Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 44: Wilder (1/2)

Więzienie Organizacji, lokalizacja nieznana

Kiedy Harrison się ocknął, pierwsze co zauważył, to okropny ból głowy. Potem, że znajduje się w dziwnym, niezbyt przyjemnym miejscu, a już po chwili uświadomił sobie, że oto siedzi w więzieniu Organizacji, w jednej celi z całą swoją w większości nieprzytomną, leżącą na betonowej podłodze drużyną, poza Dantem, za to z jakiegoś powodu z Rudą.

Kobieta opierała się o Zhalię. Siedziały we dwie w kącie i chyba się naradzały. Chłopak posłał siostrze pytające spojrzenie. Zauważyła.

— Długa historia. Sanne jest z nami — powiedziała cicho.

— A Dante?

— Nie wiem i bardzo mi się to nie podoba.

— Co planują? Czy nie wiesz?

— Nic dobrego, to na pewno — tym razem odezwała się Ruda. — Biorąc pod uwagę, że Wilder ma teraz w ręku garść najlepszych agentów Fundacji, w tym Vale'a, przywódczynię Casterwillów, dzieciaka Lamberta i byłą agentkę, którą chciał dopaść od czasu pokonania Profesora, to sobie pofolguje. No i mnie, która kopnęła go w ten parszywy ryj.

Młodszy Fears miał pierwszą okazję przyjrzeć się Sanne z bliska. Rzeczywiście była niska. Dodatkowo, jak zauważył, dość pulchna, z masą piegów na całym ciele i ogromnymi brązowymi oczami za grzywką. Kiedy nie krzyczała miała dość przyjemny, ale zadziorny głos. Brzmiała w nim nuta trochę podobna do sposobu mówienia Zhalii. Nic dziwnego. Znały się mniej więcej dwadzieścia lat.

— Kopnęłaś go? — zapytał z niedowierzaniem.

— Młody, z tego co dowiedziałam się w czasie podróży, dobrze wiesz, jak to jest zmieniać stronę, bo komuś, na kim ci zależy, coś zagraża. Myśli się wtedy?

— Nie no, nie... — Mruknął, spuszczając głowę.

Przysunął się do nich, tak, że usiadł po drugiej stronie Zhalii i położył głowę na jej drugim ramieniu. 

— Mamy jakiś plan? — wyszeptał.

— Kombinujemy, ale weź pod uwagę, że Dante jest cholera gdzie wie, a poza naszą trójką wszyscy są nieprzytomni, nawet Cherit — odszepnęła jego siostra.

— Znaczy, tak w sumie, to mamy bardzo sprecyzowany p o m y s ł, ale nie wiem, czy można nazwać to planem — poprawiła bardzo cichym, ledwo słyszalnym szeptem Ruda.

— To znaczy?

Ni stąd, ni zowąd, Harrison znalazł się w mocnym uścisku Zhalii. Nie wiedział o co chodzi, dopóki nie odezwała się niewiarygodnie cicho tuż przy jego uchu:

— Słuchaj, nie mamy pojęcia, czy przypadkiem nas cały czas nie obserwują lub nie podsłuchują, więc muszę to zrobić tak, jeśli chcesz cokolwiek wiedzieć.

Zrozumiał i dla większego realizmy zarzucił jej ręce na szyję. 

— Jeśli nie wymyślimy nic lepszego, to po prostu spróbuję przegadać Wildera i zakręcić nim tak, żeby nas wypuścił. Ale nadal myślimy.

— Ale to jest strasznie niebezpieczne! — szepnął nieco głośno.

Syknęła, żeby był cicho, a potem odrzekła:

— Wiem, ale robiłam już gorsze rzeczy. Zresztą, sam wiesz.

Odsunął się od niej ze zmartwioną twarzą, ale już nic nie mówił. 

Powoli zaczynali się budzić kolejni członkowie drużyny. Najpierw Lok i Den, potem Lena i Sophie, na koniec zostali tylko Winnie i Cherit, którzy byli najmniejsi, więc czymkolwiek potraktowano drużynę, na nich działało najdłużej. Reakcja na obecność Rudej sprowadzała się w większości do zdziwionych spojrzeń. Tylko Casterwillówna była gotowa zacząć dyskusję, ale ledwo nabrała powietrza, by przemówić, a już Zhalia spiorunowała ją wzrokiem, więc nawet nie pisnęła.

Kobiety w kącie celi zaczynały się denerwować. Jako jedyne z towarzystwa nie straciły nawet na chwilę przytomności. Od czasu kiedy się tu znaleźli minęło przynajmniej kilka godzin, a nadal nikt do nich nie przyszedł. Niestety też, nic nie dawało tu szansy ucieczki. Drzwi były solidne, w ścianach żadnych dziur, a po korytarzu ktoś się nieustannie kręcił. Domyślały się też, gdzie się mogą znajdować, a przynajmniej jaki typ więzienia to jest. To też nie dawało dużych nadziei. 

Z powodu nieprzespanej nocy Zhalii zaczynało się chcieć spać, a także czuła nadchodzącą migrenę. Nie wiedziała, czy da radę w takim stanie wrobić kogokolwiek w cokolwiek. Chociaż Wilder akurat nie należał do specjalnie wymagających przeciwników. Jeszcze w czasach, gdy był jakimś drugorzędnym dowódcą, a ona nic nie znaczącą nastolatką, nauczyła się, że człowiekowi temu można wmówić wszystko, jeśli tylko połechta się odpowiednio jego ego. A im bardziej piramidalną wymyśliło się bzdurę, tym chętniej ją łykał.

Z drugiej strony nie chciała zasypiać, musiała wszystko mieć pod kontrolą, przynajmniej na razie, dopóki nic się nie działo.

Wiedziała też, że musi jakoś się do Wildera dostać. Zasada takich działań była prosta, wystarczyło być na tyle bezczelnym i pewnym siebie, żeby nikt nawet na sekundę pomyślał, że nie wierzysz w ani jedno wypowiadane słowo. Tylko najpierw musiał się tu ktokolwiek pojawić.

Nie czekała dużo dłużej. Po około dwudziestu minutach, kiedy Winnie i Cherit właśnie zaczynali się budzić, okienko w drzwiach się otworzyło. Garnitur stojący z drugiej strony już chciał coś powiedzieć, kiedy Zhalia poderwał się z podłogi w kącie i stanęła z nim twarzą w twarz.

 — Słuchaj, nie wiem, po co tu przylazłeś, ale przekaż Wilderowi, że chcę z nim natychmiast rozmawiać — powiedziała pewnie.

Garnitur zdziwił się nieco i spojrzał jej w oczy, żeby przekonać się, czy mówi serio. Nawet nie drgnęła i hardo odpowiedziała na spojrzenie.

— Bardzo dobrze, bo sam chciał porozmawiać — odrzekł po chwili.

Teraz to ona się zdziwiła, ale nie dała tego po sobie poznać.

— Wyśmienicie — wysyczała tylko przez zaciśnięte zęby.

— Jak spróbujesz jakichkolwiek sztuczek mam pełne pozwolenie rozwalić ci łeb — ostrzegł.

— Daruj sobie i prowadź — mruknęła.

Nie spuszczając z niej wzroku, otworzył drzwi, poczekał, aż wyszła, a potem je zamknął. Nie miała Tytanów, była zmęczona i niewyspana, więc nie bał się za bardzo. Złapał ją stalowym uściskiem za ramię i pociągnął za sobą. Chociaż wściekła, nie powiedziała na to ani słowa i dała się prowadzić.

Widok korytarzy tylko potwierdzał jej domysły, co do tego, gdzie się znajdują. Był to jeden z wielu budynków w Pradze, przejęty przez Organizację. Ze względu na głęboką i rozległa piwnicę służył głównie jako więzienie, ale mieściły się tu też inne pomieszczenia. Kilka razy załatwiała tu różne sprawy, nigdy jednak nie schodziła do podziemia. No cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz.

Teraz jednak kierowali się w górę, prawdopodobnie do któregoś z reprezentacyjnych pokoi-biur, istniejących na wypadek kontroli z zewnątrz. W końcu oficjalnie władze miasta nie mogły się dowiedzieć, że ktoś tu kogoś więzi. Im wyżej szli, tym bardziej Zhalii chciało się śmiać. Po pierwsze, trochę stresowała ją sytuacja, bo to co próbowała zrobić było mimo wszystko najgorszą tego rodzaju rzeczą, po drugie, już wiedziała, gdzie Wilder postanowił ją przyjąć.

Na przedostatnim piętrze kamienicy znajdowało się naprawdę duże, naprawdę reprezentacyjne biuro. Podobno zjawiał się tam czasem sam Profesor i o ile dla niego ogromny fotel czy okute, ciężkie, ozdobne biurko stanowiły naprawdę naturalne otocznie, tak ten pożal się Boże modniś, którym był Wilder, na pewno wyglądał tam śmiesznie.

Zhalia dopiero teraz zdała sobie sprawę, co spróbuje mu przekazać. Dwukrotnie wchodziła do struktur wroga, raz zmieniła stronę, była, cholera jasna, szpiegiem, a on ja znał, więc na pewno w jego mniemaniu nie zasługiwała na zaufanie. Ale z drugiej strony, Wilder pozostawał Wilderem.

Kiedy stanęli przed drzwiami, których jak najbardziej się spodziewała, skarciła się wewnętrznie, że za dużo myśli.

Garnitur otworzył je, wepchnął kobietę do środka, skłonił Wilderowi i odszedł, zamykając.

— Zhalia Moon. Owiana największą sławą zdrajczyni Organizacji — powiedział beznamiętnie blondyn, rozparty, a jakże, w ogromnym fotelu.

Pewnie miało to brzmieć dramatycznie, ale zabrzmiało nijak.

— Wilder — odpowiedziała tak samo pusto.

Chciała dodać coś jak "nadęty synek bogatych rodziców, który myśli, że to, że wyrwał się Grierowi w jakikolwiek sposób udowadnia, że może komukolwiek przewodzić", ale ugryzła się w język.

— Bardzo długo czekałem na możliwość takiej rozmowy — zagaił.

Wstał i zaczął kierować się za jej plecy. Spięła się.

— Słucham — pokonała plączący się język.

Ta sytuacja jej się nie podobała. Mężczyzna podszedł znacznie za blisko, jak na jej gust. Kiedy stanął za nią i położył jej ręce na ramionach, myślała, że się odwinie i wymierzy mu sierpowy w szczękę, ale przedstawienie musiało trwać.

— Bo widzisz, Moon, intryguje mnie to niesamowicie, jak ktoś może zdradzić Profesora i przez kilka lat nie ponieść konsekwencji? — Nachylił się jej do samego ucha, a ona ledwo powstrzymała uderzenie.

— Bardzo prosto — odrzekła cicho.

Zaintrygowało go to, ale nic nie mówił. Położyła dłoń na jego dłoni i tym samym miękkim głosem, kontynuowała:

— Wystarczy, by to wszystko był plan Profesora.

Wilder, zdziwiony, odsunął się nieco.

— Jak to, plan Profesora? No mów! — Znów się przybliżył.

Powoli przejechała dłonią do jego nadgarstka, by potem zdjąć delikatnie jego ręce ze swoich ramion. Podeszła do biurka i usiadła na blacie, niby to niedbale zarzucając włosami i zakładając nogę na nogę.

— No tak. Widzisz, to wszystko zaplanował już dawno. Realizujemy to, no, już z sześć lat... I niedługo ma dobiec końca — dalej mówiła cicho i bez emocji.

— Nie, nie wierzę! Tyle lat?! — krzyknął.

— Widzisz, James, Profesor naprawdę był mądrym człowiekiem. Wszystko przewidział, wszystko idzie po jego myśli... Ostatnim krokiem jesteś ty. — Spojrzała na niego spod rzęs, wyciągając się trochę.

Wilder przełknął ślinę. Nie wiedział, co działa na niego bardziej: to, że właśnie dowiedział się o wielkim planie Profesora, w którym mógł pełnić kluczową rolę, czy to, że mówiła mu to naprawdę pociągająca młoda kobieta, wyciągnięta na jego biurku w cokolwiek dwuznacznej pozie.

— Jak to? — powtórzył głupio.

Zaśmiała się, rozbawiona, z pewną nutką kokieterii.

— Co, czyżbyś nie wierzył, że mógł wymyślić coś takiego? Czy że wybrał kogoś takiego, jak ja, do pilnowania wszystkiego, gdy on będzie przebywał w Huntiku? No tak, też bym nie uwierzyła, że największy geniusz świata, człowiek, który z dnia na dzień stworzył najlepiej zorganizowaną tajną strukturę na ziemi wymyślił plan wybiegający w przyszłość zaledwie kilka lat, a do jego kontynuacji wyznaczył osobę, która z powodzeniem zwiodła najpierw Fundację, a potem Spiralę.

Dalej nie podnosiła głowy, patrząc to na podłogę, to na Wildera przez rzęsy.

On z kolei nic nie mówił, ale cielęce zdziwienie na jego twarzy krzyczało wręcz "więcej, więcej!".

— Zaczęło się bardzo prosto, miałam zinfiltrować Fundację, a potem niby to przejść na ich stronę. Profesor chciał wejść do Huntika, chciał zgłębić jego tajemnice...

— Nie, kłamiesz! Przecież to Araknos go tam wciągnął! — przerwał jej.

— A kto ci tak powiedział? Fundacja?

Zatkało go.

— No, tak właśnie myślałam. Wracając, kiedy on miał przebywać w Huntiku, ja miałam dopilnować, żeby Spirala na pewno została zniszczona. I jeszcze jednej rzeczy. Żebyś to ty został liderem Organizacji.

Przerwała. Podniosła w końcu głowę i z oczekiwaniem spojrzała mu w oczy. Zauważył, że przygryza wargę.

— Ale dlaczego akurat ja? — zapytał z resztkami nieufności.

— Nie wiem... Ale się domyślam. — Mrugnęła do niego z enigmatycznym uśmieszkiem.

Przez chwilę patrzył z rozmarzeniem przed siebie, jakby w przyszłość, jakby już widział się obok Profesora, jako jego prawa ręka, człowiek zaufany i obdarzony wdzięcznością za wskrzeszenie Organizacji. Nagle jego oblicze jednak zgęstniało, ściągnął brwi i obrócił się raptownie do Zhalii. Podskoczyła, zaskoczona. 

— Kłamiesz! — wrzasnął.

— Przysięgam, że mówię prawdę.

— Przysięga szpiega nie jest warta złamanego grosza! Nie wierzę, że przez tyle lat udawałaś! A ta cała szopka z Valem?!

— To, co powiedziałeś. Szopka — odparła spokojnie.

— Nie wierzę ci!

— Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył? — Przekręciła głowę.

— Udowodnij to jakoś! Steel! Przyprowadź tu Vale'a, ale już! — zawołał do Garnitura, który najwyraźniej stał za drzwiami.

Słychać było, że podwładny zbiega po schodach, by po paru minutach pełnej napięcia ciszy, wrócić. Nie samotnie, oczywiście. Wepchnął do pokoju Dantego. Ten nie wyglądał najlepiej. Słaniał się i chyba nie do końca kontaktował. Dość, że kiedy Garnitur go popchnął, prawie się przewrócił. Toczył po pomieszczeniu ledwo przytomnym wzrokiem.

— Wykończ go — wycedził blondyn.

— Ależ z dziką chęcią. — Wzruszyła ramionami.

Podeszła do mężczyzny. Jedną ręką złapała go pod plecy, a drugą przystawiła do jego twarzy. Błysnęło światło i oto najlepszy agent Fundacji osunął się na ramiona kobiety, a potem z jej pomocą, na podłogę. Nie ruszał się. Dotknęła jego szyi i nadgarstka, badając przez chwilę. Potem wstała i uniosła otwarte dłonie, jakby mówiąc "to nie ja, nic się tu nie wydarzyło".

— Sam sprawdź, jak chcesz, James — rzuciła od niechcenia.

Wilder popatrzył na Dantego rozciągniętego na podłodze, a potem na spokojny, pewny wyraz twarzy Zhalii. Nie mogła go oszukiwać, nie z taką miną. Czyli od początku mówiła prawdę.

— I co teraz? — zapytał.

— No cóż, Profesor powinien wrócić w niedalekiej przyszłości. Ale musisz mu pomóc.

— Co muszę zrobić? — dociekał.

— Prawdopodobnie portal powrotny otworzy się w zamku, tutaj w Pradze. Nie udało się tego do końca wyliczyć, jeśli chodzi o dokładność, co do piętra, ale sam budynek już tak. To i tak bardzo precyzyjne wyliczenia. No ale to nic dziwnego, liczył to Profesor. Teraz jednak trzeba tylko uwzględnić obecnie posiadane dane i możemy to wyliczyć do centymetra. Życzył sobie, by przynieść mu jak najwięcej Tytanów, bo ze sobą wziął ich zaledwie parę. No i chciał, żebyś to ty go przywitał.

— Ale skąd ja wezmę te Tytany?! To zajmie zbyt wiele! — krzyknął.

— Ależ nie krzycz, spójrz. Czy przypadkiem nie zabrałeś całej tej grupce i mnie Tytanów? Każ je przynieść, z trzydzieści zbierze się na pewno. Chociaż ja swoje to bym odzyskała — uspokajała go.

— Tak, tak, masz rację... — zamyślił się. — Steel! — krzyknął znowu. — Steel, przynieś mi te skonfiskowane Tytany!

Dał się słyszeć tupot butów Garnitura.

— A te obliczenia? — zapytał gorączkowo.

— Spokojnie, panika jest naszym najgorszym wrogiem. Potrzebujemy Teknonomiconu z dostępem do systemu, to tyle.

— Ale skąd ja mam niby wziąć Teknonomicon?!

— Spokojnie, każ Steelowi przynieść moje rzeczy. Mam Teknonomicon, podłączę się do sieci i wszystko załatwię. Mamy jeszcze chwilę, spokojnie.

Gdy tylko Garnitur wrócił ze skrzynką pełną amuletów, Wilder znowu wysłał go po coś, a potem zaczął chodzić w kółko po pokoju, zdenerwowany. Zhalia tymczasem otworzyła zamek kuferka i wygrzebała z niego swoich Tytanów. Potem grzebała w nim jeszcze chwilę, z absolutnie stoickim spokojem, jakby licząc pozostałe.

Kiedy Steel przyniósł Teknonomicon, wzięła urządzenie do rąk, podłączyła jakieś kable do komputera na biurku Wildera i bez mrugnięcia zaczęła naciskać klawiaturę. Widać było, kto przejął kontrolę.

Blondyn nerwowo zerkał na nią co chwilę, ale nic nie rozumiał z ciągu cyfr i poleceń.

— I co? I co? — dopytywał się.

Uciszała go krótkimi syknięciami. Miała co robić, nie musiała odpowiadać na jego durne pytania. Dopiero po kilku minutach wstała triumfalnie od ekranu.

— Proszę. — Wskazała coś na urządzeniu. — Tu jest wszystko.

Wilder rzucił się do biurka, ale nadal widział tylko ciągi znaków. Nie chciał jednak wyjść na idiotę, pokiwał więc tylko głową. Zhalia poczekała, aż się napatrzy, a potem spakowała urządzenie do swojego plecaka, w którym je przyniesieno. Wrzuciła tam też kuferek z amuletami.

Powłóczystym krokiem ruszyła do drzwi. Blondyn, bez pytania, ruszył za nią, zaopatrzony na bująjące przed nim... kształty. Smukła dłoń wyciągnęła się po klamkę, nacisnęła ją i wtem Zhalia odwróciła się gwałtownie, łapiąc Wildera za kołnierz jedną ręką, a drugą, z promieniejącym zaklęciem, unosząc lekko.

— Radziłabym nie patrzeć za siebie — wycedziła.

***

Ciekawostki, ciekawostki, ten rozdział wymyśliłam w kinie, oglądając Spectre, więc był to jakiś 2015 🤷‍♂️. dawne dzieje.

Also, w następnym rozdziale będą ważne informacje w notce odautorskiej. Nie będę mówić za dużo, ale ogólnie będziemy się już zbliżać do końca :///

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro