IV
Twarz płonie mi żywym ogniem ze wstydu. Jestem cała czerwona, a kamery robią zbliżenie. Wieczorem zobaczą mnie wszyscy obywatele Delty, a przynajmniej ci, którzy mają telewizory. Czyli właściwie każdy, kto w jakikolwiek sposób się tu liczy. Będę na językach całego Polis.
Pupilek samej Gubernator. Śliczna laleczka, którą można się zabawić i wyrzucić, kiedy się znudzi.
Nagrodą za publiczne upokorzenie jest uścisk dłoni. Doprawdy, cóż za zaszczyt! Dostaję zezwolenie, by wrócić na swoje miejsce. Idę z powrotem do loży. Patrzę prosto przed siebie, usiłuję się uśmiechnąć, lecz nie zaszczycam nikogo spojrzeniem. Tylko jedna osoba w tłumie przyciąga moją uwagę.
Natasha. Jest blada jak kreda. Na jej twarzy znów widzę ten wyraz udręki, strachu. Co zrobiłam źle? Czyżbym narobiła dodatkowych kłopotów?
Kuzynka łapie mój wzrok i odzyskuje panowanie nad sobą. Porusza ustami w niemym poleceniu. „Później!” – wyczytuję z ruchu warg. A więc wyjaśnienie musi poczekać, aż wrócimy do domu.
Dom. To słowo jest dla mnie puste, pozbawione znaczenia. Niegdyś określałam tak chatkę, w której mieszkałam z rodziną, wypełnioną perlistym śmiechem odbijającym się od ścian. Teraz to mieszkanie moje i Tash, budynek, dach nad głową.
Wszystko, co ważne, umarło wraz z nimi.
Wchodzę po schodach na balkon. Atmosfera się zmieniła i wyczuwam to natychmiast. Każdy jest do mnie wrogo nastawiony. Chłopak po lewej unosi brew i wydyma wargi z pogardą, dziewczyna z długimi, czarnymi włosami krzywi się na mój widok.
Tylko drobna blondynka z beretem na czubku głowy wydaje się spokojna. Nie zdobywa się na uśmiech, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób czuję, że jest pozytywnie nastawiona. To kobieta-zagadka, zupełnie jak ja.
Artyści to bardzo dziwne środowisko… kiedy jesteś na szczycie, każdy chce, by i na niego padło światło skierowanych na ciebie reflektorów, lecz gdy znajdujesz się na dnie, nikt cię nie podźwignie. Nie ma wzajemnego wsparcia, tylko chora rywalizacja, nieustanny wyścig szczurów. Nie podołasz? Zastąpią cię kimś innym.
Unoszę kąciki ust do góry. Zamierzam udawać, że całe to przedstawienie było od początku ustawione i dokładnie zaplanowane.
Lady Pritchard nadal przemawia, ale tracę wątek już przy drugim zdaniu. To następna garść bredni o dążeniu do perfekcji i „eliminowaniu jednostek utrudniających rozwój całego społeczeństwa”. Mówi coś o podjętych krokach, ciężkich decyzjach, które niosą wyzwolenie dla całego kraju.
Kolejny pięknie podany stek kłamstw, politycznych bzdur i nieistotnych informacji. Przestaję słuchać.
Gdy kończy, wybucha aplauz. Rozglądam się po sąsiadach. Na ich twarzach maluje się zapał, entuzjazm, chęć działania. Co takiego naopowiadała przywódczyni? Przez chwilę żałuję, że nie wiem, o czym bredziła. Klaszczę głośno, choć nie mam zielonego pojęcia, co oklaskuję.
Chcę być taka jak wszyscy, utrzymać pozory wzorowej obywatelki Delty i mieszkanki Polis, bogatej stolicy państwa, która rządzi się własnymi prawami. Pozory mogą jednak mylić…
Wstajemy i powoli kierujemy się do wyjścia. Na razie jestem starannie pomijana.
I bardzo dobrze. Właśnie na tym mi zależy, by zniknąć, odsunąć się w cień.
Wchodzę na główną salę, gdzie odbywa się wystawa, i już wiem, że mi się to nie uda.
Podbiega do mnie kobieta. Jest młoda, ale to istne straszydło, przeszła co najmniej tuzin operacji plastycznych. Usta ma powiększone, co nieco zniekształca jej głos, a włosy wściekle różowe. To zasługa peruki, czy farbowania? Wzdrygam się nieznacznie, kiedy chwyta moje ramię, czy też raczej wbija w nie kolorowe szpony.
– Dzień dobry, panno Hopkins! – woła. – Jestem agentką pani Bleemze, z pewnością się pamiętacie… moja Luckie opowiada o tobie same dobre rzeczy…
Odsłania stojącą za nią podopieczną. Skąd one się urwały?! Ta dwójka chyba trafiła w niewłaściwe miejsce, festiwal kiczu to w tamtą stronę…
Fioletowe włosy ma związane w kucyk, grzywka opada jej na czoło. Kolczyki ma wszędzie, w uszach, nosie, pępku… rozciąga pomalowane czarną szminką usta w dziwnym grymasie.
Luckie, dobre sobie. Kto nazwał osobę, która sprawia wrażenie, jakby nie znała definicji radości imieniem pochodzącym od słowa „szczęście”?!
Widziałam je najwyżej dwa razy, w przelocie. Z reguły unikam takiego towarzystwa, dlaczego więc teraz się przede mną płaszczą?
To pewnie nowa taktyka. Zamiast omijać szerokim łukiem, wystarczy się podlizać, by wkupić się w łaski moje i tym samym Gubernatorki, która z nieznanych przyczyn zwróciła na mnie uwagę i wyróżniła.
Nie ze mną te numery. Na migi pokazuję, że muszę uciekać, bo ktoś coś woła, i prędko się ewakuuję.
W tłum łatwo się wmieszać, ale ciężej kogoś znaleźć.
Po drodze zaczepia mnie jeszcze kilka osób, powtarzających w kółko tę samą formułkę: powitanie, imię, nazwisko, komplementy, które nie mają nic wspólnego z prawdą, i zapewnienie, że znamy się od dawna i jesteśmy starymi przyjaciółmi. Z początku zatrzymuję się i słucham z zainteresowaniem, lecz z czasem zaczynam ignorować te gadki i coraz bardziej desperacko szukam kuzynki, która znów przepadła jak kamień w wodę. Po ostatnim przyjęciu obiecałyśmy sobie, że coś takiego więcej się nie powtórzy, ale jak widać, chęci to nie wszystko.
Mam wrażenie, że w oddali, przy oknie, mignęło mi ciemne upięcie Natashy. Przedzieram się w tamtą stronę, lawirując pomiędzy grupkami. W połowie trasy wpadam na kogoś, kto niespodziewanie wyłania się z ludzkiej ciżby, i tracę cel z oczu. Siła uderzenia każe mi zrobić dwa kroki do tyłu. Chwieję się, ale udaje mi się nie upaść. Podnoszę wzrok i krew cierpnie mi w żyłach.
Z impetem zderzyłam się z samą Lady Pritchard, która mierzy mnie zagadkowym spojrzeniem, jak jastrząb wypatrujący ofiary.
– Kogo my tu mamy! – Rozkłada ramiona. – Och, Max, chodź tu! Nasz aniołeczek przybył!
A więc to prawda. Max, kochanek Gubernatorki, szepnął jej „życzliwie” słówko.
Współpraca z władzami, w tym przypadku zarówno przez donosy, jak i przez łóżko, popłaca, w końcu Fellery ma niebotycznie wysoką pozycję. Czy tak właśnie postrzega mnie reszta?
„Kolaborantka!” – krzyczy natarczywy głos w mojej głowie. Przecież ja nie chciałam, nie prosiłam, nie mogłam…
STOP. To znów pójdzie za daleko. Uspokój się. Nie miałaś na to wpływu, a konflikt jest doprawdy ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzę.
Czuję wstręt do samej siebie, ale chowam go głęboko (wiem, że prędzej czy później wydostanie się na powierzchnię) i z powrotem wchodzę w swoją rolę.
Jakby się zastanowić, to nigdy nie przestaję grać. Nawet przed samą sobą udaję, że dam radę.
Topię się, a mimo to nie wołam pomocy.
Architekt podchodzi do nas i się kłania. Czarne włosy ma przylizane i zaczesane do tyłu, smoking w tym samym kolorze wygląda na drogi. Zapewne jest wart tyle, co mały samochód. Dostrzegam w jego oczach błysk zrozumienia. Poznał mnie.
Wyciąga rękę na powitanie. Ściskam ją. Skórę ma tak zimną, jakby był już martwy.
Wszyscy jesteśmy tylko legionem żywych trupów.
– Dziś bez managerki? – pyta niewinnie. Czuję wściekłość. Zna Tash, chciał ją skrzywdzić, może nawet skrzywdził i domyśla się, że o tym wiem, więc wykorzystuje to, by wbić mi szpilkę.
W takich chwilach cieszę się, że mam łatkę niemowy. Do mojej świadomości dobija się ból z okolic przegubu, a kiedy opuszczam wzrok, przełykam ślinę. Wbiłam paznokcie głęboko w skórę. Znowu.
Zasłaniam ranki drugą dłonią i kręcę głową delikatnie.
Och, jak bardzo chciałabym teraz zacisnąć palce na jego szyi, wydrapać mu oczy, wypruć wnętrzności… wyrządził tyle zła, że w myślach morduję go na tysiąc sposobów.
– Właściwie, to chciałabym z tobą porozmawiać – mówi Gubernatorka, przerywając mi w połowie spalania żywcem tego łotra. O czym może chcieć ze mną pomówić? Ponownie odbywam galopek myśli. – Jesteś prawdopodobnie najbardziej utalentowaną malarką naszych czasów. Twoje prace są tak słodkie, niewinne, upajające i piękne…
Słodkie. Urocze. Łagodne. Znam tę litanię na pamięć.
Nikt nie wie, co tak naprawdę widzę i czuję, gdy tworzę.
Ból. Mrok. Poczucie winy. Szybki koniec.
I te lilie wodne, i błękitne niebo, i wodorosty, i bąbelki powietrza, tego cennego powietrza, ulatujące ku powierzchni, tak bliskiej, a tak odległej, niedostępnej…
Ściany napierają na mnie, w pomieszczeniu brakuje tlenu, a ja znów jestem tam, opadam, już dotykam stopami dna…
Skończ!!!
– Jak wiesz, twoje obrazy zdobią ściany Pałacu Gubernatorskiego i je ożywiają, wpuszczają powiew świeżości w to miejsce. – Kontynuuje, nieświadoma, że w ten sposób pomogła mi przegonić nadchodzący atak paniki. – Chcę zamówić jeszcze kilka obrazów. Max załatwi to z twoją panią manager.
Moja pani manager. Tash! O nie, ty podła, oślizgła gnido, nawet na to nie licz… jak ja mam temu zaradzić?!
– Ile żądasz za sztukę? Pięćdziesiąt tysięcy? Osiemdziesiąt? – pyta. Kolejne niebotycznie wysokie sumy, których nie chcę i nie potrzebuję.
Miło być docenionym za życia, niewielu artystów dostąpiło tego zaszczytu, ale mi naprawdę na tym nie zależy…
Ten świat jest przerysowany, Polis jest cholernie wspaniałe, karykaturalne, wręcz groteskowe… tęczowe, rozćwierkane… idealne, przypominam sobie określenie, jakie padło podczas niedawnego przemówienia.
A reszta Delty? Wracam myślami do dawnego życia, do szkoły, do panującej w okolicznych wioskach biedy, którą oglądałam na szczęście tylko z dystansu…
Nieśmiało wystawiam dwa palce.
– Dwadzieścia tysięcy? Tylko? – Śmieje się, a ten idiota jej wtóruje. Kiwam głową, zadowolona, że zostałam zrozumiana. – Dostaniesz czterdzieści. Wszystkie szczegóły przekażemy twojej agentce, jak jej było? Nadia? Nastazja?
– Natasha. – Poprawia natychmiast usłużnie. Mam ochotę splunąć mu w twarz i zetrzeć ten durnowaty uśmieszek.
– Właśnie, Natasha. – Pstryka palcami i bierze swojego partnera pod ramię. – Wobec tego do zobaczenia!
Dygam uprzejmie na pożegnanie i każde z nas idzie w swoją stronę.
_________________________________________
Tash znajduję dopiero wtedy, gdy uroczystość dobiega końca. Ludzie zaczynają już rozchodzić się do domów, a ona stoi w rogu sali, przy niemal pustym bufecie, i gada z moim krawcem, Frankiem Heavensbee.
Często ze sobą rozmawiają. Finnie i Frank, moja ekipa przygotowawcza, to osoby, które szczerze lubię w tym pustym świecie - rozgadane, życzliwe i zabawne. Ilekroć Frank przynosi kostiumy, flirtuje z Natashą, a ona zaprasza go do pokoju, pod pretekstem herbatki… pitej oczywiście za zamkniętymi drzwiami. Teraz też bije od nich wzajemna sympatia, śmieją się i poszturchują. Kuzynka dostrzega mnie ponad ramieniem kompana i macha energicznie.
Zanim do nich podchodzę, zawijam starannie w serwetkę dwie rurki z kremem. Wezmę do domu, czemu mają się tu marnować?
– Hej! – woła. – Znowu cię zgubiłam… przepraszam, to się więcej nie powtórzy. To co, idziemy do domu? Impreza siadła…
Trajkocze jak katarynka, a właściwie gada od rzeczy. To do niej niepodobne. Gdybym jej tak dobrze nie znała, być może dałabym się nabrać na podekscytowanie w głosie. W jej oczach dostrzegam jednak strach, a nawet rozgoryczenie i wiem, że ma mi coś do powiedzenia o sytuacji z wywołaniem, lecz musi poczekać, aż wrócimy.
– Frank uszył ci kostium na galę! – mówi radośnie, z przejęciem gestykulując. Całą trójką zmierzamy w stronę wyjścia. Będziesz wyglądać olśniewająco, naprawdę. Pamiętasz sugestię Finnie, która uparła się, że musisz przykuwać wzrok? Potraktowaliśmy to dosłownie, a Frank przygotował ci sukienkę z fragmentów odbijających światło, tak, że refleksy będą oślepiać i przyciągną uwagę widzów. Będziesz wyglądała jak wykuta z kryształu, no i będzie ci to pasować do naszyjnika…
Naszyjnik. Odruchowo zaciskam palce na górskim krysztale* w srebrnej, rzeźbionej obramówce. To moja pamiątka, jedyna, jaka mi pozostała. Resztę zabrali i wyrzucili, kiedy przejęli nasz dom.
Kamień jest chłodny, gładki, przyjemny w dotyku. Nie wierzę w jego moc, w końcu powinien zmieniać negatywną energię w pozytywną i wyswobadzać od stresu. Nie spełnia żadnej z tych funkcji, ale to mój talizman, kotwica, która trzyma mnie w miejscu. Kiedy jestem zła, ściskam go, a to pozwala mi się uspokoić.
Przytakuję. Gala. Kolejne wydarzenie. Jestem ciekawa, jak finalnie wygląda strój, lecz te ciągłe wypady mnie męczą. Nie pamiętam, czy ostatnio miałam choć tydzień przerwy.
Nie wiem, jak długo jeszcze będę w stanie milczeć, kiedy wszystko we mnie krzyczy w proteście.
Aktorzy bywają znużeni pojedynczym występem. Jakby się czuli, gdyby musieli utrzymywać maski dwadzieścia cztery godziny na dobę, w każdej godzinie, minucie, sekundzie życia?
Czasem to te sekundy są kluczowe. To one pozwalają rozpoznać, kto gra. Przebłysk zdumienia, wyraz strachu, niknący, nim człowiek zdąży mrugnąć, dezorientacja znikająca tak szybko, jak się pojawiła… te odłamki są jak rozsypane, skomplikowane puzzle, w których brakuje elementów i nie da się ich ułożyć.
Mnie też zapewne maska opada na takie krótkie momenty, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi.
Powszechnie mam opinię niestabilnej psychicznie kobiety przeżywającej szok pourazowy, niemowy, która ma coś z głową. Traktowali mnie raczej grzecznie i uprzejmie… ostrożnie.
Jakbym była tykającą bombą, która tylko czeka na sposobność, by wybuchnąć…
Znów się zapędziłam. Standard.
Biorę głęboki wdech, aby się uspokoić, i powracam do rzeczywistości.
Od strony głównej ulicy dobiegają jakieś okrzyki, agresywne głosy wielu osób. Czyżby jakaś demonstracja? Parada?
– Co się dzieje? – pyta zaniepokojona dziewczyna.
– To nic. – Uspokaja ją projektant, kładąc jej rękę na ramieniu. – Po prostu unikajmy dziś głównych alei.
Posyłam mu zdziwione spojrzenie i kątem oka widzę, że Tash robi to samo. Nie drążymy jednak i pozwalamy się poprowadzić bocznymi uliczkami. Im dalej idziemy, tym bardziej dźwięki cichną. Wydaje mi się, że czuję delikatny swąd dymu, chyba ktoś w okolicznych domach coś przypalił.
Żegnamy się z Heavensbeem i idziemy w stronę naszego apartamentu. Tutaj Tash nie jest już tak rozgadana. Opatula się ramionami, by się rozgrzać, a brwi ma zmarszczone, jakby intensywnie nad czymś myślała. Panuje cisza, nie odzywamy się do siebie. Żadna z nas nie chce przerywać rozmyślań drugiej.
Wchodzimy na górę, gdzie wita nas kucharka Sonia. Informuje, że obiad jest już gotowy i na nas czeka, więc idę się odświeżyć przed posiłkiem.
Liczę na to, że przy stole Natashy rozwiąże się język i usłyszę od niej jakiś komentarz odnoszący się do dzisiejszej sytuacji. Może nawet dam radę w jakiś sposób zakomunikować jej, że Fellery na nią czyha?
Nic z tego. Wychodzę z łazienki, umieszczonej na końcu korytarza, przy samych drzwiach wejściowych, i widzę, że szepcze z kimś w przedpokoju. Zamieram w bezruchu i nadstawiam uszu.
– Nie! – W jej głosie pobrzmiewa olbrzymi ból. – Nie wierzę, że posunęła się aż tak daleko… jak my to opanujemy? To zbyt szybko, zbyt szybko!!! Całe plany na marne… Frank, tak się boję, co my teraz zrobimy?!
Truchleję. O czym rozmawiają? I co znów robi tu mój krawiec?!
– Ciii, spokojnie. – Słyszę odgłosy namiętnego pocałunku i czuję się jak intruz, ale nie mogę się wycofać, by nie odkryli mojej obecności. Chwilowo zasłaniają mnie drzwi od łazienki, lecz jeśli zrobię choć krok, będę odkryta na widoku. – Na początku musimy wszyscy się stąd ewakuować. No i, przede wszystkim, trzeba wydostać tego chłopaka… jest zbyt cenny, by zginął w zamieszkach. To podżegacz i należy go ocalić, nim Ona go uśmierci.
Co się dzieje? Jakie zamieszki? Pochylam się jeszcze bardziej do przodu, żeby lepiej słyszeć, i to jest błąd. Metalowa ramka od naszyjnika, zawieszonego na mojej szyi, uderza o drzwiczki. Cofam się momentalnie, ale jest już za późno.
Stoję na wprost lufy pistoletu.
Cierpną mi kończyny, a serce wali jak szalone, gdy bardzo, bardzo powoli unoszę ręce w górę.
– NIE! – wrzeszczy Tash I odciąga dłoń mężczyzny, w której dzierży wycelowaną we mnie, odbezpieczoną broń. – Ona jest czysta, możemy ją wtajemniczyć!!! Jest po naszej stronie, jest jedną z nas! Frankie!!!
Zdrobnienie imienia dopełnia dzieła. Drga i opuszcza karabinek, choć trzyma go w pogotowiu.
– Przepraszam – mówi szorstko. Co się dzieje, co się dzieje, co się dzieje?! Kręcę głową nieznacznie, że nic nie szkodzi, mimo że nogi mam jak z waty.
– Obiad… – charczę, przerażona. Czy robię to, bo wizja posiłku jest jedyną znajomą i przyjazną rzeczą? Mam wrażenie, że zasnęłam w jednym świecie, a obudziłam się w innym. Wszystko, co kolorowe, radosne i niosące za sobą iluzję szczęścia obróciło się w pył, zostawiając niepewność, strach i zwątpienie.
– Och, Diano… – Serce łamie mi się na tysiąc kawałków na dźwięk zbolałego głosu kuzynki. – Obiad nie jest teraz ważny. Wybuchła rewolucja.
* początkowo był tu kryształ soli, jednak po namyśle zdecydowałam się na kryształ górski, drobna, ale konieczna zmiana
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro