wreszcie do stóp wielkiego pieca, młoda kobieta zadarła głowę do góry by ujrzeć jego szczyt. Z oddali ciężko było określić jego rozmiar, choć widać było, że piece są wysokie.

- Tu mieszkasz? - zapytała, chodź odpowiedź wydawała się oczywista.

- Nie - odpadł staruszek - to moja letnia rezydencja. - Spojrzał na nią z wyrazem kpiny.

- Ja tylko... - próbowała wyjaśnić, że zdaje sobie sprawę z jego sytuacji, a pytanie było próbką podjęcia jakiejkolwiek rozmowy. Nie zdąrzyła, staruszek odwrócił się na pięcie i wcisnął się w wąski otwór, który przesłonięty był płachtą.

- Co za typ - szepnęła sama do siebie i podążyła jego śladem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro