Rozdział 6: Wspaniali
Lokalizacja nieznana
-Panie Jeremy...
-Słucham, Christianno.
-Mam wrażenie, że znalazłam błąd w naszych danych.
-Niemożliwe.
-Niekoniecznie. Możliwe, że oprócz Matthiasa ocalały wtedy dwie, a nie jedna dziewczynka.
-To jakiś kiepski żart, Christianno.
-Moim zdaniem, to prawdopodobne.
-Przestań, nawet nie mów, że w to wierzysz.
-A jak inaczej wytłumaczy pan tamtą kobietę?
-Zbieg okoliczności. To nie ona.
-Jest pan dość niedbały, panie Jeremy.
-Zamknij się, Christianno. I tak wystarczająco pobłażam twoim aluzją. Odejdź.
-Żebyś się nie zdziwił, głupcze.
-Co tam mamroczesz?
-Ależ nic, panie Jeremy.
-Dobrze, zostaw mnie więc.
-Już idę, panie Jeremy.
***
Kamienica Casterwillów, Wenecja, Włochy
Sophie siedziała nad jakąś stara księgą. Czytała ją z wyraźnym trudem.
-Ta czcionka nie ma sensu...-mruczała do siebie.
Nie mogła rozczytać w żaden sposób niektórych słów.
-Kto to w ogóle pisał...
Oczywiście wiedziała, że to jej przodkowie, ale kiedy człowiek jest zły nie zastanawia się za bardzo nad tym, co mówi.
-Co się stało, panienko?- zapytał Santiago, pojawiając się jakby znikąd.
-Oh.. Nic takiego, po prostu nie daje sobie już rady z tym tekstem... Nawet nie wiem, o czym mówi. To tak archaiczny francuski...
Znów wbiła wzrok w kartki. Jednak wyraźnie nie szło jej najlepiej, bo wciąż denerwowała się i mruczała wściekle.
-To chyba o templariuszach... Związane z nimi jest tyle legend, że nawet nie wiem, po co to czytam.
-Może dlatego, że pan Metz wskazał te księgę, jako tą, która może wam pomóc w misji?
-Eh... Ściągnę tu Zhalię, ona mogłaby coś wiedzieć. Mam na myśli, że jest pierwszą osobą, którą mogłabym posądzić o niestandardową wiedzę, bo standardowa nic mi tu nie dała.
***
-Co to jest?!
-Hmm... Księga napisana archaicznym francuskim, okropnie wykaligrafowanym pismem... Chyba o templariuszach, Zhalio.
-Templariusze, powiadasz? Nie wiem o nich za dużo. Przepraszam, Sophie.
-Nie masz zielonego pojęcia?
-Przepraszam.
-No nie... Nic a nic? Jakiekolwiek skojarzenie?
-Nie bardzo... Chociaż poczekaj. Z którego roku jest ta księga?
-Chwila... Chyba z 1350.
-Czyli już po tym.. To by mi się zgadzało.
-Po czym?
-Jedyne, z czym kojarzą mi się templariusze to klątwa ostatniego ich mistrza, Jacquesa de Molay. Pewnie o nim słyszałaś.
-Tylko trochę, ale mam wrażenie, że wiem do czego zmierzasz.
-Papieżu Klemensie, królu Filipie, rycerzu Wilhelmie! Nim rok minie spotkamy się na Sądzie Bożym! Czy jakkolwiek by to nie brzmiało.
-Poszukam tego. Ale może być trudno, widzisz przecież kaligrafię.
-Mogę ci tylko życzyć powodzenia. Sama nie zajmę się tym tomiskiem.
-Zostawiasz mnie?
-Przepraszam, ale nie dam się w to wrobić.
-Dzięki za wsparcie...
-Hej, przynajmniej wiesz, czego szukać.
-Zhalia, nie wychodź! Ty jesteś niepoważna!
-Po prostu nie jestem masochistką. Powodzenia.
***
Trzy godziny później, Dom Dantego, Wenecja, Włochy
Lok wpatrywał się uparcie w okno.
-Mam nadzieje, że ona nie siedzi już nad tą książką- powiedział- Pewnie ją to męczy. Ciekawe więc, że nikt jej nie pomógł- spojrzał wymownie na kobietę stukającą w przyciski technonomikonu Klausa.
-Przepraszam bardzo, to ty nic nie robisz od rana. Ja przynajmniej staram się coś znaleźć- odpowiedziała.
-Z książką jej nie pomogłaś.
-Pragnę ci tylko przypomnieć, że mój francuski leży.
-Nie tak trudno odnaleźć słowa ,,Jacques de Molay", nawet jeśli nie zna się języka.
-To dlaczego sam jej nie pomogłeś?
Na to nie mógł już znaleźć odpowiedzi. Całej scenie przyglądał się wsparty o ścianę Dante. Zhalia sprzeczająca się z Lokiem albo Sophie była tak powszechnym zjawiskiem, że nawet nie do końca zwracał na to uwagę. Znudzony odpłynął z myślami w bardzo odległe zakątki, więc wręcz podskoczył, gdy chłopak krzyknął.
-O, idzie tu!
-Wygląda na bardzo wściekłą?- spytała Moon bez większego zainteresowania.
-Nie wiem. Jeśli idzie szybko i zaciska pięści to raczej jest wściekła.
-Ojej... Mam nadzieję, że nie na mnie. Już tak ładnie się dogadywałyśmy- wciąż brzmiała bardzo obojętnie.
Czekali aż wściekłe kroki rozległy się na schodach i ktoś wściekle zapukał do drzwi. Otworzył Cherit, który najmniej siedział w całym konflikcie. Najpierw przez drzwi wleciała z impetem zapisana kartka, a potem zła Casterwillówna. Kartka upadła Zhalii na kolana.
-Mam tego twojego cholernego De Molay'a- wycedziła dziewczyna.
-Spokojnie, ja też się dużo dowiedziałam. To ci dwaj nie pracują.
Sophie opadła na kanapę.
-Niech ci będzie, że nie na ciebie powinnam być zła, ale siedzenie kilka godzin nad jakimś opasłym tomem niezrozumiałych historii, które mnie nie obchodzą, żeby znaleźć jednego faceta, nie należy do przyjemnych zajęć.
-Zobaczmy, co znalazłaś. O, przełożone na angielski. Czyli jednak mnie lubisz.
-Zawsze mogę przestać.
-Mistrz zanikłego już tego Zakonu, o imieniu Jacques de Molay, przyznał się do wszystkich postawionych mu zarzutów, jak stoi: herezja, wyrzeczenie się Chrystusa, dobra, zarzuty zostawmy sobie na później, i skazano go na śmieć przez spalenie na stosie. W ostatnich swoich chwilach Mistrz, płonąc już w ogniu i niechybnie widząc ognie piekielne, wykrzyczał jeszcze i krzykiem tym na swych oprawców klątwę sprowadził ,,Papieżu Klemensie, królu Filipie, rycerzu Wilhelmie! Nim rok minie spotkamy się na Sądzie Bożym!" i przypieczętował ich los, bowiem zadziałał urok i trwać ma podobnież aż do trzynastego pokolenia po nich. A tak z innej beczki, podobne to od tamtego czasu piątek trzynastego uważany jest za pechowy.
-Ale co nam to mówi?- młody Lambert oderwał się od szyby.
-Właściwie nie za dużo, bo nie wiemy, czy to dobry trop. Jeśli jednak tak powie Metz, to ja bym pojechała na miejsce wykonania wyroku- dziewczyna ochłonęła już trochę.
-To było w Paryżu- podpowiedział Vale.
-To oznacza wycieczkę do Paryża?- mruknęła kobieta, przymykając oczy.
-O ile Metz potwierdzi, że ten cały mistrz, to dobry trop. A czy coś ci nie pasuje?
-Co ty, jakbym śmiała w ogóle kwestionować ten pomysł. Tylko tak jakoś nigdy do końca nie przekonałam się do Francji, Sophie. Jacqueline wcale mi nie ułatwia. O, patrzcie. Jacques, Jacqueline, prawie to samo. Myślicie, że dałoby się ją też spalić na stosie?
-Mam wrażenie, że byłabyś pierwszą osoba, na którą rzuciłaby klątwę.
-Też fakt, Dante. Muszę to jakoś lepiej opracować. Może zaserwuje jej sesję z Gareonem, ona o mnie zapomni i dopiero wtedy ją spalimy? Dobra, koniec żartów. Dzwonimy do Metza? Chociaż wizja płonącej Jacqueline... Kusząca opcja.
***
Paryż, Francja
-Uprzytomniłem sobie, że nie mam pojęcia, czego właściwie szukamy- Lok rozglądał się po jednym z tutejszych placów.
-Jakiegoś przedmiotu, który należał do de Molay'a. Chyba sygnetu. Ale to rzeczywiście dość ogólnikowe- Sophie nie była zbyt optymistycznie nastawiona.
Miała tylko nadzieję, że im się poszczęści. Liczyła też na Kyu, tę tajemniczą kuzynkę Zhalii, która podobno jest w okolicy, bo pojawił się też facet w pelerynie. Dziwne, żadne z nich wciąż nie wiedziało, co to za jeden, nikt mu się też dokładnie nie przyjrzał. Jakby czytając jej w myślach, chłopak odezwał się:
-A tak właściwie, kim on może być? Ten peleryniarz.
-Nie mam pojęcia, nie wydaje się samozwańcem.
-Mówisz jak Zhalia.
-Prawdę mówiąc, to zwyczajnie powtarzam jej słowa. Nie znam się na strukturach ugrupowań, a na pewno nie tak jak ona. Tak od podszewki.
-Jeśli było się w Organizacji, jest się w Fundacji i infiltrowało Spiralę, to raczej łatwo mieć taka wiedzę.
-Patrz!
Środkiem placu szli: mężczyzna w pelerynie, jego japoński pomagier z bandażem na głowie i kobieta pod czterdziestkę z ciemnoblond burzą kręconych włosów. Zdawali się nie zauważać dwójki Łowców. Zaraz za nimi, jak cień, przemykała kobieta ubrana jak zwyczajna turystka, ale jej sposób poruszania, fryzura i przede wszystkim kształt luźnego plecaka były dla nich nie do pomylenia.
-Kyu rzeczywiście tu jest- szepnęła dziewczyna.
-To oznacza, że bardzo blisko są też Dante i Zhalia.
-A jak ty Kyu łączysz z Dantem?
-Nie Kyu, Zhalię.
***
W tym samym czasie, gdzieś w podziemiach Paryża
-Myślisz, że Kyu jest w stanie zapewnić nam wystarczająco dużo czasu?- zapytał Vale.
-Na razie nic nie robi, tylko ich śledzi. Myślę, że nawet nie będzie potrzeby atakowania ich- odpowiedziała mu Moon.
-Uważasz, ze tak łatwo będzie zdobyć ten cały sygnet, czy czym on w końcu będzie?
-Raczej tak. Po co miałby być chroniony? Prawdopodobnie nie ma żadnych właściwości, oprócz przesiąknięcia energią właściciela. Zakładając, że de Molay w ogóle należał do Łowców.
-A jednak kazałaś Cheritowi ściągnąć tu Sophie i Loka.
-Tak.
-Dlaczego?
-Nie zastanawia cię, kim są gość w pelerynie i jego świta?
-Nie zmieniaj tematu. Dlaczego?
-Nie wiem, profilaktycznie. Załóżmy, że tak jak na pierścieniu D'Arc, ciąży na nim jakaś klątwa. Dałbyś radę ją zdjąć?
-Nie.
-Widzisz, ja też nie. Tylko Sophie to umie i dlatego jej potrzebuję.
Rozmowę przerwał im mrok.
-Co jest? Czemu zaklęcia przestały działać?- kobieta rozejrzała się, instynktownie przybliżając się do towarzysza.
Ten złapał ją za rękę, a drugą jeszcze raz użył Burzy Błysków. Zadziałało. W jej blasku ukazał się leżący po prostu na ziemi sygnet z oczkiem z heliotropu. Zhalia podeszła do niego, przykucnęła i w świetle własnego zaklęcia przyjrzała mu się. Widać było na nim ozdobne inicjały JM.
-Zgadza się. Lepiej go nie dotykać czy ryzykować?
-Może go zostaw.
-Nie wiem... Nie mamy pewności, że zaraz nie wparuje nam tu na przykład Wilder albo Shauna. Chociaż o tej drugiej ostatnio nic nie wiadomo- wyciągnęła dłoń w kierunku pierścienia.
-Nie robiłbym tego...
Jednak już go dotknęła. Cofnęła rękę, jakby się sparzyła.
-Facet jednak musiał być Łowcą. Jego energię czuć tak wyraźnie... Mógł naprawdę rzucić klątwę.
-Czyli lepiej byłoby, gdybyś tego nie dotykała.
-Sygnet nie jest pod żadnym zaklęciem. On tylko bardzo przesiąkł właścicielem. A ten nie skończył najlepiej, więc nic dziwnego, że jest tak negatywnie... Nie mam dla tego odpowiedniego słowa. Nic dobrego, w każdym razie.
Zastanawiali się chwilę.
-Jeśli woreczek, w którym znajdował się Tytan Wody sprawiał, że nie wyczuwało się jego energii, to powinien podziałać i tutaj, prawda? Tylko z czego był zrobiony...
-Nie wiem, raz widziałem go na oczy.
-Chyba ze skóry...
-Mówiłem, nie wiem.
-Skóra jest dość charakterystyczna, więc chyba bym zapamiętała. Można zaryzykować- zdjęła plecak i zaczęła przeglądać zawartość.
Wyciągnęła ze środka papierowy woreczek.
-To nie wygląda na skórę.
-Bo nią nie jest. Ale schowek przy pasku mam już skórzany. Więc jeśli swoich Tytanów przełożę tutaj i wrzucę do plecaka, a do niego włożę sygnet...
-Nadal nie masz jak tego podnieść.
W odpowiedzi z plecaka została wyjęta rękawiczka.
-Czy jest coś, czego nie ma w tym plecaku?
-Znasz stereotypy o damskich torebkach? Mi zastępuje ją właśnie on.
Chcieli skierować się z powrotem na powierzchnię, ale drogę zagrodził im znany wszystkim dobrze peleryniarz, trzymający za kołnierz omdlałego Loka. Towarzysząca mu kobieta w ten sam sposób trzymała Sophie. Japończyk już brał zamach nożem. Dopiero światło zaklęcia dało im dokładnie przyjrzeć się wrogowi. Jego peleryna miała kolor biały, sięgała mu do połowy łydek, a na bokach obszyto ją złotą nicią. Zapinała się pod szyją na złotą klamrę w kształcie słońca. Pod spodem ubrał się w zwyczajny strój- jakiś T-shirt i zwykłe spodnie, jego buty też niczym się nie wyróżniały. Włosy i oczy miał czarne, ale wyjątkowo błyszczące.
-Prosiłbym o oddanie nam tego artefaktu- odezwał się pogardliwie.
-Mogę wiedzieć, z kim mam przyjemność? Z reguły nie oddaję artefaktów wrogim nieznajomym- Zhalia zrobiła dobrą minę do złej gry.
-Jeremy. My się już chyba jednak znamy. Ile razy pokrzyżowałaś mi plany? O tak, dwa. Trzeciego nie będzie. Taichi!
Podwładny rzucił pierwszym nożem, ale kobieta uchyliła się. Kiedy jednak rozpoczął się znany już grad w końcu nie wyrobiła i upadła. Dante, dotychczas próbujący odebrać nieprzyjaciołom przyjaciół i powstrzymać Japończyka, stanął jak wryty, co wykorzystała kobieta, która ogłuszyła go Pulsem Światła.
-Mamy ich z głowy. Zabierz jej Tytanów i sygnet, Christianno.
-Oczywiście, panie Jeremy.
Spokojnie wyjęła papierowy woreczek z plecaka, ale kiedy sięgała do schowka dostała Ostrym Mrozem między oczy. Moon symulowała, żaden nóż jej nie dosięgnął. Żaden też już nie miał, bo oto Taichi znów leżał bez zmysłów na ziemi, a w cieniu czaiła się Kyu z nunchaku. Jeremy wiedział, co go czeka, więc odsunął się, puszczając przy okazji Loka.
-Dwóch na jednego? Proponowałabym panu ewakuację, panie Jeremy- Japonka uśmiechnęła się czarująco.
-Och, nie... Dwóch na dziesięciu. Plus wy musicie bronić swoich przyjaciół.
Ci ostatni zaczynali się powoli wybudzać, ale to nie miało znaczenia. Byli bowiem otoczeni. Oprócz przywódcy pojawiła się też dziewiątka podwładnych. Wyglądali jak zwyczajni ludzie z jedną różnicą. Na prawym grzbiecie dłoni wszyscy mieli blizny w kształcie słońca, trochę jak Spiralowcy ze swoimi spiralami na przedramionach. Mierzyli tez w nie zaklęciami. Nie wiadomo, jakby skończyła się sytuacja, gdyby nie pojawienie się jeszcze jednej osoby- dziewczyny w dżinsach, białej bluzce w koty, rękawiczce bez palców i z ciemnymi włosami związanymi w kok. Po prostu z zaskoczenia wbiła się w środek koła, podcięła i ogłuszyła kilka osób, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, a potem użyła nieznanego Łowcom Fundacji zaklęcia i reszta też już leżała. Jeremy podniósł się chwiejnie, złapał Christiannę i praktycznie ciągnąc ją za sobą, uciekł.
-Jestem Amy- powiedziała po prostu nieznajoma.
***
Jakiś czas później, baza Fundacji Huntik, Paryż, Francja
Amy rozmawiała z Lokiem, Dantem i Cheritem śmiejąc się przepięknie. Z drugiej strony sali siedziały dziewczyny, tj. Sophie, Kyu i Zhalia.
-Nie ufam jej- mruknęła ta ostatnia.
-Ja też nie- zgodziła się Casterwillówna.
Jeśli o Japonkę chodzi, jej mina mówiła sama za siebie.
-Dlaczego?- spytała Holenderka.
-Nie obraź się...
-Spróbuję.
-Za bardzo przypomina ciebie.
-Spokojnie, nie ufam jej dokładnie z tego samego powodu.
Ropucha Szara
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro