Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Wypadek



Teraźniejszość, orbita yautjalskiego księżyca

         Omanati obudziła się z bólem głowy, nigdy wcześniej nie czuła niczego podobnego i ból ten wydawał jej się nie do zniesienia. Opuściła swoją kabinę sypialną i przeszła na mostek.

          Miękki siedział za sterami i przeprowadzał diagnostykę, gdy usłyszał, że wchodzi, nawet nie spojrzał w jej stronę. 

         Kobieta stanęła obok, zerknęła przez przedni wizjer i odchrząknęła.

          – Mamy kolejny transport, czekamy tylko na swoją kolej, by móc bezpiecznie podejść do lądowania – wytłumaczył młody mężczyzna, nie odrywając wzroku od monitora.

          – Rozumiem – odparła, była wdzięczna, że to Pyode pierwszy się odezwał. Usiadła w fotelu obok.

          – Może będzie lepiej, jeśli sam dziś wyląduję. Nie wyglądasz najlepiej – powiedział, zaciskając palce na manetkach.

          Omanati fuknęła: 

           – Nie muszę ci się tłumaczyć i nie oczekuję tego samego od ciebie.

          – Nie powiedziałem, że masz się tłumaczyć, ale gdy wróciliśmy, byłaś kompletnie pijana.

          – Nie przesadzaj.

          – Wypiłaś dwie butelki. Arknak jest wściekły, ponoć dostał je od kogoś ważnego. Łaził po barce i grzebał, ma tu sporo schowków... – Zamilkł nagle.

          Do niewielkiej sterowni wszedł właśnie Arknak, mamrocząc coś do siebie, a zobaczywszy młodą kobietę, wycedził przez zęby:

          – O, obudziła się nasza perła cywilnej floty. Rozumiem, że pojęcie własności jest ci obce? A może z domu wyniosłaś brzydki nawyk przywłaszczania sobie cudzych rzeczy?

          – Niczego sobie nie przywłaszczyłam.

          – A te dwie puste butelki? Chcesz mi powiedzieć, że zawartość sama wyparowała? Jak na dziewczynę z dobrego domu masz wyjątkowo lepkie rączki i odporne gardło.

          – Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to wypiłam tylko zawartość jednej butelki, drugą wylałam.

          – Co? Wylałaś?! Nie, ja chyba źle słyszę.

         – Dobrze słyszysz, wylałam, bo była otwarta. Wypiliśmy tylko tę, którą przyniósł twój przyjaciel.

          – Had-sut'te tu był?

          – Kto? – wtrącił się Miękki.

          – Tak, był. Liczył na towarzystwo. Zostawiliście mnie samą, więc wypiliśmy razem to, co przyniósł.

          – Igrasz z ogniem, dziewczyno. Mówię ci, igrasz z ogniem. – Pogroził jej palcem i odwrócił się, by wyjść.

          – Co masz na myśli? – zapytała Omanati, ale nie uzyskała odpowiedzi.

          – Kto to jest Had-sut'te? 

* * *

          – Powiesz mi w końcu, o kim rozmawialiście z Arknakiem? – Miękki nie dawał za wygraną. Pilnowali właśnie rozładunku ostatniego z przewożonych kontenerów. Towarzysz Omanati całkiem wprawnie wylądował i pilnował teraz, by transporter na gąsienicach nie uszkodził wnętrza barki. Gdy tylko pobrał ostatni załadowany zasobnik, oddalił się. Kobieta ruszyła jego śladem, stawiając stopy w zagłębieniach pozostawionych kolein.

          – To Łowca, ze znaków na czole wnioskuję, że wysoko postawiony – odparła, idąc przed siebie. 

          Pyode poszedł za nią, wiedział, że Arknak sam nie odleci.

        Młoda kobieta zatrzymała się, spojrzała na Yautjal, górował na całym dostrzegalnym nieboskłonie.

         – Dzięki niemu moja rodzina zajmuje dziś wysoką pozycję, zabrał na łowy jednego z synów mojej prababki i wrócił z licznymi jego trofeami. Aż dziwne, że wciąż żyje.

          – Tak, to ich przekleństwo. Żyją, podczas gdy członkowie ich rodzin już dawno umarli. Są chyba trochę zwariowani, nie można być normalnym, gdy się robi to, co oni.

          – Tak, ale mimo wszystko wciąż stanowią elitę, chyba sam chciałeś być jednym z nich?

         – Co ja?! W życiu. Nie kręci mnie ich robota. 

          Poszli dalej, co jakiś czas ustępując miejsca gąsienicowym transporterom.

         – Mają najlepsze statki i wyposażenie – ponownie podjęła temat. – To właśnie z tego powodu się tu znalazłam. Chciałam latać, przemierzać kosmos, być wolną, a tymczasem utknęłam na starej łajbie z równie starym kapitanem.

          – Nie słyszałem, by Łowcy przyjmowali w swoje szeregi kobiety.

          – Było kilka.

          – No, może. Nie szczególnie interesuje mnie ich historia. Wystarczy mi wiedza, że biorą procenty z każdego planetarnego złoża, które odkryli i które eksploatujemy.

          Zatrzymali się przed nowoczesną barką, jej luk bagażowy wypełniony był już po brzegi równo ułożonym ładunkiem. Omanati sprawdziła ciśnienie wewnątrz skafandra i już miała zawrócić, gdy jej uwagę przykuło pudło leżące na samej górze ładunku. Rozpoznała w nim to samo pudło, które widziała poprzedniego wieczoru na lądowisku w prefekturze, z której pochodziła. Nie zastanawiając się weszła na pokład.

         – Co robisz? Nie wolno wchodzić do luku bagażowego, zaraz zamkną właz. 

           Nie słuchała głosu rozsądku płynącego ze słów Miękkiego, nie słuchała nawet własnego sumienia, które w tej chwili mówiło jej, że pakuje się w kłopoty. Podskoczyła, złapała się górnej krawędzi kontenera i zaparła stopę na karbowanej powierzchni boku. Podciągnęła się tak, aż jej pierś znalazła się nad krawędzią.

           – Przedziurawisz skafander!

          Nie słuchała, chciała koniecznie zobaczyć, co znajduje się w pudle. Dłonie odziane w rękawice ślizgały się po dachu kontenera, a stopy nie odnalazły w karbowanej pionowo powierzchni podparcia na tyle solidnego, by kobieta mogła unieść się wyżej, Omanti poczuła, że zaczyna się zsuwać.

          – Pyode! Pomóż mi! – krzyknęła, czując, że zaraz spadnie.

          Mężczyzna doskoczył do niej, stanął, oparłszy plecy o kontener, a stopy Omanati podparł swoimi ramionami. Wyprostował się na tyle, na ile zdołał. To wystarczyło, by kobiecie udało się wejść na górę, złapać uchwyt pudła i przeciągnąć je bliżej.

          – Szybciej, kobieto, zaraz zamkną wrota! – krzyknął Miękki, widząc, że zapłonęły światła alarmowe. 

         Omanati otworzyła wieko, czując, jak mocno bije jej serce.

         – Jedzenie? Ale... po co? – szepnęła zaskoczona.

          – Skończyłaś?

          – Nie rozumiem?

          – Co mówisz? Nie słyszę cię? Chodź! Musimy iść, już się podnoszą! – Nie czekając na odpowiedź, Miękki oderwał plecy od kontenera i spojrzał do góry. – Chodź wreszcie! – krzyknął ponownie. 

          Kobieta odstawiła pudło i zaczęła ostrożnie się zsuwać. Nagle zawisła, a obcisły skafander napiął się jeszcze bardziej.

          – Cholera, zaczepiłam się.

         Tym razem to Miękki musiał podskoczyć, by złapać za pas i pociągnąć kobietę w dół. Spadła na niego przewracając go na plecy. Z rozerwanego skafandra szybko zaczęła uciekać mieszanka gazowa. Podniosła się, przyciskając dłonie do rozdarcia. Pyode chwycił ją pod ramię i pociągnął za sobą do wyjścia. Wypadli na jałową ziemię księżyca, ogromna furta zatrzasnęła się za nimi. Miękki objął Omanati ramieniem i pobiegli tak szybko, jak mogli. Byli spory kawałek od ich własnej barki, gdy czujnik gazowy w skafandrze kobiety zaalarmował o niebezpiecznie niskim stężeniu powietrza. Omanati zaczęła odczuwać zawroty głowy i nogi jej się plątały, a każdy krok był coraz trudniejszy. Miękki przyciskał ją coraz mocniej do siebie, a w końcu wziął na ręce i, zataczając się, poszedł do barki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro