Dzień drugi: ogromny wysiłek
Hej wszystkim! Tu Martyna, teraz ja przejmuję dalsze pisanie tego opowiadania.
Więc tak...budzą nas o 7- tak jakoś. Przed sobą widzę okno balkonowe zasłonięte brązową roletą. Przez prześwity przedzierały się ciepłe promienie słońca, umilające poranek i zapowiadające na prawdę cieplutki dzień. Dziewczyny z mojego pokoju toczyły zaciętą walkę o łazienkę, a ja? A ja jak gdyby nigdy nic leżę sobie i z przyzwyczajenia przeglądam wszystkie social media. Dobra godzina 8- pora zejść na śniadanie. Wchodzę uśmiechnięta do stołówki, patrzę a wszyscy już ubrani i gotowi do wyjścia na szlak. Myślę sobie:
-Ups.
Po ekspresowym zjedzeniu śniadania biegnę na trzecie piętro pensjonatu z prędkością 150 km/h. W 10 minut byłam gotowa, co było bardzo dziwne, bo to do mnie nie podobne.
Wzięłam plecak, wyszłam na klatkę schodową i przywitałam się żółwikiem z Dawidem. Szybko zeszliśmy na dół i na transport. W autokarze czekali już tylko na nas, nie ma to jak pierwszy dzień i już gafa- pomyślałam. Od animatorów udało mi się wyciągnąć,że naszym dzisiejszym celem jest Sarnia Skała. Wtedy już wiedziałam, że nie będzie łatwo między innymi dlatego, że miałam słabą kondycję, bo nie ukrywam, że olewałam sobie w-f.
Po dojechaniu na miejsce, weszliśmy na szlak. Ciężko dopiero zaczęło robić się w połowie trasy, już pokazywały się pierwsze mega śliskie kamienie, przy odrobinie starań i specjalnych umiejętności można było całkiem walnie połamać sobie nogę. Ja jak zawsze szłam ostatnia i właściwie to nie miałam z tym żadnego problemu. Wtedy to poznałam swoją przyjaciółkę- Agę. Obie uwielbiałyśmy historię i miałyśmy te same zainteresowania. Razem z nami szedł też Kamo i Agnieszka. Mimo trudności i częstych zadyszek po ośmiu godzinach zdobyliśmy Sarnią. Byłam z siebie dumna.
No dobra jak wejście to i zejście, tu akurat chyba obie strony były nie łatwe. Kilku osobom w tym mi, podwinęła się noga i...łup o ultra twarde kamienie, bolało jak nie wiem co. Z początku myślałam, że już nie ustanę na tą nogę, bo jej nie czułam. No ale po przejściu parunastu kroków czucie wróciło i aż tak nie bolało, ale krew się sączyła. Pod koniec zaszliśmy do klasztoru ojców benedyktynów, gdzie zostaliśmy na Mszę świętą. Po tym wróciliśmy do autokaru i... w końcu do ośrodka. Tam znowu obiado- kolacja, wieczór zabaw, heh, tańczyliśmy belgijkę i zumbę. A no i bawiliśmy się z kotem pani Halinki- Felą.
Standardowo później siedzieliśmy w moim pokoju w takim samym składzie jak zeszłej nocy tylko, że tym razem graliśmy w karty, a dokładniej- w wojnę. Akurat tego dnia siedzieliśmy ciut krócej bo tak do 23.
Gdy nasi "goście" wyszli, my szybko pod kołdrę i lulu. Stwierdziłyśmy, że musimy odpocząć i dobrze się wyspać. Po położeniu do łóżek nawet długo ze sobą nie rozmawiałyśmy, bo nie ukrywajmy byłyśmy padnięte.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro