16. Saamowie
Arena pierwsza trzysta osiemdziesiąt siedem lat wcześniej
Kodo przeszedł już prawie całą trawiastą dolinę i zbliżał się do grupy pionowych skał, gdy do jego uszu dotarło dziwaczne, ostrzegawcze ćwierkanie. Wówczas zdał sobie sprawę, jak wielki popełnił błąd. Odrzucił przeciwdeszczową pelerynę i sięgnął po włócznię, którą miał w zaczepie na plecach.
Po prawej wysoka trawa zakołysała się nienaturalnie, z całą pewnością wiatr nie był tego sprawcą. Pojedyncza ścieżka wydeptywana przez coś, co zbliżało się powoli, rozdzieliła się nagle na kilka innych.
Kodo przekręcił rękojeść na drzewcu i włócznia rozłożyła się na całą długość, chłopak wywinął nią młynka, ścinając trawę w pobliżu i tworząc wokół siebie niewielki krąg z krótko skoszonych łodyg. Wolał mieć chociaż niewielkie pole manewru, w trawie nie dostrzegłby skąd nadchodzi atak. Z lewej strony dobiegło go takie samo ostrzegawcze ćwierkanie. Młodzieniec złapał drzewce włóczni oburącz i, odwracając się wokół własnej osi, czekał.
Krótkie szczeknięcie po prawej – zamach i cięcie.
Groźne warknięcie z tyłu – gwałtowny obrót i pchnięcie.
Wysoki świergot z lewej i atak po przeciwnej.
Coś nagle popchnęło chłopaka na ziemię i przygniotło ogromnym ciężarem. Szum deszczu przerywał krótki skowyt bólu, a potem słychać już było tylko wściekłe ujadanie, ryk i świst lecącego dysku. Kodo podniósł się z ziemi, błoto oblepiło jego szczupłe ciało i długą włócznię. Sięgnął po broń. Obok, skamląc, przebiegło ranne zwierzę, z jego rozprutego brzucha zwisały jelita. W biegu istota przydepnęła je sobie i wnętrzności wypadły, plącząc się wokół tylnych łap stwora. Bestia potknęła się, upadła i od razu została wciągnięta w wysoką trawę przez swoich pobratymców. Nad głową młodzieńca przeleciał wirujący dysk i zagłębił się w czaszce stwora, który usiłował złapać chłopaka za kark. Dzieciak jak w transie spojrzał na wyciągniętą w swoim kierunku dłoń.
– Wstań – usłyszał głos jakby zza światów. – Walcz, jeśli chcesz żyć.
Podniósł się.
Had-sut'te stał przed nim. Rosły Łowca ociekał wodą i czarną posoką stworów, wokół walały się ciała zmasakrowanych istot, ich odcięte kończyny oraz łby.
– Przegrupowują się – krzyknął Łowca, wskazując nienaturalnie pochylającą się w różnych kierunkach trawę. – Teraz zaatakują wszystkie jednocześnie...
Nim Had-sut'te skończył wypowiadać słowa, ze wszystkich stron wyskoczyły na nich rozwścieczone bestie. Kodo cisnął w pierwszą z nich włócznią, ale nie trafił i broń, zaledwie muskając cal, poszybowała daleko poza obręb walki. Had-sut'te wściekle warknął, odepchnął młodzieńca i sam natarł na bestie, które skupiły się teraz na min. Łowca kopał je, dźgał i ciął, aż w końcu stwory zrozumiały, że ten posiłek kosztował je będzie zbyt wiele. Rozległo się przeciągłe wycie, istoty odpuściły i rozpierzchły się. Kodo korzystając z okazji poderwał się z ziemi, na którą pchnął go Łowca i pobiegł po swoją włócznię. Tym czasem Had-sut'te śledził ruchy wycofujących się stworzeń, które wracały szybko do swojego gniazda w skalnej fortecy. Ich ciepłe ciała odznaczały się od chłodniejszego otoczenia jasnymi plamami.
Chłopak wrócił po chwili, niosąc broń, gdy wszedł na plac boju, zatrzymał się i niepewnie spojrzał na Łowcę, czekał na jego reakcję, wiedział, że kara go nie minie.
– Jeśli liczysz, że wrócimy teraz na statek, to jesteś w błędzie – oświadczył Had-sut'te, spoglądając w kierunku pionowych skał.
Chłopak przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach, uzmysłowił sobie bowiem, że w tej chwili, stojący przed nim Wojownik, może za nieposłuszeństwo wymierzyć mu najsroższą karę.
– Zabijesz mnie? – zapytał, choć wcale nie chciał usłyszeć odpowiedzi.
Łowca zdjął maskę, pozwolił by deszcz obmył mu rozgrzaną twarz i spłukał z ciała krew stworów i jego własną. Spojrzał na chłopaka i pokiwał przecząco głową.
– Bałeś się? – zapytał.
Kodo opuścił głowę i ze wstydem przyznał:
– Tak, bardzo.
– To dobrze, strach dodaje nam czasem sił.
– Nie pomogłem ci.
– Będziesz miał szansę to teraz naprawić. Ciało twojego brata broni zostało wśród skał.
– Chcesz tam iść?
– To mój obowiązek, ale nie ja tam pójdę tylko ty.
Kodo spojrzał na Łowcę zaskoczony.
– Nie dam sobie rady, przecież wiesz.
– Wiem, że mimo wszystkich braków w wyszkoleniu, masz też coś, czego nie posiada twój brat. Masz instynkt, który poprowadzi cię do celu. – Położył swoją ciężką dłoń na ramieniu młodzika. – Idź, zrób, co należy, usuń ślady. – Wręczył mu fiolkę z niebieskim płynem.
– A te stwory?
– Saamów zostaw mnie.
***
Błękitne słońce zaczynało już wschodzić. Grupa drapieżnych istot układała się wygodnie do snu, pożywiwszy się ciałem upolowanego dwunożnego stwora. Część z nich wylizywała rany odniesione podczas ostatniej potyczki z drapieżnikami, które przybyły zza morza traw. Stado straciło dziś wielu dobrych myśliwych, miną lata zanim odbuduje wcześniejszą siłę. Szczenięta, te które miały szczęście i nie zostały dziś sierotami, kuliły się do swoich matek. Samiec alfa wraz z młodszymi osobnikami wpatrywał się w morze traw skąd nadejść mogło niebezpieczeństwo. Żadna z zamieszkujących te tereny istot nie zapędziłaby się na obszar zamieszkały przez stado ze skalnej fortecy, ale ci, którzy tu przybili, nie pochodzili stąd i samiec alfa o tym wiedział. Słyszał o tych istotach w starych pieśniach, które, wyjąc, wyśpiewywała jego matka i matka jego matki. Alfa nie sądził, że to właśnie jemu w udziale przyjdzie stoczyć walkę z tymi krwiożerczymi bestiami, które zabijały tylko po to, by zabijać. Zerknął z lekkim strachem na ciało leżące pośród skał, może nie powinni byli zabijać przybysza? Nie... nie może tak myśleć, to ich teren łowiecki, a on naruszył jego autonomię, nie miał prawa tu polować, nie na członków jego stada. Postanowił usunąć zwłoki zabitego obcego z gniazda. Warknął na młodszych i odszedł, jego szczeciniasta kryza kołysała się na masywnym karku w rytm kroków. Nad zwłokami stanął w pozycji wyprostowanej, nie była zbyt wygodna, ale sprawiała, że był wtedy wyższy i widział więcej.
Zwłoki należały do wysokiej dwunożnej istoty, jej mięso nie było zbyt smaczne, ale gdy ma się na wyżywieniu tak duże stado, nie można wybrzydzać. Złapał przednimi chwytnymi łapami za pasy oplatające częściowo obgryziony z mięsa korpus i pociągnął go w kierunku granic skalnej fortecy. Nagle do jego szpiczastych trójdzielnych uszu dotarło ostrzegawcze ćwierkanie. Szybko wyciągnął zwłoki jeszcze kawałek poza obręb gniazda, porzucił je i ruszył do nawołującego go strażnika.
Młody osobnik z najeżoną sierścią wpatrywał się w kamienną kolumnę, na jej szczycie światło załamywało się w dziwny sposób. Alfa zmrużył oczy nienawykłe do dziennego blasku. Coś tam było i on już wiedział co. Zawołał ostrzegawczo, zawył i szczeknął kilkakrotnie, zaalarmowane stado wykonało polecenia, pozostawiając szczenięta opiece młodszych samic. Wataha zebrała się pod wskazaną kolumną, alfa warknął do nich zmieniając intonację, po czym podniósł kamień i cisnął nim w to, co siedziało na szczycie skały. Jego koordynacja nie była jeszcze tak dobra, w końcu na dwóch łapach starał się poruszać od niedawna.
Ciśnięty kamień z dużą siłą uderzył w skałę. To, co na niej siedziało, ryknęło niezadowolone. Reszta stada poszła w ślady alfy, rzucając w intruza z różną skutecznością. Część kamieni dosięgnęła celu, wywołując elektryczne rozbłyski na jego powierzchni. Intruz w końcu postanowił się ujawnić. Ku niezadowoleniu alfy był to ten sam obcy, który zabił tak wielu z nich. Stado nie miało wyjścia, musiało stanąć w obronie własnego terytorium. Deszcz kamieni różnej wielkości nie przestawał spadać na głowę intruza, alfa uważnie śledził każdy jego ruch i nie spodobało mu się, kiedy nad lewym ramieniem agresora pojawiło się coś błyszczącego.
Złowrogo wyglądający przedmiot zalśnił błękitnym światłem słońca, alfa ostrzegł stado na chwilę przed tym, jak światło to oderwało się od przedmiotu na ramieniu przybysza i poszybowało pomiędzy zaskoczonych członków stada. Niewielki wybuch rozerwał ziemię i powalił kilkoro z nich. Po chwili kolejny i kolejny wybuch, przewracał podopiecznych alfy. Zapanował chaos, członkowie stada biegali wkoło skalnej kolumny, nawołując się wzajemnie i ostrzegając, a obcy nie przestawał ciskać w nich światłem słońca.
Alfa zebrał się w sobie, podniósł kamień na tyle ciężki by móc cisnąć nim w przeciwnika, wyciągnął przednią chwytną kończynę, wychylił się do tyłu i, używając całego ciała, rzucił kamieniem wprost w głowę napastnika. Trafił. Ogłuszony intruz runął na dół, spadając, uderzył plecami o skalny występ.
Alfa zawył tryumfalnie, opadł na przednie łapy i podbiegł do nieprzytomnego intruza. Należało sprawdzić, czy żyje i dobić, jeśli tak nie było. Ostrożnie podszedł do ciała, obwąchał je i zaćwierkał ostrzegawczo, intruz żył, należało natychmiast rozwiązać tę kwestię. Samiec rozwarł paszczę, by jednym wprawnym kłapnięciem skręcić ofierze kark i wtedy dostrzegł ruch przedmiotu na jej ramieniu. Odskoczył, a błękitne światło powaliło młodego samca, który stał za nim, wypalając dziurę w jego szerokiej piersi. Alfa zarządził atak, błękitne światło co rusz pojawiało się na powierzchni przedmiotu i pozbawiało życia kolejnych członków stada. Przywódca zarządził odwrót.
Wtem, z oddali, do jego uszu dotarło bojowe nawoływanie, samiec wstrzymał odwrót, w napięciu wyczekiwał. Na teren skalnej fortecy wbiegło właśnie stado znad rzeki, prowadziła ich samica alfy, ta sama, z którą władał tym terenem od wielu już lat. Wsparcie przybyło w ostatniej chwili, podniecone zapachem krwi osobniki z obu stad rzuciły się na intruza.
Alfa wiedział już, które części obcego są najniebezpieczniejsze, wyskoczył wysoko, pochwycił ramiona intruza, błyskawicznie wspiął się na nie i zacisnął szczęki na miotającym błękitne światło przedmiocie. Szarpnął tak mocno, jak tylko potrafił, przez jego ciało przeszedł elektryczny impuls, porażając wszystkie mięśnie. Przywódca padł u stóp napastnika, z jego pyska unosił się dym i zapach spalonego mięsa.
Przewodząca samica zawyła przeciągle, dopadła do ciała alfy, ale nie wiedziała, jak mu pomóc. Zawyła, ponaglając tych, którzy się jeszcze nie przyłączyli do ataku, rzucali się jeden po drugim, gryźli, drapali i kąsali.
Zabić, zabić, zabić! – wyła samica.
------------------------------------------------------------
Ta kiepskiej jakości ilustracja to moje dzieło, nabazgrałam to jakiś czas temu, a skoro to zrobiłam i zmarnowałam już na nią czas, który powinnam była poświecić na pisanie, to pomyślałam, że się nią jednak pochwalę.
;D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro